To można leczyć

fot. Geo Dask

Przez całe swoje dzieciństwo i wczesną młodość mieszkałam z osobą cierpiącą na chorobę afektywną dwubiegunową, czyli jeden z rodzajów depresji. Dwa skrajne stany (pogrążenia w depresji – podczas której chory nie jest w stanie nic zrobić, a każda najmniejsza czynność to dla niego wysiłek ponad miarę – oraz manii, która powoduje u chorego ponadprzeciętną zwyżkę energii, objawiającą się m.in. niemal całkowitym brakiem snu) przeplatane też stanem bardziej zbliżonym do „normalnego” były przeze mnie od najmłodszych lat zupełnie oswojone. Widziałam jak wygląda opieka nad chorym, jak działają leki, jak wygląda pogorszenie stanu, a jak polepszenie. Na jednej z licznych półek z książkami mieliśmy niemal samą literaturę fachową z zakresu psychiatrii, opisującą szczegółowo zjawisko depresji. Zawsze byłam przekonana, że prawdopodobnie mało które dziecko posiada taką wiedzę o depresji jak ja i że niewiele zdrowych osób rozumie tę chorobę tak dobrze jak ja.
Mimo wszystko udanie się po fachową pomoc zajęło mi bardzo dużo miesięcy (o ile – jak myślę o tym teraz – nawet nie lat). Okazało się, że moje zrozumienie choroby obejmowało wszystkich, tylko nie mnie samą. Innym nie odmawiałam prawa do stanów depresyjnych, sama jednak, kiedy nie potrafiłam wykonać jakiejś czynności, uważałam że „to pewnie z lenistwa”.
Mój ostatni samotny wyjazd do Grecji dał mi bardzo dużo do myślenia. Wspominałam już w podsumowującym miniony rok wpisie, że podczas tej podróży zorientowałam się, że muszę poszukać fachowej pomocy. Prawdopodobnie ten problem nie pojawił się znikąd właśnie tam, jednak o ile w Polsce bywam chronicznie zmęczona, alienuję się od ludzi, stronię od aktywności fizycznych (równocześnie umiejąc oddać się nawet na kilkanaście godzin pisaniu), o tyle w Grecji jestem jakąś zdecydowanie lepszą i energiczniejszą wersją siebie. Kiedy siedziałam w Salonikach w (przyznaję, specyficznym…) Hotelu Kastoria, wpatrując się z przerażeniem w swoją walizkę, do której udało mi się zmieścić 10 kg całego dobytku (wcześniejsze autokarowe przyjazdy do Grecji rozbestwiły mnie, potrafiłam wziąć ze sobą i 20 kg!) i zamiast być z tego faktu dumną, czy pójść na piękny spacer, nie umiałam odgonić od siebie natrętnej myśli, że nie ogarniam swoich własnych rzeczy, że jest ich zbyt dużo i że to mnie przerasta, zrozumiałam, że coś w mojej głowie nie funkcjonuje do końca tak, jak powinno. Momentem przełomowym była natomiast sytuacja na Thassos, kiedy – choć do moich obowiązków należało tylko zebranie się na plażę i leniuchowanie na niej – wstanie z łóżka było dla mnie niemal nie do przejścia, co dodatkowo powodowało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Choć Wszechświat zdawał się stawiać na mojej drodze ogromne jaskrawe transparenty, ja po powrocie do Polski właściwie nadal ignorowałam problem. Do czasu pewnej internetowej pogawędki ze znajomym. Po kilku moich zdaniach, podesłał mi test na depresję. Test ma co prawda charakter jedynie poglądowy, jednak jego wyniki dają bardzo jasny komunikat, czy trzeba, czy nie trzeba wybrać się do lekarza. Miałam ogromne szczęście, bo znajomy (choć paradoks tej sytuacji polega na tym, że znamy się bardzo słabo) – zawodowo z medycyną związany – momentalnie wyczuł, że cierpię na lęki i że mogą mieć one podłoże depresyjne. Bez specjalnego przekonania (bardziej chyba, żeby dał mi już spokój) zrobiłam test, a jego wyniki potwierdziły, że muszę się natychmiast skonsultować z lekarzem. Tak też zrobiłam…
W jeden z cieplejszych dni, z wielkim trudem, wyszłam z domu i odbyłam w tamtym momencie bardzo dla siebie męczącą podróż. Wszystko wymagało ode mnie znacznie większego wysiłku. W miejscu docelowym usiadłam w poczekalni pełnej ludzi i zastanawiałam się, co ja tu właściwie robię. Przecież nie jest ze mną właściwie wcale tak źle. Co prawda od pół roku nie jestem w stanie normalnie funkcjonować, co prawda przerażają mnie proste czynności, które – jeśli naprawdę nie mam noża na gardle – odkładam na kiedy indziej, co prawda gdyby to ode mnie zależało, mogłabym przesypiać całe dnie i noce, co prawda mało co mnie naprawdę cieszy, ale przecież przyszłam tu o własnych siłach. Przecież wygramoliłam się z dresu, umyłam włosy i wyszłam na zewnątrz. Co prawda nie bez trudności, co prawda wszystko zajęło mi znacznie więcej czasu niż powinno, co prawda, poruszając się zdecydowanie wolniej niż zazwyczaj, ale jednak wyszłam. I trafiłam do tej nieszczęsnej poczekalni sama. Tam zetknęłam się – co było moją największą obawą – z pacjentami, którzy mieli zdecydowanie gorzej niż ja, co znowu wzmagało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Nagle zagaiła do mnie przemiła dziewczyna siedząca obok mnie. Już po kilku sekundach rozmowy wiedziałam, że warto było tam przyjechać choćby po to, by ją poznać. Z ogromnym ciepłem, mądrością i niebywałą świadomością, opowiadała mi o swojej schizofrenii… góralską gwarą! To było jak objawienie (również językowo). Sama określała siebie jako „prostą kobietę”, a jej imponująca wiedza na temat chorób psychicznych brała się z wieloletniego chorowania na schizofrenię (którą – jak się dopiero od niej dowiedziałam – leczy się, wprowadzając w stany depresyjne). To był fascynujący przypadek osoby, która wie ogromnie dużo, a równocześnie nie posiada fachowego słownictwa, więc mówi w sposób obrazowy i przystępny. Odpowiadanie na jej pytania, sprawiało mi trudność, wolałam jej słuchać. W pewnym momencie spojrzała mi w oczy i idealnie wręcz zdiagnozowała:

– Jest ci trudno mówić, bo masz gonitwę myśli, prawda? Ciężko ci je zebrać, poskładać.

Zamarłam. Nie mogła o tym wiedzieć. Myślałam, że idealnie to ukryłam. Kiedy odczytała z mojej twarzy zakłopotanie, od razu dodała:

– Nie przejmuj się, zdrowa osoba nie miałaby o tym pojęcia. Ja wiem, bo miałam tak wiele razy. Umiem to już odczytać.

Kiedy przyszła już moja kolej, zniknęłam w gabinecie na bitą godzinę. Lekarka przeprowadziła ze mną wnikliwy, ale równocześnie życzliwy wywiad, uważnie wszystko notując. Diagnoza: silne stany lękowe i depresja. Dostałam leki. Za kilka miesięcy minie rok, od kiedy zaczęłam ich przyjmowanie. Pierwsze dni, zgodnie zresztą z dołączoną do leków ulotką, były bardzo trudne. Czułam się, jakby ktoś przygniótł mnie stukilogramowym głazem, od czasu do czasu prowokując we mnie mdłości. Ale to w stosunkowo niedługim czasie (trzy, cztery dni) minęło. Minął też… lęk. Dopiero wtedy zrozumiałam, czym tak naprawdę są stany lękowe. Wcześniej musiałam je brać za coś naturalnego, co odczuwa każda żyjąca istota. Teraz zobaczyłam, jak bardzo inaczej można funkcjonować, kiedy znikną. Był to swego rodzaju przełom dla mnie.
Oswajanie się z depresją, danie sobie do niej prawa, zobaczenie jej taką, jaką jest bez nadawania jej zbyt dużego czy zbyt małego znaczenia, a przede wszystkim nieporównywanie się do innych ludzi, którzy również na nią cierpią (i ich stan jest nieporównywalnie cięższy albo dużo lżejszy od mojego), zajęło mi dużo czasu. Jeśli chodzi o zrozumienie i wsparcie, dostałam go najwięcej od osób, które były fizycznie daleko. Bardzo go potrzebowałam i bardzo jestem za nie wdzięczna. Brak zrozumienia jest czymś, na co każdy chory powinien być przygotowany (choć to niełatwe), jednak uwagi w stylu „to tylko wymówka dla twojego lenistwa” są bolesne i ciężko się z nimi pogodzić. Trzeba jednak wypracować w sobie obojętność dla podobnych słów i współczucie dla ludzi, którzy je głoszą – nie mają jeszcze po prostu wystarczająco rozwiniętej empatii.
Paradoksalnie depresja (a raczej jej zdiagnozowanie i rozpoczęcie leczenia) pojawiła się w takim momencie mojego życia, w którym najbardziej jej… potrzebowałam. Być może brzmi to dziwnie, ale ona nauczyła mnie tego, czego wcześniej nie umiałam. Przed jej pojawieniem się na pewno bardziej ulegałam presji, miałam się za osobę zdrową, więc wymagałam od siebie więcej i kiedy nie umiałam czemuś sprostać, miałam do siebie o to pretensje. Kiedy coś powodowało we mnie lęk czy niepokój, uparcie próbowałam przekonać siebie samą, że życie ze swojej natury pełne jest stresu i trzeba nauczyć się z nim żyć. Dziś przede wszystkim po lekach mam mniej lęków, ale wiem też, że jeśli coś powoduje we mnie niepokój, moim obowiązkiem jest dążenie do jego redukcji. Czyli mam dwa wyjścia: albo rozłożenie sytuacji na czynniki pierwsze i przekonanie się, że ten lęk jest tylko w mojej głowie, albo wyeliminowanie ze swojego życia tego, co ów lęk powoduje. Zaczynam rozumieć i rozgraniczać, co jest chorobą, a co jest mną. Ponieważ wiem, że nigdy swojego dobrego samopoczucia nie mogę być pewna, staram się (choć z natury nie jestem niestety systematyczna) robić tyle, ile mogę, wtedy kiedy mam więcej energii. Wiem, że moim największym obowiązkiem jest opieka nad sobą i wiem, że nikt nie zaopiekuje się mną lepiej, niż ja sama. To dodało mi wielkiej siły.
Zdaję sobie sprawę z tego, że jest mnóstwo rodzajów depresji. Dodatkowo u każdego człowieka ten sam rodzaj może też inaczej przebiegać. To, co zaobserwowałam u siebie, nazwałabym problemami w dostawie energii. Już od dłuższego czasu płakanie bez powodu czy fale smutku zdarzają mi się właściwie tylko sporadycznie, jednak dość często czuję się tak, jak gdyby ktoś wyjął ze mnie baterie lub odłączył mnie od prądu. Z drugiej strony potem nadchodzą dni, gdzie mam wyraźną zwyżkę zasilania. Sęk w tym, że nigdy nie mam pewności, kiedy będzie jak. Leki na pewno wiele we mnie już uregulowały. Być może nawet niedługo uda mi się je odstawić. Może nawet nie musieć już leczenia kontynuować. Co by się nie wydarzyło, wierzę, że wszystko w naszym życiu jest po coś.
Jedyne, czego nie warto, to zwlekać – jak ja – z odwiedzeniem lekarza. W „najgorszym” wypadku usłyszymy jedynie, że przyszliśmy bez powodu i nic nam nie dolega, więc nie ma się czego bać, a już na pewno wstydzić. Wstydem nie jest chorowanie, lecz zaniedbywanie siebie.

P.S. Na deser dołączam jedną z ważniejszych dla mnie piosenek bogini Lauryn Hill:

Żałoba po dobrych obyczajach P.S.

fot. Nika Zamięcka

Rzadko zdarza mi się wchodzić w polemiki, a jeszcze rzadziej tłumaczyć, co miałam na myśli w napisanym i w określony sposób skomponowanym tekście, jednak dziś postanowiłam zrobić wyjątek.
Po opublikowaniu wpisu „Żałoba po dobrych obyczajach” spotkałam się z głosem, że „pominęłam istotny argument środowisk artystycznych”. Chciałabym się do tego odnieść, by podobny problem, trapiący ewentualnie też innych Czytelników, nie przyćmił im umiejętności zrozumienia sensu całości.
Wspomniany brakujący argument to poczucie nierówności w traktowaniu instytucji kulturalnych podczas żałoby narodowej przez państwo. Muzykom „poważnym” wydaje się, że podczas tego szczególnego czasu odwoływane są głównie koncerty i spektakle, podczas kiedy inne instytucje kulturalno-rozrywkowe są czynne (co jest zresztą prawdą tylko częściowo, bo niektóre kina również są z tego powodu zamykane, podobnie jak niektóre koncerty się jednak w tym czasie odbywają, jednak nie słyszałam, by właściciele zamkniętych kin mieli za złe instytucjom, które koncertów nie odwoływały).
Po pierwsze nieumieszczanie wątku, który nie jest bezpośrednio związany z tym, o czym pisałam, trudno w moim odczuciu nazwać „pominięciem”. W poprzednim wpisie punkt ciężkości położyłam nie na rozgoryczenie muzyków, lecz na istotę żałoby narodowej i – wobec zrozumienia jej sensu – ogromny nietakt, jakim owo rozgoryczenie jest.
Po drugie, jeśli ktoś jest skłonny przyznać, że tak statystycznie jednak rzadko występujące zjawisko jak żałoba narodowa nie jest najwłaściwszym czasem na ubolewanie nad brakiem możliwości zarobku (akurat wtedy, bo wiele imprez kulturalnych jest po prostu przekładanych na inny termin), ale boli go, że ktoś – kto powinien też nie zarobić – jednak, mimo żałoby, zarobi, to problem wydaje mi się jeszcze poważniejszy niż wtedy, kiedy go opisywałam po raz pierwszy. Nieudolność naszych włodarzy i mało klarowne ustalenia dotyczące tego, czym kultura i rozrywka zawieszona na czas żałoby narodowej są, to jedno, a rytualny aspekt jedności podczas tego okresu (któremu poświęcony był mój poprzedni tekst), to drugie. (Jeszcze natomiast innym zagadnieniem jest to, że zarobek tych, którzy swoją pracę artystyczną akurat mogli podczas żałoby wykonać, w żaden sposób nie przekłada się na pomniejszenie zarobku tych, którzy wykonać jej nie mogli.) Bo odkrycie, że świat jest pełen nierówności, to odkrycie na miarę czwartoklasistów, których w tej chwili uczę.
Dostrzegam pewną ironię w tym, że to akurat ja powołuję się na Pismo Święte, ale nie sposób nie przypomnieć tu pięknej przypowieści o robotnikach w winnicy. Gospodarz wczesnym rankiem napotkał na swojej drodze bezczynnie stojących robotników i zaproponował im pracę u siebie w winnicy, obiecując każdemu denara jako wynagrodzenie. Ucieszeni, przyjęli jego ofertę. Potem wychodził jeszcze kilka razy w ciągu dnia, o różnych godzinach, napotykając nowych robotników i każdemu proponował tę samą pracę oraz wynagrodzenie. Kiedy przyszedł czas wypłaty, pierwsi robotnicy (więc pracujący najdłużej, bo od świtu) poczuli się pokrzywdzeni, że za cały dzień dostają denara tak samo, jak i ci, którym gospodarz zaproponował pracę późnym wieczorem. Usłyszeli na to taką odpowiedź:

„Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje, i odejdź. Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?”. Tak ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi.

– Mt 20, 1-18

Dla moich dziewięciolatków te słowa nie są proste, ale tłumaczę im je cierpliwie i tak często, że coraz bardziej się do ich zrozumienia zbliżają.
Czy zrozumieją je też zbuntowani artyści?

Long 4 Lashes – Oceanic

fot. Marianna Patkowska

Znów, na wszelki wypadek, złożę oświadczenie że nie jest to wpis sponsorowany. W razie wątpliwości, zachęcam do lektury tekstu „Jak nie osiągnąć sukcesu”.

Dziś opisuję trzy produkty z serii Long 4 Lashes polskiej firmy Oceanic: profesjonalny żel do usuwania skórek, ekstremalny utwardzacz do paznokci oraz serum przyspieszające wzrost rzęs.

1. Żel do usuwania skórek

fot. Marianna Patkowska

Malowanie paznokci to czynność, przy której tak wiele rzeczy może pójść nie tak, że za każdym razem wpędza mnie w całkiem spory stres. Najbardziej klasyczną pułapką jest ta, że ile czasu by nie czekać, aż lakier na paznokciach wyschnie, prawie zawsze okaże się, że czekaliśmy (równouprawnienie!) akurat o tę sekundę czy dwie za krótko. Idealnie to zresztą ilustruje poniższy rysunek:

autor: C. Cassandra

Gdyby jednak poświęcenie, jakim jest pozostanie w kilkunastominutowym bezruchu zwieńczone spektakularnym brakiem sukcesu w postaci odgnieceń w idealnej, w pocie czoła wypracowanej, strukturze warstwy lakieru na paznokciach było zbyt mało stresującym problemem, pozostaje jeszcze drugi: usuwanie skórek. Ten jest zresztą chronologicznie pierwszym, ale nie bądźmy drobiazgowi.
Przez wiele lat przed zrobieniem manicure’u moczyłam dłonie w ciepłej wodzie z kilkoma kroplami żelu do kąpieli oraz oliwy z oliwek, po czym odsuwałam skórki, następnie je odcinając. I oczywiście ten ostatni krok był najtrudniejszy, bo dziesięć palców to całkiem sporo. Co najmniej dwa czy trzy postanawiały się zbuntować przed perspektywą pięknego zadbanego wyglądu i zaczynały krwawić z odciętej skórki. A im bardziej się spieszyłam, tym mniej udawało się krwotok zatamować…
Dopiero jakiś czas odkryłam, że najnowsza (choć znając mój refleks, może mieć już i dekadę) tendencja jest taka, by skórki zmiękczać, odsuwać i… dać im już spokój, nie wycinać ich! Ponoć im bardziej będą zmiękczone, tym mniejszy będzie z nimi problem, m.in. przez ponowne ich odrastanie.
Co prawda kosmetyki firmy Mary Kay zmiękczyły nie tylko moje serce, ale też bardzo odczuwalnie całą skórę, jednak pomyślałam, że być może warto zająć się samymi skórkami jeszcze jakoś dodatkowo, bo jednak – mimo wszystko – lubię malować paznokcie, a są okazje, przy których nie bardzo chcę, by moje dłonie wyglądały jak ofiary rzezi.

fot. Marianna Patkowska

Po zmiękczaniu (kremami do rąk, kąpielami z oliwą z oliwek i codziennym stosowaniu żelu do usuwania skórek Long 4 Lashes) i nieodcinaniu, lecz odsuwaniu skórek już od dłuższego czasu mogę powiedzieć, że każdemu gorąco polecam zaprzestanie tego krwawego procederu.
Żel najlepiej używać raz dziennie wieczorem przed kąpielą, aplikując na wszystkie skórki i zostawiając na nich na maksymalnie 5 minut, a potem odsuwając skórki przeznaczonym do tego patyczkiem i zmywając wodą z mydłem. Po kąpieli pamiętajmy o nałożeniu kremu do rąk!

2. Utwardzacz do paznokci

fot. Marianna Patkowska

Kiedy już zmiękczymy sobie skórki do granic możliwości, pozostaną nam… paznokcie… do – dla odmiany – utwardzenia! (A potem się niektóre kobiety dziwią, że niektórzy mężczyźni się w tym gubią…)
Historia zapuszczania paznokci nie ma w moim życiu jakiejś specjalnie długiej tradycji, gdyż większość swoich młodych lat spędziłam, grając na fortepianie, co definitywnie zamykało ten temat. Kiedy jednak już mogłam sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa i frywolności w tym zakresie, szybko zauważyłam, że o ile krótkie paznokcie nie domagają się ode mnie malowania, o tyle dłuższe, żeby się nie złamać, czy nie rozdwoić, muszą być choćby muśnięte lakierem, nawet bezbarwnym.
Stosunkowo niedawno odkryłam ekstremalny utwardzacz do paznokci z serii Long 4 Lashes (ciągle zachodzę w głowę, czemu akurat „ekstremalny”) i jestem na razie z efektów jego stosowania bardzo zadowolona. Jego główną funkcją jest wzmocnienie i rozjaśnienie płytki paznokcia, a także nadanie jej zdrowego wyglądu z odrobiną naturalnego połysku.

fot. Marianna Patkowska

Dodatkowym atutem jest natomiast delikatnie mleczny odcień jaki nadaje paznokciom zaraz po jego nałożeniu, można go więc stosować zamiast lakieru. Producent sugeruje, żeby położyć na paznokciach dwie warstwy (czekając na wyschnięcie niestety tak samo, jak w przypadku lakieru) i powtarzać tę czynność co dwa dni przez jakiś czas, póki nie zauważymy poprawy. Utwardzacza można też śmiało używać jako bazy pod lakier kolorowy, aplikując wtedy tylko jedną jego warstwę.

3. Serum przyspieszające wzrost rzęs

fot. Marianna Patkowska

Jak już kiedyś tu wspominałam, całkiem lubię swoje rzęsy i nie powiedziałabym, że są krótkie, jednak przez swój jasny kolor, prawie niezauważalne. Oprócz tego mam też dosyć negatywny stosunek do efektów przedłużania rzęs u kosmetyczki, przede wszystkim z powodu skazania się przez nie na jakiś czas na ten jeden, specyficzny wygląd, podczas kiedy mnie fascynuje zmienianie się, eksperymentowanie, no i lubię też swoją twarz bez żadnego makijażu (jak na zdjęciu powyżej). Jednak jakiś rok temu moje rzęsy odmówiły współpracy, być może trochę je zmęczyłam maskarami, może cały organizm się osłabił i reagował też w taki sposób. Wiedziałam, że powinnam się nimi zająć, jakoś je wzmocnić (tak jak zajmujemy się włosami, kiedy przestają lśnić, czy zaczynają bardziej wypadać). Pierwszy produkt z apteki, który wpadł mi w ręce, zupełnie nie spełnił moich oczekiwań. Był to rodzaj odżywki, nakładanej wieczorem bezpośrednio na rzęsy. Rano te się kleiły, a oprócz tego nic nie uległo zmianie.

fot. Marianna Patkowska

Wtedy postanowiłam zaryzykować i spróbować (zdecydowanie droższe od pierwszego specyfiku) serum Long 4 Lashes, o którym dość sporo czytałam w sieci. Moim celem nie było przedłużenie rzęs, lecz odzyskanie ich dawnego blasku i powstrzymanie wypadania. Sama aplikacja serum bardzo mi się spodobała, bo stosuje się je (również raz dziennie, przed snem) w taki sposób, w jaki nakładamy eyeliner, robiąc po prostu kreskę tuż nad linią rzęs (można też wzdłuż linii brwi, ale nie odczuwałam takiej potrzeby). Rzęsy najpierw rzeczywiście wypadały trochę bardziej, ale tylko przez chwilę, by potem był naprawdę na długo spokój. Już po trzech tygodniach dzyskały blask, stały się bardziej widoczne (choć nie ściemniały) i rzeczywiście jakby jeszcze dłuższe, co widać po wykonaniu makijażu.

fot. Marianna Patkowska

Po trzech miesiącach stosowania zmieniłam jego częstotliwość, używając kosmetyku raz do dwóch razy w tygodniu. Wielkim plusem serum Long 4 Lashes jest niesłychana wprost wydajność. Pierwszy starczył mi na ok. 10 – 11 miesięcy! Dopiero niedawno kupiłam drugie opakowanie. Rzęsy przede wszystkim, na czym zależało mi najbardziej, sprawiają wrażenie zdrowszych!
Z czystym sumieniem mogę polecić wszystkie opisywane dziś produkty !

Żałoba po dobrych obyczajach

fot. Nika Zamięcka

Kiedy podczas żałoby po tragicznie zmarłym prezydencie Gdańska, Pawle Adamowiczu, pewien przebrzmiały amant polskiego kina lat 90. pokusił się o sformułowanie myśli na temat negatywnych skutków żałoby dla portfela udręczonych artystów, odczułam niesmak, ale nie rozczarowanie. Kiedy jednak przy okazji ostatniej żałoby narodowej, po śmierci byłego premiera Jana Olszewskiego, usłyszałam podobnie brzmiące głosy z trochę poważniejszych ust, zaczęłam się zastanawiać, co się właściwie stało z naszym społeczeństwem w ostatnich latach.
Środowisko artystyczne jest mi bliskie, tym bardziej mi wstyd, że głosy te dochodzą właśnie stamtąd.

1. W czym rzecz?

Przede wszystkim warto przypomnieć czym żałoba narodowa jest. Cytując za Słownikiem Języka Polskiego PWN:

żałoba narodowa – oficjalna żałoba, ogłaszana przez władze państwowe z powodu śmierci wybitnej osobistości lub wielkiej katastrofy

– Słownik Języka Polskiego PWN

Trwa na ogół od jednego dnia do dwóch, trzech (wyjątkiem była siedmiodniowa żałoba narodowa po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego w katastrofie pod Smoleńskiem). W trakcie jej trwania wszystkie stacje telewizyjne wplatają w swoje logo czarny kolor, odwoływane są też wszelkie wydarzenia o charakterze rozrywkowym, w tym także niektóre (!) koncerty muzyki poważnej. Można się z tym zgadzać, można nie zgadzać (ostatecznie rzeczywiście ciężko jest postawić znak równości między koncertem odbywającym się np. w kościele z muzyką żałobną a imprezą rozrywkową, która ma służyć zabawie), jednak po pierwsze nie wszystkie koncerty muzyki poważnej są odwoływane, a po drugie te, które są w tym czasie, najczęściej po prostu zmieniają termin na późniejszy.
W czym więc problem? W tym, że coraz donośniej mogliśmy usłyszeć głosy przedstawicieli środowisk artystycznych, że odwołanie koncertu to… zamach na ich zarobki, ponieważ taki koncert to często ⅓ ich miesięcznych dochodów, a przecież też mają do utrzymania rodziny. Tak, proszę Państwa, to niestety nie słaby żart. Bardzo rozbawił mnie natomiast komentarz jakiegoś internauty, sugerującego, żeby artyści zamiast zarabiać przez trzy dni w tygodniu, poszli do „normalnej” pracy i zarabiali, wykonując ją osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu. Oczywiście komentarz świadczył o kompletnym niezrozumieniu realiów prac artystycznych, ale trudno mu odmówić jakiejś logiki, zwłaszcza, że roszczenia strony artystycznej są kuriozalne.

2. Dlaczego druga strona nie ma racji?

Najczęściej słyszę, że „żałoby narodowe mamy ciągle i z byle powodu”, „nikogo nie można zmusić do przeżywania żałoby, a tę powinno się przeżywać po cichu, na swój własny sposób”, a także, że „mamy też swoje własne życie i plany i państwo nie może w nie ingerować”. Warto więc kilka rzeczy wyjaśnić…

1) „Żałoby narodowe mamy ciągle i z byle powodu”

Fakty są następujące: od pierwszej żałoby narodowej w Polsce, czyli od 1924 roku do dzisiaj, ogłoszono w sumie 28  żałób narodowych, czyli przez 95 lat mieliśmy w Polsce żałoby narodowe średnio raz na 3,5 roku. Biorąc pod uwagę opisywaną wyżej długość każdej z nich, to naprawdę nadal dosyć rzadka i wyjątkowa sytuacja.
Trudniej natomiast wytłumaczyć komuś, kto nie czuje nietaktu takiej wypowiedzi, że wszelkie katastrofy lądowe, lotnicze czy górnicze, w których ginie od kilkunastu do kilkudziesięciu Polaków, bądź śmierć rodaków, którzy znacząco wpłynęli na historię tego kraju (polityków, ale także papieża Polaka) to nie jest „byle powód”.

2) „Nikogo nie można zmusić do przeżywania żałoby, a tę powinno się przeżywać po cichu, na swój własny sposób”

Sensem żałoby narodowej nie jest, wbrew pozorom, zmuszenie kogokolwiek, by opłakiwał ofiarę lub ofiary. To (w moim odczuciu wzruszający i piękny) dosyć rytualny gest. Chodzi o zamanifestowanie pewnej jedności kraju i jego obywateli, nawet jeśli prywatnie nie czujemy związku z tragedią, z powodu której ogłoszona jest żałoba.

3) „Mamy też swoje własne życie i plany i państwo nie może w nie ingerować”

Choć socjalizowanie się nie jest zdecydowanie moją mocną stroną, kiedyś odgrywało z pewnością dużo większą rolę, niż dzisiaj. Tak zachłysnęliśmy się swoją wolnością i indywidualnością jako jednostki, że zupełnie zapomnieliśmy, że jesteśmy zwierzęciem stadnym, pewną grupą. Oczywiście, że nie jest zdrowo, by się w jakiejkolwiek społeczności zatracić, ale nie jest też zdrowo udawać, że powinien nas interesować jedynie czubek własnego nosa (czy portfela). Nie powinien. Premiera Olszewskiego nie znałam osobiście. Dożył bardzo pięknego i sędziwego wieku, zmarł w wyniku choroby. Mimo naturalnego smutku, który zawsze się pojawia, kiedy usłyszę o czyjejkolwiek śmierci, nie umiałam podejść do niej bardzo emocjonalnie, jednak konieczność ogłoszenia z tej okazji żałoby narodowej była dla mnie oczywistością. To nie ja, lecz mój kraj, którego jestem częścią, opłakiwał bardzo ważną dla siebie postać. Naprawdę na zarobek z koncertu możemy sobie zapracować kiedy indziej, albo nawet ten jeden raz akurat stracić taką możliwość! Zdarza się. Życie pełne jest nieprzewidywalnych sytuacji, czasami niekoniecznie układających się po naszej myśli. Niektórzy tracą pracę z dnia na dzień z powodu redukcji etatów, inni tracą zdrowie i możliwość wykonywania swojego zawodu. Przykłady na gorsze sytuacje można mnożyć, choć najbardziej żenująca jest konieczność tłumaczenia, że… jest coś gorszego, niż brak zarobku z powodu śmierci, po której ogłaszana jest żałoba narodowa…

„Przemytnik”

scenariusz: Nick Schenk
reżyseria: Clint Eastwood
gatunek: dramat, kryminał

produkcja: USA
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: The Mule
pełny opis filmu wraz z obsadą

„Przemytnik” oprócz tego, że jest dramatem i kryminałem, ma też sporo elementów komedii. To jeden z weselszych i bardziej ciepłych filmów Eastwooda. Główny bohater, Earl Stone, zbliża się do dziewięćdziesiątki. Przez całe życie poświęcał się swojej pracy, którą uwielbiał, zaniedbując rodzinę, a kiedy został bez grosza przy duszy, nadarzyła się nagle okazja zarobienia ogromnych i, wydawałoby się, łatwych pieniędzy. Ale… czy na pewno?
Clint Eastwood – zarówno jako  aktor, jak i reżyser – to marka sama w sobie, gwarancja świetnego, wysmakowanego, mądrego kina. W tym sensie trudno więc mówić o jakimś zaskoczeniu – „Przemytnik” jest doskonale napisanym, zrealizowanym i zagranym filmem, jednak… równocześnie zupełnie innym od tego, co do tej pory widzieliśmy. Reżyser, choć pozostaje wierny swojemu stylowi, po raz pierwszy nie przedstawia siebie w roli na wskroś męskiego mężczyzny w jakimś – mniej lub bardziej zaawansowanym – wieku (jak choćby w moim ulubionym „Gran Torino”, gdzie jest starszym, ale mężczyzną ze wszystkimi jego atrybutami). W „Przemytniku” widzimy staruszka, który ani nie zestarzał się jakoś imponująco „pięknie” (jak na hollywoodzkie standardy), ani nie jest w pełni sprawny, żwawy czy na czasie. Widzimy starość z całym jej smutkiem, nieporadnością i zagubieniem, ale równocześnie też mądrością, wypracowanym przez całe życie dystansem i pewną taką uroczą szczerością.
W mediach, które oszalały dziś na punkcie młodości, nie ma za bardzo miejsca na pokazywanie starości. Jeśli już ją widzimy, to ugrzecznioną, poczciwą, czystą, pachnącą, sprawną intelektualnie i ruchowo, uśmiechniętą, jakby wyjętą z bajki. Ewentualnie lekko zgryźliwą, stetryczałą, do pośmiania się.
Tymczasem Clint Eastwood zdobył się na niesłychanie odważny ruch – pokazał, jak wygląda ciąg dalszy postaci, którą grał tak naprawdę przez całe życie: milczącego introwertyka działającego na kobiety jak magnes, męski ideał, twardo stąpającego po ziemi, nieustraszonego, stojącego zawsze po stronie prawdy. A ten zatrważający współczesne media ciąg dalszy wygląda następująco: jest mniej atrakcyjny, mniej sprawny, mniej niezależny (choćby zabawny epizod z wysyłaniem SMS-ów), ale też ma wszystko jeszcze bardziej w nosie, bo do stracenia pozostało mu jeszcze mniej.
Choć zwiastun może sugerować (być może nawet o to chodziło samemu Eastwoodowi), że – jak przez lata powtarzała Brooke z „Mody na sukces”, wchodząc kolejno w romanse: z ojcem, bratem i synem swojego męża, a także mężem swojej córki:

rodzina jest najważniejsza!

– Brooke z „Mody na sukces”

i że lepiej pojąć to wcześniej, niż później, ja jednak myślę, że jeszcze ważniejszy jest inny wniosek, który można wyciągnąć z tego filmu. Mianowicie, że nikogo do niczego nie można zmuszać, bo każdy ma swoją własną lekcję, z której wnioski może wyciągnąć jedynie sam. Earl Stone jest cudownie konsekwentny w byciu wiernym sobie i swojemu instynktowi. Ten raz go sprowadza na złą drogę, raz na dobrą, ale – co najważniejsze – to zawsze jego droga! Nie wzruszają go ani apele, ani prośby, ani groźby. Nie boi się niczego, przez co wymyka się jakimkolwiek standardom i temu, co znane. Doskonale ukazują to sceny, w których dorośli, umięśnieni, wytatuowani groźni mężczyźni z bronią w ręku, w zetknięciu z jego postawą… kompletnie nie wiedzą, jak się zachować (pomijając już rozbrajające zderzenie tych dwóch światów). Za każdym zresztą razem. Są zupełnie zbici z pantałyku. Równocześnie jednak mają do niego właśnie za to niebywały szacunek. Wspomniana postawa jest mi zresztą bardzo bliska i próbuję ją jak najczęściejwcielać w życie – iść za swoją prawdą, być jej pewną i nie oglądać się na nic, nie kalkulować, co się bardziej opłaca. Siła zawsze tkwi właśnie w niej. Z tego też powodu nie szłabym w zbyt łatwe oceny dawnego życia głównego bohatera. Jego zachowanie było powodowane jakimś brakiem, którego nie umiał nazwać, więc nie umiał go też zapełnić. Do niektórych rzeczy dojrzewamy szybciej, do innych później. Czasami właściwy czas nadchodzi, kiedy jesteśmy w kwiecie wieku, czasami… kiedy nadejdzie starość. Uczenie się jest procesem. Mądrość nie spływa na nas nagle, tylko jest konsekwencją wielu składowych, które są różnie umiejscowione w czasie. Film, chociaż  Eastwood mógł mieć takie zakusy, nie jest też na szczęście laurką wystawioną starości. Jest raczej o wejściu w etap życia, który Hollywood od lat przemilcza.

P.S. Pikanterii tej wciągającej historii dodaje fakt, że jest oparta na faktach.

ZWIASTUN:

Jak zostałam konsultantką firmy Mary Kay

fot. Marianna Patkowska

Niniejszym otwieram na blogu nową kategorię „WyglądanNie jak przez okno”, do śledzenia której serdecznie zapraszam!
💄
💄💄💋💋💋💅💅💅👠👠👠👗👗👗

Na początku chciałam oświadczyć, że nie jest to tzw. wpis sponsorowany. Posiadam niezwykłą umiejętność nie tylko niezarabiania na tym, na czym udaje się zarabiać innym ludziom, ale również dokładania do tego wielokrotności ich zarobków. Więcej na ten temat pisałam w tekście „Jak nie osiągnąć sukcesu”.

Kilka miesięcy temu pojawiła się w mojej pracy konsultantka firmy Mary Kay, oferując wszystkim pracownicom mojej placówki swój czas i wiedzę dotyczącą dbania o skórę oraz konsultację z zakresu pielęgnacji twarzy. Byłam trochę sceptycznie nastawiona, głównie dlatego, że nie spotkałam jeszcze nikogo (dermatologów nie wyłączając), kto doradziłby mi naprawdę sensownie. Jednak pasja, niesamowita wiedza o skórze i ogromna kompetencja tejże konsultantki sprawiły, że dziś… sama jestem konsultantką Mary Kay!

1. Z pamiętnika młodej chemiczki

Doradzanie w kwestiach kosmetycznych wiąże się jednak chciał nie chciał z chemią, a moja historia z tą piękną dziedziną nauki skończyła się w szkole średniej w sposób następujący: nauczycielka tegoż przedmiotu – bardzo zresztą poczciwa – z pewnym wahaniem, wpisując mi do dziennika zaliczenie, zastrzegła:

– Zaliczam, ale proszę mi obiecać, że nigdy nie zwiąże pani swojego zawodowego życia z chemią.

– moja nauczycielka chemii

Kiedy skończyłam się śmiać i spostrzegłam, że jej twarz nawet nie drgnęła w jakimkolwiek grymasie, choćby z grubsza przypominającym uśmiech, zaczęłam nabierać podejrzeń, że być może mówiła poważnie. Wszelkie wątpliwości rozwiał jej błagalny szept:

– Proszę obiecać…

Przez wszystkie te lata żyłam z brzemieniem złożonej onegdaj obietnicy – niezbyt zresztą, mówiąc szczerze, odczuwalnym. Aż do momentu, w którym stałam się konsultantką Mary Kay, teoretycznie posiadającą wszelkie prawa do opowiadania o składzie i działaniu kosmetyków tej firmy, a także doradzania w doborze odpowiednich. Zrozumiałam wtedy, że nie tyle w obietnicy pies jest pogrzebany, lecz w mojej, wstyd przyznać, kolosalnej niewiedzy. Choć nieraz na potrzeby wpisów musiałam się zagłębić w dziedzinę dotąd mi nieznaną i choć moi cudowni wychowankowie (zachwyceni tym, że im czasem pomagam w matematyce i namawiający mnie ciągle, bym „zrobiła papiery” i uczyła jej w szkole oprócz polskiego) twierdzą, że „jeszcze przez dwa lata mój mózg będzie bez problemu przyswajał nowe rzeczy”, jednak mam przeczucie graniczące z pewnością, że chemia już na zawsze niestety pozostanie dla mnie w przybranym onegdaj kształcie wielkiego znaku zapytania.
Jasnym punktem bycia konsultantką jest to, że – mimo samej nazwy – nie jestem zobligowana do organizowania spotkań, opowiadania o kosmetykach i sprzedawania ich innym. (Mogę to robić, ale nie muszę.) Mam natomiast spory rabat, który umożliwia mi zrobienie większych zakupów niż te, na które normalnie mogłabym sobie pozwolić. Czyli, reasumując, na to, na czym inne konsultantki zarabiają (zamawiając dla swoich klientek taniej, a sprzedając im po wyższej, katalogowej cenie), ja… wydaję, ale mniej, niż wydawałabym, będąc klientką.

2. CodzienNa pielęgnacja twarzy i ust, czyli Age Minimize  3D™ Time Wise®
oraz Satin Lips

fot. Marianna Patkowska

Pierwszym odkryciem konsultantki, z którą się spotkałam, był wstrząsający dla mnie fakt, że… dotychczas nie dbałam o swoją skórę w sposób prawidłowy. Korzystałam co wieczór z wielu kosmetyków, różnych zresztą marek, poświęcałam pielęgnacji twarzy jakiś czas, więc byłam przekonana, że opiekuję się nią właściwie. Co prawda po umyciu twarzy żelem (często z jakimś lekkim peelingiem) moja skóra była napięta, sucha i domagająca się toniku, a potem kremu, który rano nadal czułam na twarzy (ostatnio się dowiedziałam, że to właśnie nazywamy filmem), ale nie przyszło mi do głowy, że coś tu jest nie tak.

fot. Marianna Patkowska

Konsultantka zaproponowała mi oczyszczające mleczko 4w1 Age Minimize 3D™ TimeWise® (zdecydowałam się wtedy również na krem na noc i na dzień z tej samej serii), które zrewolucjonizowało wszystko! Kosmetyk ten jest niesamowicie delikatny, zawiera w sobie już od razu tonik i bardzo ładnie usuwa makijaż (wystarczy przed myciem twarzy usunąć płynem do demakijażu jedynie tusz z rzęs), a przede wszystkim wszelkie toksyny. Ma lekkie drobinki, które złuszczają martwy naskórek, jednak nie jest to typowy peeling i można (a nawet trzeba!) używać go dwa razy dziennie. Mycie twarzy mleczkiem i smarowanie jej kremem na dzień bezpośrednio przed nałożeniem makijażu było dla mnie kolejną nowością, ponieważ do tej pory ze względu na wspomnianą kondycję skóry po myciu i film po kremie, rano przemywałam twarz tylko zimną wodą, a potem płynem micelarnym, żeby była świeża, a makijaż się nie utopił w kremie. Mleczko 4w1 Age Minimize 3D™ TimeWise® rzeczywiście sprawiło, że moja skóra zaraz po myciu była delikatna, nienapięta i dało mi poczucie lekkości. Kolejnym krokiem (rano i wieczorem!) jest aplikacja przeciwzmarszczkowego kremu pod oczy Age Minimize 3D™ TimeWise®, który nakładamy w pewnej odległości od samego oka, mniej więcej centymetr poniżej (o czym oczywiście nie wiedziałam, bo zawsze ładowałam tuż pod oko), a następnie kremu: rano będzie to rewitalizujący krem na dzień Age Minimize 3D™, który pięknie nawilża skórę i pomaga odbudować jej sprężystość i elastyczność, a wieczorem – regenerujący krem na noc Age Minimize 3D™ TimeWise®, również nawilżający, ujędrniający, wygładzający i głęboko odżywiający.
Ogromną zaletą wszystkich tych kosmetyków jest to, że są niesamowicie wydajne i że wyciska się ich jednorazowo dosłownie kroplę wielkości ziarnka grochu. Mnie cały ten zestaw, używany dwa razy dziennie każdego dnia bez wyjątków, starczył na ponad cztery miesiące. Warto też wspomnieć, że dostaniemy każdy z tych produktów w dwóch wariantach: do skóry normalnej i suchej oraz do skóry mieszanej i tłustej.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli chodzi o moją codzienną pielęgnację twarzy, wspaniałą sprawą jest też dwukosmetykowy zestaw Satin Lips. Składa się z peelingu do ust, na wcieranie którego dobrze poświęcić około dwóch minut (następnie należy go spłukać) oraz mocno nawilżającego balsamu do ust, który należy wsmarować w usta i zostawić. Te cuda pomogły mi przetrwać – nie strasząc swoim wyglądem bliźnich – zimę, podczas której moja skóra, zwłaszcza w tej części Polski, domaga się szczególnego nawilżenia.
Znakomitym produktem, którego – jeśli w ciągu dnia miałam makijaż – używam do samych rzęs wieczorem, jest też beztłuszczowy płyn do demakijażu oczu.
Jeśli jednak nasza skóra miewa niedoskonałości i mimo takiej codziennej pielęgnacji nadal nie jest idealna, warto raz lub dwa razy w tygodniu zrobić sobie też zabieg mikrodermabrazji. Zestaw do mikrodermabrazji TimeWise® w wersji mini akurat dostałam (w gratisie) od swojej konsultantki, kiedy nadal efekty stosowania zakupionych kosmetyków – mleczka i kremów – nie były spektakularne (cały czas pozostajemy w kontakcie, jeśli cokolwiek się dzieje, ona przyjeżdża i ustala plan dalszego działania). Ten zestaw z kolei składa się z preparatu złuszczającego naskórek, który trzeba wcierać w lekko nawilżoną skórę twarzy, najlepiej ok. trzech minut oraz kremu zamykającego pory, który nakładamy po zmyciu pierwszego preparatu i wytarciu twarzy. Przez pewien czas używałam też głęboko oczyszczającej maski z aktywnym węglem Clear Proof®, którą również dostałam od swojej konsultantki (odlała mi do mojego pojemniczka tyle, ile było mi trzeba i potem instruowała kiedy i w jakiej częstotliwości ją stosować, a kiedy mogę ją już odstawić).
Przeczekałam najgorsze (trzeba pamiętać, że mleczko usuwa toksyny, więc – podobnie jak przy piciu czystka, co nota bene również bardzo polecam – wszelkie niedoskonałości mogą się nam najpierw pojawić na twarzy, by już potem był spokój na długo) i teraz jest już wreszcie wspaniale! Nigdy aż tak nie lubiłam swojej skóry, a wieczorne pozbywanie się makijażu jest jeszcze przyjemniejsze!

3. Pielęgnacja dłoni i ciała, czyli
Satin Hands oraz balsam po kąpieli

fot. Marianna Patkowska

Zima w Tatrach, suchość powietrza, a także smog sprawiają, że bez kremu do rąk w torebce nie ruszam się z domu, a moje łydki, pięty, łokcie i dłonie wymagają znacznie większego, niż w innych porach roku, nawilżenia. Mam bogate doświadczenie z wszelkiego typu kremami do rąk. Przez pewien czas pomagały mi tylko te zawierające mocznik, ale po jakimś czasie ich skuteczność jakby zmalała. Znalezienie więc (wreszcie!) kremu do rąk, którego wystarczy użyć jedynie dwa razy w ciągu dnia (rano przed wyjściem i wieczorem po kąpieli) wprawiło mnie w osłupienie. Tym kremem jest Satin Hands. Jednak co może być lepsze od jednego kosmetyku? Tylko więcej kosmetyków!

fot. Marianna Patkowska

Oprócz kremu solo, dostaniemy również Satin Hands w zestawie, który składa się z opisanego kremu do rąk, kremu zmiękczającego skórę oraz peelingu myjącego. Jeśli nasze dłonie są popękane, spierzchnięte i wymagające nawilżenia, dobrze jest raz w tygodniu zrobić sobie następujący zabieg: nasmarować ręce kremem zmiękczającym skórę, potem na niego wycisnąć niedużą ilość peelingu i mocno rozmasować ręce o siebie, a na końcu zmyć wszystko ciepłą wodą i nasmarować dłonie kremem do rąk. (Zdarza mi się używać tego zestawu także do pięt i łokci, co również mogę polecić.) Żeby osiągnąć rezultat, najlepiej powtarzać tę czynność co tydzień przez całą zimę, natomiast kremu do rąk należy używać codziennie, najlepiej dwa razy.
Sam krem zmiękczający skórę jest zresztą fantastycznym, dosyć tłustym kosmetykiem, który bez trudu poradzi sobie z wszelkimi miejscami, wymagającymi otoczenia szczególną troską. Ostatnio miałam poważniejsze problemy z zatokami, brałam antybiotyk i moje usta dosłownie pokryły się sztywną skorupą (mimo pielęgnacji serią Satin Lips – sytuacja była ekstremalna). Przez dwa dni smarowałam je tym kremem i… wróciły do siebie.
Składając na stronie Mary Kay swoje największe zamówienie (które równocześnie sprawiło, że uzyskałam status konsultantki), dostałam w gratisie od firmy balsam do ciała Chase a Rainbow. Pachnie naprawdę przepięknie (lekko, świeżo, kwiatowo) i jest równie skuteczny jak krem do rąk Satin Hands.

fot. Marianna Patkowska

4. Makijaż dzienNy

fot. Marianna Patkowska

Makijaż dzienny wykonywany codziennie to coś, co nie przypuszczałam, że mi się kiedykolwiek przytrafi. Pracowałam w wielu miejscach i ranne robienie bądź nierobienie makijażu zależało jedynie od mojej chęci, a głównie prostego wyboru między dłuższym snem a byciem piękną, co właściwie trudno nawet nazwać wyborem dla osoby, która ceni sen tak bardzo jak ja. Jednak od września ubiegłego roku doszłam do pewnego wniosku: otóż nie malujemy się dla mężczyzn, bo ci, którzy to zauważają (więc przykładają do makijażu zbyt dużą wagę) nie są nas na ogół warci, a ci, którzy są, są tak zachwyceni całą resztą, że nie zwracają na to uwagi. Nie malujemy się dla kobiet, bo te które nas już nienawidzą, nienawidzą nas równie mocno bez makijażu, a te, które kochają, dążą do tego, żeby zobaczyć nas sauté. W końcu nie malujemy się też dla siebie, bo nie zawsze przecież mamy na makijaż ochotę. Brutalna prawda, proszę Państwa, jest taka, że… malujemy się dla dzieci! Moje dzieci są tak spostrzegawcze i zauważają takie detale mojego wyglądu, że… troszkę się chyba ciągle jeszcze boję pokazać im zupełnie nieumalowana.
Podstawą makijażu oczu są dla mnie niezmiennie czerwone krople do oczu Starazolin oraz zalotka, którą zakręcam sobie rzęsy, za każdym razem się śmiejąc, bo staje mi przed oczami moja mama, która stwierdziła kiedyś:

nie używam zalotki, bo boję się, że sobie wywinę rzęsy w drugą stronę.

– moja mama

(Z drugiej strony, jeśli uświadomimy sobie, że mówimy o osobie, której udało się kiedyś znaleźć ość w… sushi, staniemy się wobec jej oporów nieco bardziej pobłażliwi.)

fot. Marianna Patkowska

Dzienny makijaż nakładany rano musi w moim odczuciu spełniać jeden warunek – czas jego wykonania nie może przekraczać pięciu minut. Z tego właśnie powodu często odpuszczałam sobie rano zabawę z podkładem, którego używanie mnie stresowało, bo… nie potrafiłam go nigdy odpowiednio dobrać.
Wystarczyło jedno wnikliwe spojrzenie na mnie wprawnego oka konsultantki Mary Kay, bym wreszcie odnalazła idealny dla swojej jasnej karnacji
matujący podkład w płynie TimeWise®! (Osobiście bardzo nie lubię się świecić, więc podkład matowy jest tym, co mi najbardziej odpowiada, ale w ofercie Mary Kay znajdziemy również rozświetlający podkład w płynie TimeWise®.) Udało mi się raz na zawsze pożegnać z koszmarną koncepcją smarowania podkładem części szyi, by… „wyrównać koloryt” (w praktyce kolory nadal były dwa, tylko linia przejścia przebiegała nieco niżej). Podkładu Mary Kay używa się – jak każdego kosmetyku tej firmy – niewielką ilość (jedną, dwie małe krople). Rozsmarowuje się ją w palcach, a potem nakłada na twarz jak krem, pokrywając całą jej powierzchnię (rano nie nakładam cieni na oczy, więc lubię przejechać sobie fluidem po powiekach). Można zapomnieć o korektorze.
Konsultantka przekonała mnie do odejścia od pudru transparentnego, którego koncepcję pokochałam wiele lat temu i zachęciła mnie do dania szansy mineralnemu podkładowi pudrowemu Ivory 2.  Dostępnego w zestawie startowym dla konsultantek ciemniejszego mineralnego podkładu pudrowego Beige 1 używam jako bronzera, a aplikuję go znakomitym pędzlem z tego samego zestawu. I rzeczywiście jestem bardzo zadowolona, jednak prawdziwym hitem jest tusz do rzęs Lash Intensity™! Jeśli chodzi o malowanie rzęs, jestem bardzo wybredna i mam swoje wypróbowane triki. Od wielu lat nie maluję rzęs jednorazowo tylko jednym tuszem, potrzebuję na początku nałożyć na nie białą bazę, więc do tuszu Mary Kay podeszłam dosyć sceptycznie. I… od pierwszego użycia, stosuję go codziennie do pracy, nie łącząc z niczym innym i dając moim biednym rzęsom wreszcie odpocząć! Ma piękny, głęboki czarny kolor (wbrew pozorom, nie wszystkie czarne tusze mają wyrazistą czerń) i pięknie podkreśla rzęsy (zwłaszcza te podkręcone wcześniej zalotką). Ust na co dzień nie maluję, bo w ciągu dnia ciągle coś jem, albo piję, albo mówię. Natomiast zawsze przed wyjściem je nawilżam balsamem do ust Satin Lips.
Od momentu otworzenia w łóżku kaprawego oka (jednego z drugim zresztą – stąd Starazolin) do zamykania mieszkania na klucz po porannej toalecie (włączając w to umycie twarzy i nałożenie kremów) i zrobieniu lekkiego makijażu mija najczęściej 20 do maksymalnie 25 minut. Sam makijaż zajmuje od czterech do pięciu.

5. Makijaż wieczorowy

fot. Marianna Patkowska

O ile makijaż dzienny wykonywany rano, przez robienie go w półśnie, jest dla mnie katorgą (w przeciwieństwie do makijażu dziennego, który mogę wykonać niekoniecznie o 7.00 i na który mam więcej czasu, np. idąc z kimś na kawę koło południa), o tyle nie wyobrażam sobie żadnego większego wyjścia na koncert, do teatru, opery czy na wernisaż bez porządnego makijażu wieczorowego, przy którym mogę się trochę zabawić. Oczywiście brak cienia na powiekach czy umalowanych ust to faux pas, na które nigdy bym sobie nie pozwoliła. Nie zawsze makijaż wieczorowy musi być makijażem bardzo mocnym czy teatralnym, zawsze jednak musi mieć jakąś koncepcję, myśl przewodnią i przede wszystkim pasować do szpilek, paznokci i torebki!

fot. Marianna Patkowska

Skoro już mowa o ustach, zachwyciła mnie seria metalicznych szminek w płynie At Play®, a zwłaszcza dwa przestawione na powyższych (i poniższych) zdjęciach kolory: brzoskwiniowa Petal to Metal oraz niebieska Royal Foil, których szczęśliwą posiadaczką szybko się stałam. A co do oczu na wieczór… Moja konsultantka pomalowała mnie kiedyś, u mnie w domu, zestawem czterech cieni Berry Haute, wobec koloru których prawdopodobnie przeszłabym w sklepie obojętnie. O ile ciemny, głęboki fiolet wpadający w bordo (czyli gwóźdź programu, jeśli chodzi o ten zestaw) lubię na paznokciach, a czasem nawet na ustach, o tyle w życiu z własnej woli nie położyłabym go sobie na powieki. Tymczasem okazało się, że wydobył on z oczu coś bardzo ciekawego i moja konsultantka od razu to wiedziała (kolejny powód, dla którego nie powinnam doradzać innym ludziom). Bardzo przyjemnie mi było powitać go w mojej szafce na kosmetyki, razem zresztą z rewelacyjnym pędzelkiem do nakładania cieni. Ostatnim już produktem, który również był dla mnie pewnego rodzaju zaskoczeniem, jest konturówka do oczu. Zwykłych kredek nie bardzo umiem używać i dotychczas byłam wierna tylko eyelinerom. Jednak kiedy ostatni, który nabyłam w drogerii, okazał się

eyelinerem do oczu w płynie,

– napis na etykiecie niedawno kupionego eylinera, który zauważyłam dopiero po powrocie do domu

jestem z nim bardzo ostrożna, bo nie bardzo wiem, jak zareaguje na oczy w stałym stanie skupienia, a dysponuję jedynie takimi. Pomyślałam, że to świetny moment, by przeprosić się z kredką do oczu. Konturówka Mary Kay jest czymś pomiędzy tradycyjną kredką a eyelinerem w sztyfcie. Bardzo ładnie się rozciera. Można nią szybko i prosto zrobić zarówno ostrzejsze, jak i łagodniejsze kreski. Dodatkowo ma wbudowaną temperówkę, co pozwala dostosować ją do swoich potrzeb, a do tego występuje aż w pięciu wariantach kolorystycznych, którymi wyczarujemy każdy nienachalny wieczorowy wygląd!

fot. Marianna Patkowska

6. Konsultantką być…

fot. Marianna Patkowska

Dużo w internecie przeczytamy na temat Mary Kay. Zarówno zachwytów (czasem niepokojąco wręcz entuzjastycznych), jak i tragicznych historii kobiet, które wpędziły się w ogromne kredyty, mamione wizją szybkiego zarobku.

fot. Marianna Patkowska

Bardzo wyraźnie chciałabym więc zaznaczyć, że choć jestem naprawdę zadowolona z opisywanych tu kosmetyków, które już od dłuższego czasu mi znakomicie służą, czym innym jest kupowanie ich, a czym innym wejście w struktury firmy i zajęcie się poważniejszą sprzedażą (z czym jestem akurat ostrożna i wszystkim innym ostrożność również doradzam). Wbrew pozorom, Mary Kay to tylko kosmetyki. Dobrej jakości, ale tylko kosmetyki, a nie styl, czy – o zgrozo – sens życia!
Mnie do zasilenia szeregów tzw. konsultantek tej firmy skłoniła tylko jedna rzecz – możliwość 40% zniżki przy każdych zakupach kosmetyków, których wiem, że co najmniej kilka najbliższych miesięcy będę chciała na pewno używać. Być może jakaś moja koleżanka (może Czytelniczka!) będzie chciała coś dla siebie za moim pośrednictwem zamówić. Nie mam jednak założenia, że cokolwiek z tego, co już wydałam mi się zwróci. (Podobnie, jak robiąc zakupy w drogerii, nie zakładam, że coś będę odsprzedawać później znajomym.) Z drugiej strony są też osoby, które mają prawdziwy talent i ogromną pasję do dobierania odpowiednich kosmetyków kobietom, a do tego wszystkiego również imponującą wiedzę. (Jak moja konsultantka, która wyprowadziła moją cerę na prostą, choć ta się nam w międzyczasie trochę buntowała i doskonale wiem, że nie była prostym przypadkiem.) Jeśli więc do tego wszystkiego potrafią te umiejętności i zamiłowanie przekuć w zarobek, to świetnie! Jeśli mogę o cokolwiek zaapelować, to tylko o samodzielne myślenie i podejmowanie każdej decyzji bez niczyich nacisków i presji. Słuchajmy oczywiście dobrych rad, ale nie podejmujmy ostatecznych (dla naszego portfela) decyzji pod wpływem emocji i chwili.
Żeby zostać konsultantką, trzeba kupić pakiet na łączną kwotę 499 zł. Jest to, oczywiście dużo pieniędzy, ale też dostaniemy za to dużo kosmetyków. W pakiecie znajdziemy:

oraz akcesoria stricte dla konsultantek chcących sprzedawać, czyli:

  • jednorazowe szczoteczki do tuszu (dla klientek)
  • jednorazowe tacki pokazowe
  • całe mnóstwo atrakcyjnie wyglądającej literatury fachowej

Warto spotkać się z rzetelną (!) konsultantką (czyli nie mną) chociaż raz, żeby nam doradziła i przede wszystkim oceniła, czego potrzebujemy, a czego nie (i pozwoliła wypróbować te kosmetyki na sobie). Mnie udało się na przykład zupełnie przegapić moment, kiedy moja skóra zmieniła się z mieszanej na suchą (do czego trochę się sama przyczyniłam, stosując źle dobrane kosmetyki, a trochę też zawiniły zmiana klimatu i smog). Dobra konsultantka skupi się na indywidualnych potrzebach swojej klientki. Moim celem, który udało się w całkiem niedługim czasie, mimo różnych przeszkód (m.in. częstych chorób i wielu leków) osiągnąć, było uzyskanie zdrowego i świeżego wyglądu skóry. Kosmetyki kolorowe, do malowania, kupiłam, bo po prostu je lubię, ale nie były moją pierwszą potrzebą. Warto przeanalizować skład zestawu startowego, bo jeśli bardziej zainteresował nas zestaw Satin Lips i metaliczne szminki w płynie, nie bardzo opłaca się nam w niego inwestować. Z drugiej strony, tylko w dniu jego zakupu mamy na wszystkie produkty (kupowane oprócz zestawu) jeszcze 50% rabatu, więc jeśli omówić taki wydatek i przede wszystkim potrzeby z koleżankami, może się okazać, że taki zakup ma jednak sens.
Tak czy siak, kupujmy z głową, którą – przyznaję – można dla Mary Kay na chwilę stracić, ale pamiętajmy, że to kosmetyki mają służyć nam, a nie na odwrót! 😉

fot. Anna Patkowska

P.S. Na wszystkich zdjęciach mam na twarzy tylko i wyłącznie omawiane kosmetyki Mary Kay.

P.S. 2 Od niedawna sprzedaję kosmetyki Mary Kay – Wszystkich zainteresowanych zapraszam na swojego kosmetycznego fanpage’a oczami Mary Kay:

10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2018 – marzec 2019)

Analogicznie do wpisu sprzed dwóch dni – „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2018 – marzec 2019)”, a także tego sprzed dokładnie roku – „10 mężczyzn na 10 marca”,  przedstawiam dziś, z okazji Dnia Mężczyzn, kolejną dziesiątkę panów, których twórczość i wrażliwość mocno na mnie wpłynęły w tym roku (od ubiegłorocznego święta do teraz).

Spis treści:

1. Piet Mondrian
2. Psubrat
3. Alexander McQueen
4. Michel Houellebecq
5. David Harrington
6. Krzysztof Penderecki
7. Yannis Kyriakides
8. Jurek Owsiak
9. Stromae
10. Janusz Korczak
11. Okoliczności śmierci Keitha Flinta

1. Piet Mondrian

Piet Mondrian jest jednym z tych artystów, którzy wywarli na moje życie ogromny wpływ bardzo wcześnie, co szczegółowo opisywałam TUTAJ.
W kwietniu ubiegłego roku, przy okazji wyjazdu do Hagi na występ Laurie Anderson, miałam ogromną przyjemność zobaczyć największą na świecie kolekcję prac tego artysty w Muzeum Miejskim Hagi (Gemeentemuseum Den Haag). Było to naprawdę wielkie i niesłychanie inspirujące przeżycie. Nie chciałabym się jednak powtarzać, więc tych, którzy jeszcze go nie czytali, zachęcam do lektury mojego sprawozdania z tej przygody: „Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤”
Bedankt, Piet!

2. Psubrat

Definicja słownikowa hasła „mężczyzna” brzmi:

osoba dorosła płci męskiej

– definicja słownikowa hasła „mężczyzna”

i choć z kolei w wyrazie „osoba” doszukać się można „jednostki ludzkiej”, ja jednak, skupiając się na tym, że „osoba” przede wszystkim posiada osobowość, postanowiłam umieścić w swoim zestawieniu zmarłego w czerwcu ubiegłego roku Psubrata – mojego pięknego zewnętrznie i wewnętrznie królika.
Nabyłam go rok po śmierci taty i bardzo szybko stał się integralną częścią naszej rodziny. Pokazał mi swój fascynujący króliczy świat, a jego odejście (choć żył zaskakująco, jak na królika, długo, bo aż dwanaście lat!) było dla mnie ciosem.
Życia bez niego musiałam się na nowo nauczyć, ale trochę mi w tym pomogło napisanie o nim kilku słów zaraz po jego śmierci (zachęcam do lektury wpisu „Psubrat we wspomnieniach”).
🥕
🥕🥕, 🥕🥕!

3. Alexander McQueen

Alexandra McQueena – projektanta, wizjonera, geniusza – znałam jako autora nieprawdopodobnych, ujmujących kreacji, jednak niewiele wiedziałam o jego życiu. W lipcu ubiegłego roku na polskie ekrany wszedł poruszający dokument „McQueen”, który wywarł na mnie ogromne wrażenie (pozostaję pod nim zresztą do teraz). Przedstawił bardzo chyba wiernie sylwetkę tego niesamowitego, skomplikowanego i złożonego człowieka. Człowieka, w którym kotłowało się mnóstwo emocji. Człowieka, który dźwigał ogromny ciężar własnej przytłaczającej wielkości. (O filmie pisałam szerzej TUTAJ.)
Thank you, Alex!

4. Michel Houellebecq

Michela Houellebecq’a pokochałam i czytałam już wiele lat temu, jednak chęć zrecenzowania w sierpniu ubiegłego roku na blogu jednej z jego ważniejszych dla mnie książek, „Uległości”, zmusiła mnie do przypomnienia sobie, czym mnie już dawno temu zauroczył i pod tym urokiem pozostałam na dłuższy czas.
Aktualność tej książki właśnie teraz, przy obecnej sytuacji politycznej (nie tylko zresztą w Polsce niestety) poraża i przeraża, ale równocześnie zmusza do refleksji nad tym, jak jesteśmy, jako ludzie, skonstruowani. Przynosi więc, paradoksalnie, też jakiś rodzaj ukojenia, bo Houellebecq, mając niesamowity dar obserwacji, stawia bardzo trafną diagnozę.
Pisząc swoją recenzję „Uległości” Michela Houellebecq’a, udało mi się też dotrzeć do Beaty Geppert – tłumaczki książek Houellebecq’a. Miałam wielki zaszczyt i przyjemność skonsultować z nią kilka kwestii i porozmawiać chwilę z kimś, na kogo ten niesamowity pisarz wpłynął równie mocno jak na mnie.
Merci, Michel!

5. David Harrington

Kronos Quartet jest jednym z najlepszych kwartetów smyczkowych na świecie, wielkim więc wydarzeniem (nie tylko dla mnie osobiście, ale przede wszystkim dla tego miasta) był jego koncert w Zakopanem, inaugurujący jubileuszową edycję X Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na Szczytach” (2018). Pierwszy skrzypek, David Harrington, zupełnie mnie zauroczył swoją delikatnością i wrażliwością już na pierwszym z nim spotkaniu w ramach Klubu Rozmów na Szczytach. Potem, po wspaniałym koncercie, miałam przyjemność pójść za kulisy pogratulować zespołowi i spotkałam się z olbrzymią serdecznością wszystkich jego członków. Udało mi się zapytać Davida Harringtona, który doskonale pamiętał mojego tatę, o współpracę z Laurie Anderson, z którą nagrali przepiękna płytę „Landfall”. Szerzej opisałam to spotkanie w tekstach: „Kronosi w Zakopanem!” oraz „Landfall”.
Thank you, David!

6. Krzysztof Penderecki

W ubiegłym roku Krzysztof Penderecki kończył 85 lat, z której to okazji w całej Polsce odbywały się uroczyste obchody tego jubileuszu w formie wielu wspaniałych koncertów. Przez większość swojego życia miałam pewien rozdźwięk między dwoma obliczami tego kompozytora. Z jednej strony pamiętałam go jako często bywającego u nas w moim dzieciństwie przyjaciela taty, fantastycznego kompozytora m.in. wybitnej muzyki elektroakustycznej i przemiłego człowieka z ogromnym dystansem do siebie i poczuciem humoru. Z drugiej zaś ten sam człowiek nieco później znacząco i w dosyć brutalny sposób odciął się od swojego macierzystego środowiska „Warszawskiej Jesieni”, z kolei na krakowskich koncertach będąc traktowanym przez publiczność z takim namaszczeniem, że kiedy śmiałam, klaszcząc, nie wstać (bo owacjami na stojąco nie zwykłam szastać), obdarowywano mnie zewsząd złowrogimi spojrzeniami. Popełnił też koncert fortepianowy „Zmartwychwstanie”, mający swoją polską premierę właśnie podczas WJ w 2002 roku i byłam w tej grupie słuchaczy, którzy opuścili w jego trakcie salę Filharmonii Narodowej, nie mogąc znieść pompatyczności nowej estetyki tego twórcy.
Jednak tegoroczna, wspominana już wyżej, edycja festiwalu „Muzyka na Szczytach”, również dosyć mocno skoncentrowana na ubiegłorocznym jubileuszu kompozytora, ukazała mi jeszcze jedną twarz Krzysztofa Pendereckiego. Twarz, której albo nie znałam, albo do której odkrycia musiałam dojrzeć – twarz niepodważalnego geniusza, który może i umie wszystko. Dopiero podczas tego festiwalu (we wrześniu 2018) miałam ogromną przyjemność zobaczyć perłę polskiej kinematografii, mianowicie „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa i zachwyciłam się doskonałą, odważną, świeżą i zupełnie ponadczasową muzyką Pendereckiego (zrealizowaną zresztą częściowo w studiu taty). O geniuszu jednak zapewnił mnie cały festiwal i poznanie w tak krótkim czasie bardzo wielu jego zupełnie od siebie różnych utworów, ukazujących niespotykane możliwości warsztatowe. Zobaczyłam twarz wielkiego kompozytora, który ma niesłychaną lekkość tworzenia i sprawia wrażenie, że się tym bawi. (Choć w dalszym ciągu wysłuchanie fragmentu „Zmartwychwstania” tylko raz, w zupełności mi wystarczy.)
Panie Krzysztofie, dziękuję!

P.S. Gorąco zachęcam do lektury mojej recenzji całej ubiegłorocznej „Muzyki na Szczytach”.

7. Yannis Kyriakides

Ten zjawiskowy grecki kompozytor, od lat mieszkający w Holandii, oczarował mnie już sześć lat temu swoim utworem „Telegraphic”, o czym bardziej szczegółowo pisałam zarówno w recenzji jego pięknej płyty „Antichamber”, jak i we wpisie o Psubracie, który wyraźnie na wspomniany wyżej utwór Kyriakidesa reagował.
W tym roku (od ostatniego Dnia Mężczyzn) najpierw z powodu śmierci mojego króliczka i opisywania go na blogu, a potem z powodu niewiarygodnej zaobserwowanej przeze mnie reakcji dzieci, które uczę na „Telegraphic”, odświeżyłam sobie tę kompozycję i zanurzyłam się w niej znowu na dłuższy czas. Artysta pozwolił mi zauważyć, że dziewięcio- i dziesięcioletnie dzieci odbierają muzykę w zupełnie inny sposób, niż dorośli. Puściłam im zresztą ten utwór w ramach eksperymentu, bo spodobały im się bardzo dźwięki alfabetu Morse’a, o którym mówiliśmy na języku polskim. Pomyślałam, że skoro to na nie oddziałuje, to istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że podobnie przyjmą też „Telegraphic”. Rzeczywistość przerosła jednak moje najśmielsze oczekiwania, bo dzieci – pozbawione jeszcze myślenia schematycznego – absolutnie się w nim zakochały i potem na każdej lekcji dopytywały,

czy jeszcze im puszczę morsową piosenkę?

– pytania moich dzieci na lekcjach polskiego

Wzruszył mnie też mały chłopczyk, który wlepił we mnie swoje ogromne ślepka i niemal płacząc, stwierdził:

to jest takie przepiękne…

– reakcja dziesięciolatka na „Telegraphic” Kyriakidesa

I miał rację, bo to naprawdę wyjątkowy utwór…
Σας ευχαριστώ, Γιάννη!

8. Jurek Owsiak

Są takie osoby, które tak nas przyzwyczaiły do niekończących się pokładów energii, czynienia dobra wbrew wszelkim przeciwnościom, niegasnącego optymizmu i rozmachu, że przestajemy je w ogóle postrzegać jak zwykłych ludzi, którzy mimo wszystko mają przecież swoje ograniczenia, słabości, wytrzymałość i może przesunięte, ale jednak granice odporności.
Złapałam się na niebezpieczeństwie podobnego myślenia po tragicznej śmierci prezydenta Gdańska – Pawła Adamowicza, kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam tak przybitego i poddającego się Jurka Owsiaka – nasz narodowy skarb. Doszło do mnie z jakim ogromem hejtu, pomówień i wylewanych na siebie pomyj musi się codziennie zmierzać, a śmierć przyjaciela spowodowała, że coś w nim pękło. Dbajmy o ludzi, którzy są dla nas tak ważni i tak nam potrzebni, jeśli rzeczywiście chcemy, żeby zwyciężyło dobro.
Jurku, dziękuję!

9. Stromae

Stromae zachwycił mnie wszystkim! Swoją kreacją, nieoczywistością, głosem, oryginalnością i kipiącym z niego artyzmem. Jego piosenki przez dłuższy czas stanowiły ścieżkę dźwiękową dla mojego codziennego życia. Więcej na temat tej fascynacji napisałam w tekście „Stromae – Jacques Brel muzyki tanecznej”.
Stromae, merci!

10. Janusz Korczak

Kiedy we wrześniu ubiegłego roku przychodziłam, z drżeniem, na swoje pierwsze w życiu lekcje w szkole podstawowej, nie bardzo wiedziałam co myśleć, czego się spodziewać. Nie miałam dotąd właściwie żadnego kontaktu z dziećmi w takim wieku (9 – 12) i zakładałam, że prawdopodobnie nie znajdziemy wspólnego języka. A raczej bałam się, że nie zostanę przez dzieci zaakceptowana. Tydzień później… zakochałam się we wszystkich swoich dzieciach i w pracy, którą właśnie rozpoczęłam. Choć całą sobą nie znoszę instytucji szkoły, nie bardzo solidaryzuję się z grupą społeczną, jaką stanowią nauczyciele, a własną podstawówkę wspominam jak najgorszy koszmar, jednak współpraca z dziećmi, uczenie się od nich, dawanie im najlepszej części siebie i dostawanie w zamian niesamowitej dawki pozytywnej energii (o dowodach miłości i oddania nie wspominając) jest jedną z najpiękniejszych przygód, jaka mi się przytrafiła.
Do tej pory nie jestem zbyt biegła w dzienniku (który, gdyby szatan istniał, byłby z pewnością jego wymysłem), nie mam wrodzonej łatwości w socjalizowaniu się z resztą pedagogicznego ciała, popełniam prawdopodobnie mnóstwo dydaktycznych błędów, jednak odkryłam też w sobie dar, o którego istnieniu nie wiedziałam – intuicję, która mnie jeszcze nigdy nie zawiodła, jak obchodzić się z dziećmi.
Szokująca była dla mnie niedawna lektura „Myśli” Janusza Korczaka, który niemal wiek temu sformułował wszystko to, co gdzieś we mnie w środku jest (nie wiem skąd) i wg czego intuicyjnie postępuję. W momentach zwątpienia cudownie znaleźć oparcie w kimś tak wspaniałym i pięknym!
Panie Januszu, dziękuję!

11. Okoliczności śmierci Keitha Flinta

Rok temu z okazji Dnia Mężczyzn opisywałam tragicznie zmarłego kilka dni temu Keitha Flinta. Ciągle bardzo trudno mi się pogodzić z jego przedwczesną śmiercią. Znane są już natomiast jej okoliczności – Keith Flint powiesił się, nie mogąc sobie poradzić z odejściem żony. Jest to jedna z najbardziej romantycznych i równocześnie tragicznych historii, jakie słyszałam. Keith poznał Mayumi Kai, japońską DJ-kę, w 2006 roku. Para zakochała się w sobie od pierwszego wejrzenia i po zaledwie kilku miesiącach wzięła ślub, od czego bardziej szokujące jest to, że przez pierwsze trzy miesiące tego małżeństwa nie umieli się ze sobą porozumieć, ponieważ Mayumi nie mówiła po angielsku, a Keith po japońsku. Bariera językowa nie była dla nich jednak problemem, szybko zresztą została pokonana, a związek przetrwał 12 lat. Flint wielokrotnie wspominał w wywiadach o tym, że to małżeństwo uratowało go od życia na haju, pomogło znaleźć prawdziwe szczęście i uwolnić się od nałogów. Definitywnie skończył z alkoholem i używkami już 10 lat temu. Para kupiła XV-wieczną angielską posiadłość i prowadziła sielskie, spokojne życie.
Rozwód i naciski byłej żony na sprzedaż posiadłości podobno załamały Keitha do tego stopnia, że nie potrafił się zmierzyć z trudną rzeczywistością. A nam wszystkim – fanom, entuzjastom – bardzo trudno się zmierzyć z rzeczywistością bez niego…

🌻🌻🌻Wszystkim Panom składam najserdecznNiejsze życzenia z okazji Dnia Mężczyzn, do których dołączam przepiękną piosenek z Kabaretu Starszych Panów – „O, Romeo” w poruszającym wykonaniu Kaliny Jędrusik.🌻🌻🌻

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2018 – marzec 2019)

Kiedy rok temu, niedługo zresztą po założeniu tego bloga, opublikowałam z okazji Dnia Kobiet wpis „8 kobiet na 8 marca”, nie miałam w planach robienia z wymyślonej wtedy formuły wpisu cyklicznego. Moim celem było uczczenie tego święta poprzez wskazanie ośmiu ważnych w moim życiu kobiet ze świata szeroko pojętej popkultury. Ośmiu kobiet, które swoją twórczością i wrażliwością wpłynęły na mnie.
W ciągu tego roku uzmysłowiłam sobie jednak, że przecież oprócz tych wielkich i ważnych miłości życia, które są dla nas źródłem nieustającej inspiracji, przytrafiają się nam też czasem miłości może mniejsze, może krótsze, ale wcale nie mniej ważne od tych pierwszych. Zdecydowałam się więc z okazji dzisiejszego Dnia Kobiet przedstawić listę ośmiu kobiet, których twórczość i wrażliwość mocno na mnie wpłynęły w tym roku (od ubiegłorocznego święta do teraz).

Spis treści:

1. India.Arie
2. Laurie Anderson
3. Aglaja Veteranyi
4. Jane Jacobs
5. Aga Czyż
6. Doda
7. Nadine Labaki
8. marianNa patkowska

1. India.Arie

India.Arie to artystka, którą oczywiście znałam, ale bardzo słabo. Trafiłam w internecie trochę przypadkiem na jej piosenkę (sprzed zresztą siedemnastu lat!) „The Truth” i zupełnie się zakochałam w jej sposobie opowiadania o uczuciach. W dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest zwątpić w miłość, bo z jednej strony nastawieni jesteśmy na wymienianie, a nie naprawianie, relacje bywają powierzchowne i płytkie, a przyjemność jednostki okazuje się wartością nadrzędną, a z drugiej z kolei strony mamy już tak dużą wiedzę dotyczącą chemii w mózgu, że większość „romantycznych” zachowań – dawniej raczej ze sfery magii – bardzo łatwo już wytłumaczyć w racjonalny, chłodny i medyczny sposób.
Do tego popkultura, choć zalewa nas miłosnymi tematami, są one jednak dość mocno spłycone do samego pożądania i namiętności (między rzecz jasna wyłącznie młodymi i pięknymi ludźmi), które – choć cudowne i przefajne – jednak wcale od razu miłości do zaistnienia nie potrzebują.
Dodatkowo jeśli ma się gdzieś w środku dużą potrzebę budowania czegoś głębszego, ważniejszego i woli się mieć wszystko, niż zadowalać się fragmentami, a równocześnie – jak ja – wrodzoną alergię na pensjonarskie romantyczne wizje księcia przybywającego na białym koniu do wypatrującej za nim oczy dziewicy, to jest się trochę w kropce. I tu pojawia się nagle piękna i utalentowana India.Arie, przypominając, że jeśli istnieje jakaś siła, która jest od nas potężniejsza, to jest nią z pewnością miłość.

I love the way he speaks
I love the way he thinks
I love the way that he treats his mama
I love that gap in between his teeth
Love him in every way that a woman can love a man
From personal to universal
But most of all it’s unconditional
You know what I’m talking about?
That’s the way I feel
And I always will
There ain’t no substitute for the truth
Either it is or it isn’t, ’cause he is the truth
You see the truth it needs no proof
Either it is or it isn’t
– India.Arie „The Truth”

Thank you, India!

2. Laurie Anderson

O tym, ile Laurie Anderson znaczy w moim życiu wie chyba każdy, kto choćby pobieżnie przejrzał moje teksty na tym blogu. Opisywałam ją już zresztą rok temu i nie powtarzałabym się, gdyby nie jedno niesamowite wydarzenie, jakie miało miejsce już po opublikowaniu poprzedniego wpisu na Dzień Kobiet. Otóż… pojechałam na jej koncert do Hagi i rozmawiałam z nią! Więcej, udało mi się nawet wyznać jej miłość i ją przytulić! Na samo wspomnienie tego momentu już mam gęsią skórkę.
Jeśli ktoś nie czytał jeszcze mojej relacji, zachęcam gorąco do lektury!

Thank you, Laurie!

3. Aglaja Veteranyi 

Rumuńska pisarka Aglaja Veteranyi podbiła moje serce już bardzo dawno temu niesamowitą, przejmującą, intrygującą i poruszającą książką „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”. Piszę o niej jednak w kontekście mijającego roku dlatego, że przypomniał mi o jej cudowności kilka miesięcy temu Teatr Witkacego znakomitym spektaklem „Czy w niebie jest cyrk?” w reżyserii Justyny Kowalskiej (o którym pisałam TUTAJ).
Mulțumesc, Aglaja!

4. Jane Jacobs

Ten rok przyniósł mi też możliwość zobaczenia w kinie niezwykle ciekawego dokumentu „Obywatelka Jane. Walka o miasto” i zapoznania się z sylwetką Jane Jacobs – dziennikarki, pisarki, aktywistki miejskiej i wieloletniej mieszkanki Nowego Jorku, która znacząco wpłynęła na rozwój urbanistyki XX wieku, myśląc inaczej, nieszablonowo i przede wszystkim nie bojąc się mówić, co myślała (trzeba wziąć poprawkę na to, że były to lata 50. i 60. ubiegłego wieku). Więcej na temat tej niewiarygodnie inspirującej i mądrej kobiety napisałam w swojej recenzji filmu „Obywatelka Jane. Walka o miasto” (TUTAJ).
Thank you, Jane!

5. Aga Czyż

W czerwcu ukazała się, długo przez wszystkich fanów oczekiwana, znakomita debiutancka płyta Agi Czyż „A.” (opisywana przeze mnie TUTAJ). Agi nie znam osobiście, ale – przez wspólnych przyjaciół – mamy ze sobą bardzo serdeczny kontakt wirtualny, więc traktuję ją trochę jak koleżankę i jestem z niej niesłychanie dumna, bo stworzyła piękny, spójny, nastrojowy, oryginalny album zupełnie po swojemu. Zrobiła go tak, jak czuła, bez presji jakiejkolwiek firmy fonograficznej. Te dziewięć flirtujących z jazzem piosenek – dziewięć doskonale zaaranżowanych kompozycji i dziewięć głębokich, dających do myślenia tekstów – towarzyszyło mi w wielu cięższych momentach, dodając siły i nadziei na lepsze jutro.
Dzięki, Aga!

6. Doda

Od czasu jej wizyty w „Barze” (który bez niej zresztą nie miał najmniejszego sensu), zakochałam się w Dodzie bezwarunkowo. Zachwyciła mnie swoimi oczami, ale też swoją zadziornością, bezczelnością, dzikością i jakąś prawdą, którą od początku w niej wyczuwałam. Choć muzycznie (począwszy od repertuaru, a na warsztacie wokalnym skończywszy) jest mi z nią kompletnie nie po drodze (od samego początku jej kariery do ostatniej płyty włącznie, cenię ją natomiast bardzo za niewątpliwy talent aktorski), choć nie przepadam za wulgarnością i ordynarnością, którymi raczyła nas przez pierwsze lata dość hojnie, jednak moja sympatia była ponad te wszystkie w gruncie rzeczy drobiazgi.
Znalazła się w tym zestawieniu za sprawą osiągnięcia, jakie nie śniło się chyba jeszcze nikomu! Po tragicznej śmierci prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, kiedy spadł na nas wszystkich ciężar zupełnej bezsilności i rozpaczy, Doda wyskoczyła spod prysznica w ręczniku na głowie, nagrać filmik na Instagrama, że „tak jej właśnie przyszło do głowy, żeby wspólnie ze wszystkimi muzycznymi gwiazdami polskiej sceny zagrać charytatywnie jeden koncert, którego hasłem przewodnim będzie sprzeciwienie się hejtowi i rozlewającej się szeroko nienawiści”. Oczywiście byli i tacy, którzy zarzucali jej (co bardzo zresztą krzywdzące) promowanie się kosztem tragedii, których raził w oczy jej ręcznik na głowie (zupełnie jakby nie była… Dodą), ale nie zmienia to faktu, że… zaledwie półtora miesiąca później, właściwie bez żadnego budżetu, odbył się wzruszający koncert w ogromnej łódzkiej Atlas Arenie, na którym wystąpiło 120 artystów reprezentujących wszystkie możliwe pokolenia i gatunki muzyczne, solidaryzujących się z jednym pięknym hasłem: Artyści Przeciw Nienawiści.
Wysłuchałam całej relacji z tego wydarzenia w internecie, do czego też zachęcam wszystkich:

Szczerze mnie wzruszyła. Odłożyłam na bok swoje wygórowane artystycznie oczekiwania i zobaczyłam (zwłaszcza w mini wywiadach na początku) zwykłych ludzi z krwi i kości, których mimo wszelkich różnic łączy ten sam zdecydowany sprzeciw wobec bezkarnego hejtu. To niesłychanie budujące i przywracające wiarę w człowieka. Doda dokonała rzeczy naprawdę wielkiej, za co należy się jej od każdego dozgonny szacunek.
Dzięki, Doda!

7. Nadine Labaki

Piękna (wewnętrznie i zewnętrznie!) libańska reżyserka Nadine Labaki poruszyła moje najczulsze struny jednym z najlepszych filmów tego roku, a nawet chyba kilku ostatnich lat, mianowicie „Kafarnaum” (o którym pisałam szerzej TUTAJ). Mocny, przejmujący, otwierający nam – mieszkającym w bogatej Europie – oczy na tragedię prawdziwej biedy i głodu panujących w krajach arabskich, z których w większości nie zdajemy sobie nawet sprawy. Reżyserka fascynuje mnie swoim na wskroś artystycznym podejściem do tworzenia filmów i niespotykaną wrażliwością na drugiego człowieka.
شكراً لك يا نادين!

8. marianNa patkowska

To, że znalazłam się w tym zestawieniu może zastanawiać. Oczywiście, że nie wpłynęłam na siebie w sposób jakkolwiek porównywalny z opisanymi wyżej kobietami. Jednak… jak już kiedyś wspominałam, celem tego bloga było dla mnie to, by zacząć się wreszcie postrzegać jako całość, choć to pewnie złudne, bo nigdy nie zobaczymy się z zewnątrz z potrzebnym do tego całkowitym dystansem. Tak czy inaczej, zależało mi na tym, żeby móc się poznać od środka troszkę mniej fragmentarycznie, tak jak znam nie tylko swoje dłonie czy stopy, ale również swoje lustrzane odbicie czy utrwalony przez obiektyw wygląd całej swojej sylwetki.
Dopiero regularne pisanie, do którego zmusiło mnie założenie tego bloga, pomogło mi znaleźć jakikolwiek zarys swojej osobowości, swojego wnętrza. Zaczęłam rozumieć, że mnogość moich zainteresowań i pasji to niekoniecznie osobowość wieloraka i że w nich samych (a raczej moim do nich stosunku) też są punkty styczne, co zobaczyłam dopiero w narracji, którą zaczęłam tu prowadzić.
Nadal z tego, co napisałam, nie musi wcale wynikać, skąd się wzięłam w dzisiejszym akurat wpisie, ale ponieważ po raz pierwszy zobaczyłam w sobie w miarę spójną kobietę i to za sprawą tego akurat bloga, którego jestem pomysłodawczynią i autorką, pomyślałam, że być może warto się tym podzielić ze światem. Ale istnieje oczywiście też szansa, że nie miałam racji.

🌹🌹🌹 Wszystkim Paniom składam najserdecznNiejsze życzenia z okazji Dnia Kobiet, do których dołączam jedną z moich ukochańszych piosenek z Kabaretu Starszych Panów – „Bez Ciebie” w bezbłędnym wykonaniu Wiesława Michnikowskiego.🌹🌹🌹

Keith Flint

zdjęcie znalezione w sieci na tej stronie

Kilka godzin temu dotarła do nas szokująca i wstrząsająca informacja o tym, że Keith Flint odebrał sobie życie. Miał zaledwie 49 lat… Bardzo ciężko mi dojść do siebie.
Zespół The Prodigy, założony tylko kilka lat po moim urodzeniu, niesłychanie mocno na mnie wpłynął. Gdybym miała ułożyć ścieżkę dźwiękową swojego dzieciństwa, to w większości składałaby się ona z utworów tej właśnie grupy, zwłaszcza z trzech ich pierwszych płyt (porażającej debiutanckiej „Experience”, doskonałej „Music for the Jilted Generation” czy rasowej „The Fat of the Land”). Moją miłość do niej podzielał również (o ile nawet nie zapoczątkował) mój tata, od którego dostałam wszystkie ich pierwsze albumy i single (jeszcze na kasetach!). Do dziś ich zresztą słucham  i nie są mi się w stanie znudzić, choć znam na pamięć dosłownie każdy ich dźwięk. To kompletnie ponadczasowe, energetyczne kompozycje pełne dzikości, namiętności, życia i  ogromnej pasji. Choć zespół ciągle się rozwijał i poszukiwał, miał jednak równocześnie własny niepowtarzalny styl i bardzo rozpoznawalne brzmienie. To bardzo rzadkie, bo wielu artystów mocno się pogubiło, balansując na granicy między zwróceniem się ku nowoczesności a zachowaniem swojej wypracowanej przez lata tożsamości artystycznej. Wszystkie płyty The Prodigy – łącznie z ostatnią, zaledwie sprzed roku – są doskonałe, choć każda jest inna.
Kiedy niecały rok temu z okazji Dnia Mężczyzn opublikowałam wpis „10 mężczyzn na 10 marca” (w którym opisywałam panów z szeroko pojętego świata popkultury, którzy najmocniej na mnie wpłynęli), zauważając, że niestety większość z nich już nie żyje, nie przypuszczałam, że tak szybko dołączy do tego grona również Keith Flint, ważny dla mnie nie tylko z muzycznych powodów…

„[…] Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!”

– fragment wpisu  „10 mężczyzn na 10 marca”

Samobójcza śmierć młodych osób, które uwielbiamy i które nas inspirują, boli chyba najbardziej. Głównie dlatego, że jej nie rozumiemy. Poza tym, w tym konkretnym przypadku nie wiemy jeszcze zbyt dużo (i prawdopodobnie nigdy wszystkiego się nie dowiemy), więc lepiej wstrzymać się od jakichkolwiek spekulacji…
Trudno mi sobie nawet wyobrazić, co musi teraz przeżywać rodzina Keitha, jego przyjaciele i członkowie zespołu. Czas leczy rany, ale w muzyce elektronicznej z tą śmiercią skończyła się pewna epoka…

P.S. Znane są już okoliczności śmierci artysty. Opisałam je TUTAJ.