„Kafarnaum”

scenariusz: Nadine Labaki, Khaled Mouzanar, Michelle Kesrouani, Jihad Hojeily
reżyseria: Nadine Labaki
gatunek: dramat
produkcja: USA, Liban
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: Cafarnaúm
pełny opis filmu wraz z obsadą

Liban, Bejrut. Dwunastoletni Zain pozywa swoich rodziców o to… że się urodził. Choć sam pomysł brzmi raczej jak ponury żart,  im lepiej poznajemy w filmie losy chłopca oraz warunki, w jakich żyje, tym bardziej dociera do nas, że nie tylko żartem nie jest, lecz stanowi bardzo ważny głos w dyskusji o tym, czy wolno nam powoływać do życia nowego człowieka, równocześnie nie zapewniając mu podstawowych praw („papierów”, których wątek przewija się w filmie)? Czy sprowadzenie na świat pełen nędzy, głodu, przemocy, brudu i beznadziei (realia przedstawionych bohaterów) nowego istnienia jest aktem miłości czy może bezmyślnego okrucieństwa. Na pewno ciężko zadawać takie pytania w naszym kręgu kulturowym; z bardzo różnych zresztą powodów. „Kafarnaum” odsłania przed nami egzotyczny i przerażający obraz rzeczywistości, o której większość z nas wie mało. I wobec tej rzeczywistości ogarnąć nas może chyba tylko bezkresna bezsilność.
Poznajemy chłopca, który żyje w warunkach urągających ludzkiej godności z mnóstwem rodzeństwa i rodzicami, którzy nie potrafią swojej roli sprostać. Chłopca, który ciężko pracuje, ale nie może sobie pozwolić na luksus chodzenia do szkoły, choć bardzo by tego chciał. Chłopca, który choć „metrykalnie” jest jeszcze dzieckiem, ma oczy przepełnione smutkiem dojrzałego mężczyzny, który przeżył piekło. („Metrykalnie” zresztą nie wie nawet sam, ile ma lat, ponieważ metryki nigdy nie posiadał.) Zain zachowuje się trochę jak dzikie zwierzę – doskonale zna prawa, którymi rządzi się ulica, zna jej język (także ten pięści), równocześnie jest bardzo nieufny (scena, w której nieznajomy kupuje mu jedzenie, na które jego samego nie stać, niewiarygodnie plastycznie pokazuje jego zwierzęcą stronę). Pytanie czy jest to naturalna zwierzęcość, czy może zezwierzęcenie? A może w tym przypadku i w takich warunkach jest to jedno i to samo?
Jakimś ogromnym paradoksem jest to, że sensem smutnego życia Zaina staje się najpierw jego ukochana siostra Sahar, a potem przybrany brat Yonas; rzadki na zjawiskowo pięknej twarzy Zaina uśmiech wywołują zabawy z nimi, a swoją niewiarygodną dojrzałością, mądrością (rady dawane siostrze w kwestiach intymnych) i inteligencją (wszystkie aspekty opieki nad Yonasem) wprawia widza w podziw i osłupienie. Dlaczego jednak napisałam, że to paradoks? Dlatego, że walczy z rodzicami w sądzie o to, by nie rozmnażali się bez opamiętania, nie mogąc niczego swoim dzieciom zapewnić, jest niewiarygodnie świadomy tego, jak poważną decyzją jest powołanie dziecka na świat. Dorośli ludzie, którzy wykazują podobną postawę, na ogół równocześnie też stronią od odpowiedzialności za drugą osobę, nie widzą się w roli rodziców. Zain – co prawda zmuszony przez los do opieki nad Sahar, a potem nad Yonasem  – nie tylko znakomicie się w roli mądrego opiekuna odnajduje, ale nawet wydaje się być naprawdę szczęśliwy tylko w niej. Choć przez większość czasu jest jak dziki kot walczący o przetrwanie, w sytuacji, w której inna osoba musi być od niego zależna, potrafi wykrzesać z siebie najpiękniejsze pokłady człowieczeństwa. To bardzo niezwykłe. Ukazane w niezwykły sposób.
Nadine Labaki oczarowała mnie już dekadę temu swoim reżyserskim debiutem, filmem „Karmel” (który recenzowałam TUTAJ), gdzie ukazywała zupełnie inny Bejrut – piękny, kolorowy, zachwycający, egzotyczny, nęcący i uwodzący. W „Kafarnaum” odwraca kamerę na gorszą część Bejrutu (co jest jakimś gigantycznym eufemizmem) i kontrast między tymi dwiema rzeczywistościami jednego miasta jest wstrząsający. Jednak oba, choć skrajnie różne, filmy łączy niespotykana wrażliwość reżyserki i jej niewiarygodna umiejętność prowadzenia poetyckiej narracji. Kiedy zarzucałam „Klerowi” i przedstawionemu w nim wyłącznie złemu, beznadziejnemu, wulgarnemu, na wskroś czarnemu i jednowymiarowemu światu jakąś nieudolność, być może źle rozplanowałam akcenty. W historii, którą opisuje „Kafarnaum” też próżno szukać jakiegoś światełka w tunelu. Za każdym razem, kiedy wydaje się, że już gorzej być nie może, film przekonuje nas, że niestety może. Jaką jednak widzę różnicę, między czarno-czarną wizją świata w „Klerze”, a tą w „Kafarnaum”?  Myślę, że jest nią prawda i artyzm, które wyróżniają twórczość Nadine Labaki; wspomniana poetyckość jej narracji. Choć „Kafarnaum” to dramat, który bez silenia się czy efekciarstwa wyciska łzy, jednak w wielu momentach się też na nim uśmiechniemy (odwiedziny w więzieniu, rozmowy Zaina z udawanym Spider-Manem czy dialog w urzędzie ds. emigrantów).
Niesamowitym zabiegiem reżyserki było wystąpienie w małej, ale wyjątkowo symbolicznej roli: Nadine Labaki zagrała w „Kafarnaum” Nadine (pozostanie pod własnym imieniem elektryzuje) – adwokatkę Zaina w pozwie przeciw jego rodzicom. To posunięcie było niebywale odważne i ryzykowne, bo często opowiedzenie się po którejkolwiek ze stron, o których się opowiada w swoim filmie, znacząco obniża jego merytoryczną jakość. Tymczasem reżyserce udało się dać widzom wolność, przedstawiając temat na tyle obiektywnie, by ci sami mogli wyciągnąć swoje własne wnioski. Jako odtwórczyni roli prawniczki Zaina zasygnalizowała nie tyle, po której staje stronie, ale raczej którą stronę reprezentuje, której praw będzie bronić, a to znacznie więcej.
Sam tytuł filmu daje nam wielkie pole do interpretacji. W Nowym Testamencie jest mowa o Kafarnaum – małym rybackim miasteczku. Z niego właśnie pochodzi celnik Mateusz Lewi, który został zaproszony przez Pana Jezusa do stołu (co spotkało się ze zgorszeniem faryzeuszy), a potem stał się przecież jednym z dwunastu apostołów i przede wszystkim jednym z czterech ewangelistów! Czy widzimy w postawie Zaina i w jego walce – nie tylko zresztą o siebie – jakieś punkty styczne z historią Mateusza?
Na uwagę zasługuje też znakomita muzyka Khaleda Mouzanara – współautora scenariusza i prywatnie męża Nadine Labaki. Polecam gorąco!

P.S. Film był moim tegorocznym oskarowym faworytem, jednak po ogłoszeniu laureatów i pozbyciu się resztek złudzeń, że ta nagroda jest wciąż jeszcze tym, czym była kiedyś, odetchnęłam z ulgą, że „Kafarnaum” nie otrzymało statuetki. To zbyt artystyczny, głęboki i ważny film, nieprzystający do miałkości innych, w tym roku nagrodzonych.

ZWIASTUN:

Polecam też uwadze bardzo ciekawy i krótki wywiad na temat tego filmu z cudowną Nadine Labaki:

Magiczna moc odpuszczenia

fot. Geo Dask

Moja ciocia, która już od wielu, wielu lat mieszka za granicą, była kilka dekad temu (tamże) bohaterką następującej sytuacji. Otóż jej córka uległa w przedszkolu wypadkowi – spadła z huśtawki. Przedszkolna opiekunka, w przerażeniu i panice, zadzwoniła do cioci, żeby ją poinformować o tym, co się stało. Najwyraźniej stres sprawił, że nie wyraziła się wystarczająco jasno, a może też winny był jeszcze nie biegły Österreichisch cioci. Tak czy siak, jej reakcja po wysłuchaniu historii o dziecku, które spadło z huśtawki była następująca:

– Ale co mnie to obchodzi?

– reakcja mojej cioci na wieść o tym, że jej córka miała w przedszkolu wypadek

Zaszokowana przedszkolanka powtórzyła to samo, co powiedziała wcześniej i spotkała się znowu z taką samą reakcją. Dopiero za trzecim razem ciocia doznała olśnienia i dopytała:

– Ale czyja córka? MOJA córka?

Uzyskanie odpowiedzi na to pytanie pozwoliło jej zachować się już bardziej adekwatnie do sytuacji. Czemu jednak przytaczam tu rodzinną anegdotkę? Dlatego, że wiele lat później wspomniane ale co mnie to obchodzi? zaczęło odgrywać bardzo istotną rolę w moim życiu…

1. Odnaleźć swoje wewnętrzne ale co mnie to obchodzi?

Każdego dnia nasz mózg atakują całe zastępy bodźców i komunikatów – ważniejszych i mniej ważnych. Znajomi, przyjaciele, koledzy z pracy, szefowie, nauczyciele, dzieci, rodzina, o radiu, telewizji, czy internecie nawet nie wspominając, zasypują nas tonami do niczego nam niepotrzebnych historii, których wysłuchanie powinno w nas uruchomić to jedno podstawowe pytanie: ale co mnie to obchodzi? Daleka jestem od namawiania kogokolwiek, by zadawał je na głos. W większości przypadków zresztą zrobienie tego jest niestosowne – w sytuacjach oficjalnych może nawet grozić sankcjami (np. kiedy zapytamy w ten sposób swojego szefa), a w nieoficjalnych jest zwyczajnie niegrzeczne i niemiłe. Sęk w tym, że ustalenie tego co powinno, a co nie powinno mnie obchodzić jest kluczem do polepszenia jakości swojego życia. Na to, co dociera do nas poprzez zmysł słuchu często nie mamy wpływu. Na to, co z tego weźmiemy do siebie, rozpracowując na czynniki pierwsze (co w niektórych przypadkach może sprawić, że staniemy się lepszymi ludźmi), a co wypuścimy drugim uchem – mamy wpływ. Nie tylko możemy, ale nawet powinniśmy, dla swojej własnej wewnętrznej higieny, bacznie przyglądać się rzeczom, na które nadmiernie reagujemy. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że nie są nam w ogóle potrzebne.

2. Chcieć a potrzebować

Im jesteśmy mniej świadomi siebie, tym większa jest różnica między tym czego chcemy, a tym, czego faktycznie potrzebujemy. Małe dzieci, które nie do końca jeszcze rozumieją związki przyczynowo-skutkowe, chciałyby jeść od rana do wieczora same słodycze. Dorośli, choćby uwielbiali słodycze, mają jednak w większości świadomość, że duża ich dawka żadnemu organizmowi nie służy.
Skoro widzimy już, że możemy chcieć czegoś, czego nie potrzebujemy (np. za każdym razem ja w greckim sklepie z butami), to warto się zastanowić, czy możliwa jest sytuacja odwrotna. Możemy nie chcieć czegoś, czego potrzebujemy? Ależ oczywiście! Jeśli wierzyć w to, że każdy z nas został powołany do stawania się lepszym człowiekiem, to potrzebujemy odcinać się od wszystkiego, co stawanie się lepszym człowiekiem zaburza. Tymczasem nakręcanie się, denerwowanie, irytowanie, wchodzenie w spory, które niczego nie wnoszą (nie mam tu na myśli konstruktywnej dyskusji oczywiście), czy przeżywanie słów, które zostały wypowiedziane jedynie po to, by nas zranić, oddala nas od stawania się lepszym człowiekiem. Oddala, ale równocześnie jest jakoś dziwnie kuszące. Trochę go chcemy. Zaczepieni, wolimy mieć ostatnie słowo, niż odpowiedzieć milczeniem, które ma przecież dużo większą siłę rażenia. Sęk w tym, że tylko my sami mamy wpływ na to, co zrobimy z energią, którą dostaniemy od drugiej osoby. Jeśli jest dobra, możemy ją pomnożyć i rozdawać dalej, ale jeśli zła, warto zapytać, czy coś mnie ona w ogóle obchodzi? Jeśli nie, puśćmy ją wolno, niech nas ominie, szukając jakiegoś innego, podatnego gruntu.

3. Odpuszczam

W ostatnim czasie musiałam kilka razy wykrzesać z siebie swoje wewnętrzne ale co mnie to obchodzi? i okazało się, że choć umysł próbował natrętnie wracać do tego, co mi nie służyło, to jednak udało się to w końcu od siebie definitywnie odsunąć. I do złudzenia przypomniało mi to inny, choć niezwykle podobny mechanizm… Mianowicie przełomowym odkryciem było dla mnie uświadomienie sobie zależności między najlepszymi wydarzeniami w moim życiu a poprzedzającym je za każdym razem odpuszczeniem sobie. Mam tu na myśli te sytuacje, w których tak bardzo chciałam, żeby coś się stało, a z przeróżnych powodów – na które nie miałam wpływu – to stawać się nie chciało. Trochę jak przy pomocy czarodziejskiej różdżki lub jakiegoś magicznego zaklęcia, we łzach (przeważnie złości czy bezsilności) mówiłam: „trudno, chromolę to!” (jak to miał w zwyczaju mój tata) i kiedy przestałam się w myślach tak kurczowo trzymać swojego na siebie planu, tylko stwierdzałam, że i tak co ma być, to będzie (Ήταν γραφτό να γίνει, jak głosi grecka mądrość oraz wewnętrzna część mojego prawego ramienia – patrz zdjęcie wyżej), wtedy stawało się coś niesamowitego i nie tylko dostawałam to, czego wcześniej chciałam, ale dostawałam to pełniej! Trochę jakby większa ode mnie Siła, Energia, czy też Naturalny Bieg Rzeczy chciały mi pokazać, że nie o wszystkim w swoim życiu będę decydować sama. Grecja jest tu w ogóle zresztą idealnym przykładem. Tam wszystko dzieje się wtedy, kiedy ma się zadziać, więc planowanie zupełnie mija się z sensem (co szczegółowo opisałam w pierwszej i drugiej części swoich wspomnień z ostatnich wakacji).

4. Akcja – reakcja?

Mam wrażenie, że jednym z problemów ery Facebooka jest przekonanie o tym, że mamy jakiś obowiązek komentowania wszystkiego, co zobaczymy, wypowiadania swojej opinii na każdy temat, niezależnie od tego, czy będzie to mem z kotkiem na profilu znajomego czy spór kompletnie obcych ludzi pod artykułem na fanpage’u jakiejś gazety. Tak, wiem, że pisałam tu już kiedyś o tym, że brak reakcji jest reakcją niegrzeczną, jednak miałam wtedy na myśli reakcje na skierowane do nas listy lub podarowane nam do przeczytania/odsłuchania dzieła naszych bliskich. Podtrzymuję swoją tezę z tego wpisu. Media społecznościowe są jednak trochę czymś innym. Jeśli wrzucam w nie (dla swoich znajomych) informację o tym, że podobał mi się lub nie podobał jakiś film, to naprawdę nie po to, żeby ktoś się ze mną zgodził, że film jest dobry lub niedobry, a ktoś inny nie zgodził. Nie ma to przecież dla mojego odbioru najmniejszego znaczenia. Może być co najwyżej umiarkowanie ciekawe. Czy nie lubię dyskusji? Lubię, ale takie, które mają sens. Które do czegoś prowadzą, z których można się czegoś (merytorycznego) dowiedzieć.
Sama również staram się nie komentować postów, na które komentarz jest zbędny.

5. Odpowiadamy tylko za siebie samych

To, co bardzo się staram – nie zawsze z rezultatem – wpoić swoim uczniom, to świadomość tego, że odpowiadamy tylko i wyłącznie za siebie samych. Wielu z nas ma skłonności do większego skupiania się na innych, a mniejszego na sobie, tymczasem o ile na drugiego człowieka mamy wpływ ograniczony, o tyle na to, co nas obchodzi?, a innymi słowy co przyjmiemy, a czego nie przyjmiemy do wiadomości, mamy wpływ absolutny. Przez skupianie się na sobie nie mam oczywiście na myśli wygodnego hedonizmu, a raczej żmudną pracę nad własnymi reakcjami i emocjami. Innych możemy po prostu przyjmować takimi, jacy są. Jeśli jednak chcemy już kogoś koniecznie zmieniać, taką osobą jesteśmy wyłącznie my sami. Spokój i brak niekontrolowanej egzaltacji jest zresztą domeną osób silnych i zrównoważonych. Zauważmy, że na ogół o przewadze swojego boga nad innymi najgłośniej krzyczą ci, których wiara nie jest wystarczająca (bóg w każdej religii jest miłością, a ta zakłada przecież szacunek, także do odrębności drugiego człowieka i jego przekonań), o rzekomej „dewiacji” osób homoseksualnych najdonioślej informują nas ci, którzy przeżywają kryzys własnej seksualnej tożsamości, a o swojej bezsprzecznej racji zapewniają nas najżarliwiej tylko ci, którzy są jej najmniej pewni. Jeśli pewność jest w nas (pewność i zaufanie do siebie, więc też danie sobie prawa do niepewności lub niewiedzy), nie musimy się spierać, czy przekonywać nikogo do naszych racji. One są nasze, więc to my musimy być do nich przekonani. To naprawdę wystarczy.
Reasumując, daleka jestem od namawiania kogokolwiek do ignorowania wszystkiego i wszystkich. Jeśli coś proponuję, to raczej selekcję i filtrowanie tego, z czym się stykamy. Nie mamy obowiązku reagować na wszystko, co zostanie do nas wypowiedziane, czy wobec nas uczynione. Dopóki zresztą nie zareagujemy, będzie to jedynie po stronie nadawcy komunikatu. Jak list polecony – to my decydujemy, czy go odebrać, czy nie. Myślę, że kluczem w mądrym filtrowaniu powinno być pytanie czy to mi służy? (w moim przypadku ciąg dalszy brzmi „do stawania się lepszym człowiekiem”). I jeśli wiemy, że nie służy, ale jednak coś nas tak podgryza i gnębi (jak pisał Przybora), to mnie w takiej sytuacji pomaga postawienie kolejnego pytania, tego mojej cioci: a co mnie to obchodzi?

Herbatka z Hasiorem

fot. Jan Lewandowski

W miniony weekend Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem zorganizowało fantastyczne wydarzenie, jakim była Herbatka z Hasiorem, oczywiście w Galerii Władysława Hasiora. Może niezbyt fortunnie jest cytować siebie samą, ale z drugiej strony jednak ważne w tym miejscu wydaje mi się przypomnienie moich własnym słów z wpisu „10 mężczyzn na 10 marca” o tym właśnie artyście i moim emocjonalnym związku z jego twórczością.

„O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…”

– fragment wpisu  „10 mężczyzn na 10 marca”

Do minionej soboty nie wiedziałam jednak o jeszcze jednej koincydencji – artysta otworzył swoją galerię… też w roku mojego urodzenia!
Idea Herbatki z Hasiorem była piękna i równocześnie prosta. Każdy tego dnia mógł przyjść za darmo do muzeum, zostać oprowadzonym przez kuratora, panią Julitę Dembowską (której wiedza i kultura osobista zrobiły na mnie ogromne wrażenie). Dłuższy czas góra galerii nie była dostępna zwiedzającym, tym przyjemniej było mieć teraz możliwość zarówno jej obejrzenia, jak i wysłuchania profesjonalnego komentarza. Po oprowadzeniu zostaliśmy zaproszeni na oglądanie slajdów dotyczących młodości artysty i herbatkę w… otwartym już pomieszczeniu, które było kiedyś mieszkaniem Władysława Hasiora. (Sam pomysł tego typu spotkania nawiązuje zresztą do herbatek, które Hasior robił czasem we własnej osobie dla swoich zwiedzających, będąc żywo zainteresowanym, jaka jest percepcja jego sztuki.)
Wejście do dawnego mieszkania Mistrza było to dla mnie niesamowitym przeżyciem. Nie umiem dokładnie określić, kiedy po raz ostatni odwiedziliśmy Hasiora z tatą, ale musiało to być co najmniej dwie dekady temu. Wiele rzeczy zamazało mi się już w pamięci; wiele rzeczy zostało przez Muzeum, na potrzeby zwiedzania, zmienionych, jednak… wejście do tej przestrzeni spowodowało, że natychmiast stanęły mi w oczach łzy. Momentalnie poczułam całą tę niesamowitą energię, którą jako dziecko tak uwielbiałam. Energię dwóch pięknych, silnych, utalentowanych, wielkich, ważnych dla kultury tego kraju mężczyzn, którzy siedzą przy stole, śmieją się, rozmawiają o sztuce i cieszą tym, że się spotkali, bo się po prostu bardzo lubią. Każdemu życzę, żeby mógł czegoś podobnego doświadczyć w swoim dzieciństwie.
Zarówno podczas zwiedzania, jak i oglądania slajdów, dowiedziałam się bardzo wielu interesujących i nowych dla mnie rzeczy; i na temat niektórych prac, i o niekonwencjonalnych pomysłach dydaktycznych Hasiora (co – biorąc pod uwagę, że dopiero weszłam na ścieżkę kariery nauczycielskiej i chwilowo więcej we mnie pytań niż odpowiedzi – było dla mnie niesamowicie cenne i ważne). Jednak wstrząsnął mną ten oto szkic Hasiora, wykonany do drogi krzyżowej, będącej jego pracą dyplomową na warszawskiej ASP (i znajdującej się w kościele św. Kazimierza w Nowym Sączu).

Zdjęcie szkicu pochodzi ze zbiorów Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem i mogłam je tu udostępnić swoim Czytelnikom jedynie dzięki uprzejmości tegoż.

Każda ze stacji miała formę złotej misy, w której wyrzeźbione były kolejne wydarzenia. Choć krzyż ze szkicu w efekcie końcowym wyglądał już nieco inaczej (krzyż umieszczony był nad każdą z mis w pewnej od nich odległości), jednak tak bardzo poruszył mnie sam pomysł, który Hasior przelał na papier. Bo trudno nie zauważyć tu odwróconego symbolu płci żeńskiej (), który jest równocześnie także symbolem bogini Venus i Afrodyty, ale także (w czym jakoś zdumiewająco łatwo doszukać mi się specyficznego poczucia humoru Hasiora) symbolem miedzi!
Ze sztuką jest jak z językiem – nawet jeśli intencją Hasiora nie było umieszczenie odwróconego żeńskiego symbolu na każdej stacji drogi krzyżowej, jednak narysował ten szkic właśnie w taki sposób, zdradzając swoją świadomą lub podświadomą potrzebę takiego ujęcia tego tematu. No a odwrócony żeński symbol w pracy sakralnej otwiera ogromne pole interpretacyjne! Warto też uświadomić sobie, jak niesamowicie współczesna i nowatorska była ta praca w czasie, w którym powstawała (taka wydaje mi się zresztą w dalszym ciągu). Choć trudno w to uwierzyć, ma już 61 lat – została ukończona w 1958 roku. Swoją drogą zabawne, że jeśli zamienimy ze sobą miejscami dwie ostatnie cyfry, wyjdzie nam data założenia galerii (i mojego urodzenia)!

P.S. Gorąco zachęcam do śledzenia facebookowego fanpage’a Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem. Wiem, że kolejna „Herbatka z Hasiorem” odbędzie się 23.02.2019 w sobotę o godzinie 10.30, a dowiemy się podczas jej trwania „do czego służył Hasiorowi aparat fotograficzny”. Jeśli ktokolwiek byłby w tym czasie w Zakopanem, naprawdę warto poświęcić godzinę na to wspaniałe wydarzenie!

Porozmawiajmy o małżeństwie…

fot. Nika Zamięcka

Z okazji dzisiejszych Walentynek postanowiłam zrobić wpis językowy, w którym dogłębnie przyjrzę się słowu „małżeństwo”.

1. Jaka jest etymologia słowa „małżeństwo”

Cytując za Poradnią Językową Uniwersytetu Śląskiego:

Wyraz „małżeństwo” nie należy do polskiego słownictwa rodzimego. Jedna z hipotez omawiających etymologię tego słowa, podkreślająca złożony charakter wyrazu, wskazuje, że ów leksem wywodzi się od słowa „małżonka” – a ściślej – od wcześniej już używanego wyrazu „małżona” o znaczeniu ‘żona pojęta „na mal”, uroczyście’. Człon „mal-” wywodzi się od starogermańskiego „māl” lub „mahal” oznaczającego ‘umowę, kontrakt’ (w omawianym przykładzie byłby to kontrakt ślubny). Związek „māl” ‘umowy’ z uroczystościami weselnymi potwierdzają następujące germańskie słowa: „mahlschatz” ‘posag’, „mahlring” ‘pierścień ślubny’. Drugi człon złożenia – „žona” – ma już charakter słowiański.
Zauważyć ponadto należy, iż polszczyzna przejęła wyraz „małżonka” najprawdopodobniej w drugiej połowie XIV wieku z języka staroczeskiego – „malženka”. Było to zdrobnienie od „malžena” – ‘ślubna żona’.
Pierwsza połowa XVI wieku przynosi teksty dokumentujące użycie słowa „małżonek” (sporadycznie: „małżon”) utworzonego od leksemu „małżonka”. Natomiast słowo „małżeństwo” pojawia się wcześniej, bo już w pierwszej połowie XV wieku, prawdopodobnie też na wzór staroczeskiego „malženstvo”.
W XV wieku odnotowujemy również obecność wyrazu „niemałżeństwo” w znaczeniu ‘związek z żoną „niemałżeńską”, konkubinat’ (por. Aleksander Brückner „Słownik etymologiczny języka polskiego”, Andrzej Bańkowski „Etymologiczny słownik języka polskiego”).
Z kolei druga hipoteza zakłada, iż podstawą etymologiczną omawianego słowa był staroniemiecki leksem „gemahelo” (obecnie „gemahl”) – ‘małżonek’, przejęty przez Słowian bez nagłosowego „ge-” (Krystyna Dłogosz-Kurczabowa „Nowy słownik etymologiczny języka polskiego”).
Warto również przypomnieć dziś już zapomniane staropolskie wyrazy: „żeństwo” ‘małżeństwo’, „bezżeństwo”, rzadsze ‘bezmałżeństwo” czy wreszcie czasowniki „małżonkować”, „małżonkować się” w znaczeniu ‘zawierać związek małżeński’.

– Joanna Przyklenk, Poradnia Językowa UŚ

Łatwo więc zauważyć, że o ile da się w wyrazie „małżeństwo” doszukać „żony” i „umowy”, na próżno w nim jednak szukać „męża”, z którą to wiedzą przejdźmy do punktu drugiego.

2. Ze słowa „małżeństwo” wynika, że jest to „związek kobiety i mężczyzny”

Owszem, jest to definicja prawna (choć wbrew pozorom nie aż taka oczywista jak się zdaje, co wyjaśni się za chwilę), a także – jak na razie – słownikowa, jednak, o czym wyżej, w etymologii tego wyrazu bardzo trudno doszukać się „kobiety i mężczyzny”. Innymi słowy definicja ta wynika z pewnej umowy między użytkownikami języka, że wyraz „małżeństwo” oznaczać będzie formalnie zawarty związek między kobietą a mężczyzną (działają więc tu względy kulturowe), nie zaś z budowy samego słowa. Jest to niesamowicie istotna różnica, ponieważ język jest żywy i ewoluuje w zależności od potrzeb użytkowników (to on służy przecież nam, a nie na odwrót), w związku z czym niektóre słowa mogą zmieniać na przestrzeni lat swoje znaczenia; równocześnie jednak te wyrazy, których znaczenia bezpośrednio wynikają z ich budowy (np. „podnóżek” czy „podgłówek” to coś, co mamy „pod” „nogą” lub „głową”) nie mają wielkiego pola manewru i ich szansa na radykalną zmianę znaczenia jest niemal równa zeru. (W przypadku „podnóżka” i „podgłówka” obstawiałabym raczej stwarzanie nowych wyrazów na nich wzorowanych, jak np. „podnadgarstek”, „podplecek” czy „podrączek”, nie zaś zmienienie ich znaczenia na jakiekolwiek inne.)
Oczywiście można byłoby tu podać jako kontrargument np. kolory – znaczenie słów ich określających też wynika przecież z pewnej umowy, jednak punkt ciężkości stawiałabym na powyższe „w zależności od potrzeb użytkowników” (przez co rozumiem całe społeczeństwo na przestrzeni lat, nie zaś pojedyncze jednostki). Trudno mi wyobrazić sobie społeczną potrzebę zmiany znaczenia słowa „czarny”, tym bardziej, że weszło już do frazeologii („praca na czarno”, „nadciągają czarne chmury” czy „czarno na białym”); jednak ta najczęściej pojawiała się w przypadku słów określających sprawy dla nas od kolorów istotniejsze.
Jeśli więc zrozumiemy, że budowa słowa „małżeństwo” nie wskazuje wcale na „kobietę i mężczyznę”, szybko uświadomimy sobie, że znaczenie tegoż – gdyby prawna interpretacja konstytucyjnych zapisów uległa w naszym kraju zmianie – bez najmniejszego językowego problemu także może się zmienić, a ściślej mówiąc, rozszerzyć.

4. Krzesło to krzesło (a jak nie, to świat się rozsypie)

Znam bardzo wiele osób stojących na stanowisku, że

choć nie mają nic przeciwko homoseksualnym bliźnim, jednak nazwanie (ciągle jeszcze hipotetycznego w Polsce) usankcjonowanego prawem związku między dwoma osobami tej samej płci „małżeństwem” jest językowym nadużyciem, gdyż „małżeństwo” to „małżeństwo”, podobnie jak „krzesło” to „krzesło”, a „stół” to „stół”.

– zdanie wielu osób, które nie są homofobami, ale…

Na czym polega błąd takiego rozumowania? Przede wszystkim na tym, o czym pisałam już wyżej – opory nie są wcale językowe i dobrze mieć tego świadomość (i językiem się nie wykręcać), lecz kulturowe, a to różnica. Przez lata przyzwyczajamy się do różnych rzeczy i perspektywa zmiany najczęściej nie budzi naszego zaufania. Starsi ludzie do dziś będą traktować rzeczownik „radio” jako nieodmienny, mimo że od wielu lat nie tylko może, ale nawet powinien być odmieniany przez wszystkie przypadki. (Choć brak odmiany ciągle błędem nie jest, a raczej reliktem minionych czasów.) Świat się jednak z tego powodu nie skończył, a Ziemia nie przestała kręcić!
Inny problem tego rozumowania jest taki, że choć faktycznie u nas małżeństwa jednopłciowe jeszcze zawierane nie są, są jednak zawierane w innych krajach, więc stanowią zjawisko faktyczne, z którym nasz język powinien umieć się jakoś jednak zmierzyć. (Nota bene nie trzeba przecież brać ślubu w Polsce, żeby być małżeństwem przebywającym dłużej czy krócej w tym kraju.)

5. Co na to Konstytucja
Rzeczypospolitej Polskiej?

Z ogromną przyjemnością przytoczę tu postanowienie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie (sygn. akt IV SA/Wa 2618/18) w sprawie Jakuba i Dawida:

Zgodnie z art. 18 Konstytucji RP małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo pozostają pod opieką i ochroną Rzeczypospolitej Polskiej. Zdaniem Sądu zgodzić można się ze Skarżącymi, iż z powyższej zasady konstytucyjnej wynika nie tyle konstytucyjne rozumienie instytucji małżeństwa, co gwarancja objęcia szczególną ochroną i opieką państwa instytucji małżeństwa, ale tylko w założeniu, że chodzi o związek mężczyzny i kobiety. Z tego względu treść art. 18 Konstytucji nie mogłaby stanowić samoistnej przeszkody do dokonania transkrypcji zagranicznego aktu małżeństwa, gdyby w porządku krajowym instytucja małżeństwa jako związku osób tej samej płci była przewidziana. Powyższy przepis nie zabrania przy tym ustawodawcy, by ten mocą ustaw zwykłych zinstytucjonalizował status związków jednopłciowych lub też różnopłciowych, które z sobie wiadomych przyczyn nie chcą zawrzeć małżeństwa w jego tradycyjnym rozumieniu.

– Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie (sygn. akt IV SA/Wa 2618/18)

6. Dupa w drzewie, fajna dziwka i chujec w  zagrodzie

Wszelkim ciągle nieprzekonanym purystom językowym musiałabym doradzić używanie podanych w tytule słów w ich pierwotnym, niezmienionym znaczeniu. Niech więc „dupą” określają dziuplę, „chujcem” wieprza, a do dziewczyny zwracają się po staropolsku per „dziwko”. Jeśli nie chcą przypadkiem obrazić płci pięknej, muszą też wystrzegać się używania słowa „kobieta”, gdyż w XVI wieku było ono przecież nacechowane negatywnie i stanowiło wręcz obelgę. O tym, że „bielizna” może być tylko biała, a „miednica” jedynie miedziana, nie muszę na pewno przypominać. Szanujmy się, słowa w końcu mają swoje znaczenie!

P.S. Wszystkim w tym pięknym dniu życzę dużo, dużo miłości! Najlepiej zacząć od tej do siebie samego, bo im się jej ma więcej do siebie, tym więcej można jej dać innym i równocześnie od innych otrzymać!
A kiedy będziemy jej mieć już wystarczająco, szybko zrozumiemy, że żadne preferencje – ani seksualne, ani kulinarne, ani artystyczne – nas nie definiują. Definiuje nas natomiast nasze serce! ❤️❤️❤️

Domowa pizza

jednopalnikowa.wordpress.com

Z okazji Międzynarodowego Dnia Pizzy nie pozostaje mi nic inNego, jak tylko przypomnieć wpis, który opublikowałam kiedyś na swoim kulinarnym blogu Jednopalnikowa, zawierający przepis na pyszną domową pizzę.
Zapraszam do jego lektury (wystarczy kliknąć w jego podkreśloną i wyświetlającą się na szaro nazwę 😉 )!

P.S. A na deser dołączam filmik – niech będzie przestrogą dla tych, którzy jedzą pizzę zbyt wolno: uwaga, może się ona nieoczekiwanie zamienić w kobietę! 🍕🍕🍕

Stromae – Jacques Brel muzyki tanecznej

O Stromae usłyszałam – podobnie jak reszta świata – w 2009 roku, kiedy wyszedł jego cudowny singiel „Alors On Danse”, do dziś jeden z moich absolutnie ulubionych tanecznych hitów (o czym wspominałam niedawno we wpisie „Let’s dance”). Długi czas czułam odrobinę pewnie irracjonalny lęk przed zgłębieniem reszty jego twórczości, bo wspomniana piosenka wydawała mi się tak dobra i wyjątkowa, że nie chciałam sobie tego wrażenia w żaden sposób zepsuć (ten sam rodzaj lęku towarzyszył mi zresztą także po lekturze mojej ukochanej książki wszech czasów – „LolityVladimira Nabokova, na szczęście go przemogłam, odkrywając geniusz Nabokova w pełnej krasie).
Kilka lat później zaczęłam szukać w internecie kolejnych piosenek Stromae, stwierdzając z radością, że są bardzo dobre, choć ta pierwsza działa na mnie w zupełnie niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju sposób. Nie poświęciłam jednak wystarczającej ilości czasu i energii na przyjrzenie się temu artyście tak uważnie, jak na to zasługuje. Dopiero kilka tygodni temu, przy okazji swojego karnawałowego wpisu, nadrobiłam te zaległości i zachwyciłam się wielowymiarową znakomitością Stromae.

1. Stromae, kto zacz

W największym skrócie – Stromae to belgijski perkusista, raper, piosenkarz, producent muzyczny i autor tekstów pochodzenia rwandyjskiego. Swoją muzyczną przygodę zaczął od fascynacji rytmem i gry na perkusji. Potem wyrażał siebie również poprzez rap, a dopiero na końcu zajął się śpiewaniem.
Największy rozgłos, o czym pisałam już wyżej, przyniósł mu pierwszy singiel – „Alors On Danse”. Stromae śpiewa tylko po francusku, gdyż – jako perfekcjonista – twierdzi, że jego angielski nie jest wystarczająco dobry (co nie do końca jest prawdą, wnioskując po wywiadach, których udziela czasem w tym języku).

2. Maestro Stromae

Artysta ten mnie fascynuje, począwszy już od samego swojego pseudonimu, który jest anagramem słowa „maestro”. Jako językowca ciekawi mnie bardzo różnica wymowy członu „mae” w każdym z tych słów („maestro” [maestro], ale przecież „stromae” [stromè]!).
Język francuski nigdy mnie specjalnie nie ujmował swoją melodią (w każdym razie nigdy aż tak jak niemiecki, grecki, islandzki czy czeski), jednak Stromae jest w swojej twórczości tak spójny i przekonujący, że zachwyciłam się nim z tym wszystkim, co ze sobą wniósł do mojego świata, więc również jego językiem. A ciekawość tego, o czym śpiewa, skłoniła mnie do szukania tłumaczeń tekstów jego piosenek. Towarzyszyła mi jakaś intuicyjna pewność, że są one znacznie głębsze, niż znakomita większość tekstów tanecznych piosenek. Gdyby tak nie było, mógłby z powodzeniem, nawet mając mały zasób słów, śpiewać po angielsku (co jest gwarancją większego komercyjnego sukcesu).
Szybko okazało się, że się nie pomyliłam, bo z taką pasją, zaangażowaniem, a równocześnie przejmującym miejscami smutkiem, można śpiewać tylko o rzeczach, które nie są błahe.

3. Stromae – co mnie kręci,
co mnie podnieca

Parafrazując tytuł filmu jednego z moich ukochanych reżyserów, Woody’ego Allena, to, co mnie kręci, co mnie podnieca w cudownym artystycznym tworze, jakim jest Stromae, to niesamowita spójność obranej przez niego drogi, przy równoczesnej imponująco szerokiej gamie barw, z których się składa. Wszystko jest w nim nieoczywiste, a równocześnie bardzo charakterystyczne. Poczynając już od wyglądu; potrafi być równocześnie sympatycznym brzydalem, skromnym intrygującym chłopakiem, magnetyzującym i przystojnym dojrzałym mężczyzną, diabłem wcielonym, czy nawet przepełnioną po brzegi seksapilem kobietą! W każdej z tych odsłon jest jednak niezmiennie doskonale ubrany i w nienachalny sposób, jednak zawsze elegancki!
Z kolei od strony muzycznej urzeka mnie u Stromae wspominany tu już wielokrotnie smutek, intrygująca barwa głosu połączona z cudowną ekspresją, porywający rytm,  niebanalna harmonia i mocno przemyślana całość kompozycji.

4. Stromae – dzieła wybrane

Bardzo poruszającą ze względu na swój tekst, ale też fantastycznie współgrający z nią teledysk, jest piosenka „Papaoutai”. Traktuje o braku ojca i tęsknocie za nim. Najbardziej oczywistym wydaje się skojarzenie z biografią artysty, którego tata zginął podczas ludobójstwa w Rwandzie, kiedy muzyk miał dziewięć lat. Stromae jednak podkreśla w wywiadach, że podczas pisania tekstów mocno dystansuje się od swoich prywatnych doświadczeń, a ten konkretny utwór odnosi się do nieobecności lub też niewystarczającej obecności ojca w życiu dziecka, która w pewien sposób jest, zdaniem Stromae, wpisana rolę autorytetu ojcowskiego.
Zupełnie inny w klimacie jest humorystyczny kawałek „Tous les mêmes”, za którym nie przepadam aż tak bardzo jak za pozostałymi i pewnie bym o nim nie wspomniała wcale, gdyby nie objawiający się w wideoklipie aktorski talent Stromae, który gra równocześnie męskiego mężczyznę i kobiecą kobietę, i robi to po mistrzowsku! Jeszcze większy mój szacunek zyskał zresztą tym wykonaniem wspomnianej piosenki na żywo! (Z żartobliwych muzyczno-słownie numerów wart odnotowania jest też fantastyczny „Carmen”.)
Jeśli chodzi o utwory, które rzeczywiście uwielbiam i które mnie urzekają swoją muzyczną przestrzenią, muszę wymienić na pewno „Je cours” i „Ta fête”! A teledyski do obu z nich to fenomenalne krótkometrażowe filmy (zwłaszcza do „Je cours”!).
Wstrząsający jest za to zarówno numer „Formidable”, jak i obraz do niego – pomysł (doskonały i przejmujący w swojej prostocie) oraz sama jego realizacja powodują u mnie za każdym razem ciarki.
Zaintrygowała mnie natomiast sytuacja z inną piosenką – „Te Quiero”, do której oryginalny teledysk do mnie nie przemówił. Nie to, żeby mi się nie podobał, ale nic w nim mnie nie ujęło, dopóki… nie zobaczyłam tego absolutnie brawurowego wykonania, przywodzącego mi na myśl ekspresję przyklejonej do mikrofonu, tętniącej jednak emocjami Édith Piaf. Widzimy teatr jednego aktora, od którego nie sposób oderwać wzroku. Spektakl, który przeżywamy, nawet jeśli nie rozumiemy tekstu…
A jeśli idzie o te teksty, które możemy bez problemu zrozumieć (artysta umieścił w niektórych klipach angielskie napisy), to do tej pory największe wrażenie zrobił na mnie ten do piosenki „Quand c’est?”, którego początek, w moim tłumaczeniu, przedstawiam poniżej:

O tak, znamy się dobrze,
nawet próbowałeś zdobyć moją matkę,
zaczynając od jej piersi
oraz płuc mojego ojca.
Pamiętasz ich?
Raku, raku,
powiedz mi, kiedy…
Raku, raku,
kto jest następny?

Stromae „Quand c’est?”

Na uwagę zasługuje też muzyka (piękne chórki, cudownie zagospodarowana przestrzeń) oraz tradycyjnie sam teledysk – wszystko jest tu idealnie do siebie dopasowane.
Żeby jednak nie pogrążać swoich Czytelników w zbyt dużym smutku i zadumie, zakończę ten swój rozdział bardzo uroczym wykonaniem na żywo piosenki znacznie różniącej się od pozostałych, za to ukazującej jeszcze inną twarz Stromae„Ave Cesaria” in San Francisco.

5. Stromae, Jacques Brel

Porównanie Stromae do Jacques’a Brela nie jest niestety moje, ale pozwoliłam go sobie użyć w tytule tego wpisu, ponieważ wydaje mi się wyjątkowo trafne. Podobieństwa nie kończą się na wspólnej obydwu panom narodowości belgijskiej, czy pisaniu znakomitych, dających do myślenia tekstów w języku francuskim. Zarówno Brela, jak i Stromae można nazwać artystą totalnym, wychodzącym znacznie poza ramy jednej tylko gałęzi sztuki. Równoległe do muzycznych dokonania Jacques’a Brela na niwie filmowej są imponujące – był scenarzystą i reżyserem dwóch filmów, kompozytorem muzyki do ośmiu, a zagrał w jedenastu! Osiągnięcia Stromae w tej dziedzinie są co prawda znacznie skromniejsze (zagrał w jednym filmie i wyreżyserował dwa teledyski innych artystów), jednak łączy swój niewątpliwy aktorski talent z działalnością muzyczną, występując w swoich (zawsze znakomicie wyreżyserowanych!) wideoklipach i wcielając się w zupełnie różne od siebie role. Warto również wspomnieć o tym, że fantastycznie tańczy, wnosząc tym do każdej z opowiadanych przez siebie historii nową jakość.
Ciekawostką było też dla mnie pewne odkrycie: otóż Jacques Brel urodził się w tym samym roku, w którym na świat przyszedł mój tata (choć Brel był o kilka miesięcy od niego starszy), natomiast Stromae urodził się w tym samym roku, w którym na świat przyszłam ja (choć Stromae jest ode mnie o kilka miesięcy starszy). Przypadek?

P.S. Na deser łączę swoją wersję jednej z najpiękniejszych piosenek Jacques’a Brela w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego – „Nie opuszczaj mnie”). 🎹🎹🎹