Keith Flint

zdjęcie znalezione w sieci na tej stronie

Kilka godzin temu dotarła do nas szokująca i wstrząsająca informacja o tym, że Keith Flint odebrał sobie życie. Miał zaledwie 49 lat… Bardzo ciężko mi dojść do siebie.
Zespół The Prodigy, założony tylko kilka lat po moim urodzeniu, niesłychanie mocno na mnie wpłynął. Gdybym miała ułożyć ścieżkę dźwiękową swojego dzieciństwa, to w większości składałaby się ona z utworów tej właśnie grupy, zwłaszcza z trzech ich pierwszych płyt (porażającej debiutanckiej „Experience”, doskonałej „Music for the Jilted Generation” czy rasowej „The Fat of the Land”). Moją miłość do niej podzielał również (o ile nawet nie zapoczątkował) mój tata, od którego dostałam wszystkie ich pierwsze albumy i single (jeszcze na kasetach!). Do dziś ich zresztą słucham  i nie są mi się w stanie znudzić, choć znam na pamięć dosłownie każdy ich dźwięk. To kompletnie ponadczasowe, energetyczne kompozycje pełne dzikości, namiętności, życia i  ogromnej pasji. Choć zespół ciągle się rozwijał i poszukiwał, miał jednak równocześnie własny niepowtarzalny styl i bardzo rozpoznawalne brzmienie. To bardzo rzadkie, bo wielu artystów mocno się pogubiło, balansując na granicy między zwróceniem się ku nowoczesności a zachowaniem swojej wypracowanej przez lata tożsamości artystycznej. Wszystkie płyty The Prodigy – łącznie z ostatnią, zaledwie sprzed roku – są doskonałe, choć każda jest inna.
Kiedy niecały rok temu z okazji Dnia Mężczyzn opublikowałam wpis „10 mężczyzn na 10 marca” (w którym opisywałam panów z szeroko pojętego świata popkultury, którzy najmocniej na mnie wpłynęli), zauważając, że niestety większość z nich już nie żyje, nie przypuszczałam, że tak szybko dołączy do tego grona również Keith Flint, ważny dla mnie nie tylko z muzycznych powodów…

„[…] Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!”

– fragment wpisu  „10 mężczyzn na 10 marca”

Samobójcza śmierć młodych osób, które uwielbiamy i które nas inspirują, boli chyba najbardziej. Głównie dlatego, że jej nie rozumiemy. Poza tym, w tym konkretnym przypadku nie wiemy jeszcze zbyt dużo (i prawdopodobnie nigdy wszystkiego się nie dowiemy), więc lepiej wstrzymać się od jakichkolwiek spekulacji…
Trudno mi sobie nawet wyobrazić, co musi teraz przeżywać rodzina Keitha, jego przyjaciele i członkowie zespołu. Czas leczy rany, ale w muzyce elektronicznej z tą śmiercią skończyła się pewna epoka…

P.S. Znane są już okoliczności śmierci artysty. Opisałam je TUTAJ.

6 thoughts on “Keith Flint”

Leave a reply to jednopalnikowa Cancel reply