
fot. Geo Dask
Przez całe swoje dzieciństwo i wczesną młodość mieszkałam z osobą cierpiącą na chorobę afektywną dwubiegunową, czyli jeden z rodzajów depresji. Dwa skrajne stany (pogrążenia w depresji – podczas której chory nie jest w stanie nic zrobić, a każda najmniejsza czynność to dla niego wysiłek ponad miarę – oraz manii, która powoduje u chorego ponadprzeciętną zwyżkę energii, objawiającą się m.in. niemal całkowitym brakiem snu) przeplatane też stanem bardziej zbliżonym do „normalnego” były przeze mnie od najmłodszych lat zupełnie oswojone. Widziałam jak wygląda opieka nad chorym, jak działają leki, jak wygląda pogorszenie stanu, a jak polepszenie. Na jednej z licznych półek z książkami mieliśmy niemal samą literaturę fachową z zakresu psychiatrii, opisującą szczegółowo zjawisko depresji. Zawsze byłam przekonana, że prawdopodobnie mało które dziecko posiada taką wiedzę o depresji jak ja i że niewiele zdrowych osób rozumie tę chorobę tak dobrze jak ja.
Mimo wszystko udanie się po fachową pomoc zajęło mi bardzo dużo miesięcy (o ile – jak myślę o tym teraz – nawet nie lat). Okazało się, że moje zrozumienie choroby obejmowało wszystkich, tylko nie mnie samą. Innym nie odmawiałam prawa do stanów depresyjnych, sama jednak, kiedy nie potrafiłam wykonać jakiejś czynności, uważałam że „to pewnie z lenistwa”.
Mój ostatni samotny wyjazd do Grecji dał mi bardzo dużo do myślenia. Wspominałam już w podsumowującym miniony rok wpisie, że podczas tej podróży zorientowałam się, że muszę poszukać fachowej pomocy. Prawdopodobnie ten problem nie pojawił się znikąd właśnie tam, jednak o ile w Polsce bywam chronicznie zmęczona, alienuję się od ludzi, stronię od aktywności fizycznych (równocześnie umiejąc oddać się nawet na kilkanaście godzin pisaniu), o tyle w Grecji jestem jakąś zdecydowanie lepszą i energiczniejszą wersją siebie. Kiedy siedziałam w Salonikach w (przyznaję, specyficznym…) Hotelu Kastoria, wpatrując się z przerażeniem w swoją walizkę, do której udało mi się zmieścić 10 kg całego dobytku (wcześniejsze autokarowe przyjazdy do Grecji rozbestwiły mnie, potrafiłam wziąć ze sobą i 20 kg!) i zamiast być z tego faktu dumną, czy pójść na piękny spacer, nie umiałam odgonić od siebie natrętnej myśli, że nie ogarniam swoich własnych rzeczy, że jest ich zbyt dużo i że to mnie przerasta, zrozumiałam, że coś w mojej głowie nie funkcjonuje do końca tak, jak powinno. Momentem przełomowym była natomiast sytuacja na Thassos, kiedy – choć do moich obowiązków należało tylko zebranie się na plażę i leniuchowanie na niej – wstanie z łóżka było dla mnie niemal nie do przejścia, co dodatkowo powodowało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Choć Wszechświat zdawał się stawiać na mojej drodze ogromne jaskrawe transparenty, ja po powrocie do Polski właściwie nadal ignorowałam problem. Do czasu pewnej internetowej pogawędki ze znajomym. Po kilku moich zdaniach, podesłał mi test na depresję. Test ma co prawda charakter jedynie poglądowy, jednak jego wyniki dają bardzo jasny komunikat, czy trzeba, czy nie trzeba wybrać się do lekarza. Miałam ogromne szczęście, bo znajomy (choć paradoks tej sytuacji polega na tym, że znamy się bardzo słabo) – zawodowo z medycyną związany – momentalnie wyczuł, że cierpię na lęki i że mogą mieć one podłoże depresyjne. Bez specjalnego przekonania (bardziej chyba, żeby dał mi już spokój) zrobiłam test, a jego wyniki potwierdziły, że muszę się natychmiast skonsultować z lekarzem. Tak też zrobiłam…
W jeden z cieplejszych dni, z wielkim trudem, wyszłam z domu i odbyłam w tamtym momencie bardzo dla siebie męczącą podróż. Wszystko wymagało ode mnie znacznie większego wysiłku. W miejscu docelowym usiadłam w poczekalni pełnej ludzi i zastanawiałam się, co ja tu właściwie robię. Przecież nie jest ze mną właściwie wcale tak źle. Co prawda od pół roku nie jestem w stanie normalnie funkcjonować, co prawda przerażają mnie proste czynności, które – jeśli naprawdę nie mam noża na gardle – odkładam na kiedy indziej, co prawda gdyby to ode mnie zależało, mogłabym przesypiać całe dnie i noce, co prawda mało co mnie naprawdę cieszy, ale przecież przyszłam tu o własnych siłach. Przecież wygramoliłam się z dresu, umyłam włosy i wyszłam na zewnątrz. Co prawda nie bez trudności, co prawda wszystko zajęło mi znacznie więcej czasu niż powinno, co prawda, poruszając się zdecydowanie wolniej niż zazwyczaj, ale jednak wyszłam. I trafiłam do tej nieszczęsnej poczekalni sama. Tam zetknęłam się – co było moją największą obawą – z pacjentami, którzy mieli zdecydowanie gorzej niż ja, co znowu wzmagało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Nagle zagaiła do mnie przemiła dziewczyna siedząca obok mnie. Już po kilku sekundach rozmowy wiedziałam, że warto było tam przyjechać choćby po to, by ją poznać. Z ogromnym ciepłem, mądrością i niebywałą świadomością, opowiadała mi o swojej schizofrenii… góralską gwarą! To było jak objawienie (również językowo). Sama określała siebie jako „prostą kobietę”, a jej imponująca wiedza na temat chorób psychicznych brała się z wieloletniego chorowania na schizofrenię (którą – jak się dopiero od niej dowiedziałam – leczy się, wprowadzając w stany depresyjne). To był fascynujący przypadek osoby, która wie ogromnie dużo, a równocześnie nie posiada fachowego słownictwa, więc mówi w sposób obrazowy i przystępny. Odpowiadanie na jej pytania, sprawiało mi trudność, wolałam jej słuchać. W pewnym momencie spojrzała mi w oczy i idealnie wręcz zdiagnozowała:
– Jest ci trudno mówić, bo masz gonitwę myśli, prawda? Ciężko ci je zebrać, poskładać.
Zamarłam. Nie mogła o tym wiedzieć. Myślałam, że idealnie to ukryłam. Kiedy odczytała z mojej twarzy zakłopotanie, od razu dodała:
– Nie przejmuj się, zdrowa osoba nie miałaby o tym pojęcia. Ja wiem, bo miałam tak wiele razy. Umiem to już odczytać.
Kiedy przyszła już moja kolej, zniknęłam w gabinecie na bitą godzinę. Lekarka przeprowadziła ze mną wnikliwy, ale równocześnie życzliwy wywiad, uważnie wszystko notując. Diagnoza: silne stany lękowe i depresja. Dostałam leki. Za kilka miesięcy minie rok, od kiedy zaczęłam ich przyjmowanie. Pierwsze dni, zgodnie zresztą z dołączoną do leków ulotką, były bardzo trudne. Czułam się, jakby ktoś przygniótł mnie stukilogramowym głazem, od czasu do czasu prowokując we mnie mdłości. Ale to w stosunkowo niedługim czasie (trzy, cztery dni) minęło. Minął też… lęk. Dopiero wtedy zrozumiałam, czym tak naprawdę są stany lękowe. Wcześniej musiałam je brać za coś naturalnego, co odczuwa każda żyjąca istota. Teraz zobaczyłam, jak bardzo inaczej można funkcjonować, kiedy znikną. Był to swego rodzaju przełom dla mnie.
Oswajanie się z depresją, danie sobie do niej prawa, zobaczenie jej taką, jaką jest bez nadawania jej zbyt dużego czy zbyt małego znaczenia, a przede wszystkim nieporównywanie się do innych ludzi, którzy również na nią cierpią (i ich stan jest nieporównywalnie cięższy albo dużo lżejszy od mojego), zajęło mi dużo czasu. Jeśli chodzi o zrozumienie i wsparcie, dostałam go najwięcej od osób, które były fizycznie daleko. Bardzo go potrzebowałam i bardzo jestem za nie wdzięczna. Brak zrozumienia jest czymś, na co każdy chory powinien być przygotowany (choć to niełatwe), jednak uwagi w stylu „to tylko wymówka dla twojego lenistwa” są bolesne i ciężko się z nimi pogodzić. Trzeba jednak wypracować w sobie obojętność dla podobnych słów i współczucie dla ludzi, którzy je głoszą – nie mają jeszcze po prostu wystarczająco rozwiniętej empatii.
Paradoksalnie depresja (a raczej jej zdiagnozowanie i rozpoczęcie leczenia) pojawiła się w takim momencie mojego życia, w którym najbardziej jej… potrzebowałam. Być może brzmi to dziwnie, ale ona nauczyła mnie tego, czego wcześniej nie umiałam. Przed jej pojawieniem się na pewno bardziej ulegałam presji, miałam się za osobę zdrową, więc wymagałam od siebie więcej i kiedy nie umiałam czemuś sprostać, miałam do siebie o to pretensje. Kiedy coś powodowało we mnie lęk czy niepokój, uparcie próbowałam przekonać siebie samą, że życie ze swojej natury pełne jest stresu i trzeba nauczyć się z nim żyć. Dziś przede wszystkim po lekach mam mniej lęków, ale wiem też, że jeśli coś powoduje we mnie niepokój, moim obowiązkiem jest dążenie do jego redukcji. Czyli mam dwa wyjścia: albo rozłożenie sytuacji na czynniki pierwsze i przekonanie się, że ten lęk jest tylko w mojej głowie, albo wyeliminowanie ze swojego życia tego, co ów lęk powoduje. Zaczynam rozumieć i rozgraniczać, co jest chorobą, a co jest mną. Ponieważ wiem, że nigdy swojego dobrego samopoczucia nie mogę być pewna, staram się (choć z natury nie jestem niestety systematyczna) robić tyle, ile mogę, wtedy kiedy mam więcej energii. Wiem, że moim największym obowiązkiem jest opieka nad sobą i wiem, że nikt nie zaopiekuje się mną lepiej, niż ja sama. To dodało mi wielkiej siły.
Zdaję sobie sprawę z tego, że jest mnóstwo rodzajów depresji. Dodatkowo u każdego człowieka ten sam rodzaj może też inaczej przebiegać. To, co zaobserwowałam u siebie, nazwałabym problemami w dostawie energii. Już od dłuższego czasu płakanie bez powodu czy fale smutku zdarzają mi się właściwie tylko sporadycznie, jednak dość często czuję się tak, jak gdyby ktoś wyjął ze mnie baterie lub odłączył mnie od prądu. Z drugiej strony potem nadchodzą dni, gdzie mam wyraźną zwyżkę zasilania. Sęk w tym, że nigdy nie mam pewności, kiedy będzie jak. Leki na pewno wiele we mnie już uregulowały. Być może nawet niedługo uda mi się je odstawić. Może nawet nie musieć już leczenia kontynuować. Co by się nie wydarzyło, wierzę, że wszystko w naszym życiu jest po coś.
Jedyne, czego nie warto, to zwlekać – jak ja – z odwiedzeniem lekarza. W „najgorszym” wypadku usłyszymy jedynie, że przyszliśmy bez powodu i nic nam nie dolega, więc nie ma się czego bać, a już na pewno wstydzić. Wstydem nie jest chorowanie, lecz zaniedbywanie siebie.
P.S. Na deser dołączam jedną z ważniejszych dla mnie piosenek bogini Lauryn Hill:
