Rok 2018 oczami nNi – podsumowanNie

Kończy się 2018 rok, a dla mnie (jak pewnie dla większości ludzi na całym globie) jest to czas głębszych refleksji i podsumowań. Dziś, jak każdego 31 grudnia, zjem swój tradycyjny noworoczny bigos (robiony na zamrożonych wcześniej resztkach farszu do uszek) i siądę rozliczyć się sama ze sobą z postanowień na mijający rok i sprecyzować postanowienia (plany) na ten nadchodzący. Ponieważ za niecały miesiąc (dokładnie 30.01.2019) mój blog będzie obchodzić swoje pierwsze urodziny, pomyślałam, że dobrze byłoby zrobić podsumowujący wpis okolicznościowy.  👀👀👀

To, z czego być może nie wszyscy moi bliscy zdają sobie sprawę, to fakt, że blog oczami nNi nie jest tylko moim hobby, platformą, na której mogę sobie bez ograniczeń ćwiczyć literacki warsztat, czy wyżywać się, kiedy się ze światem w czymkolwiek nie zgadzam. Tym wszystkim jest oczywiście też, ale przede wszystkim jest integralną częścią mnie. Nie twierdzę, że moje istnienie zamyka się w świecie wirtualnym, a pisany monolog jest moim jedynym sposobem komunikowania się z ludźmi, jednak do tego, by móc się postrzegać jako pełnię, muszę porozumiewać się ze światem nie tylko mową, ale też śpiewem, stwarzaniem piosenek, płyt, czy opowiadań oraz… językiem pisanym, co ów blog mi umożliwia.
Zanim zaczęłam tę przygodę, długo zastanawiałam się, czy w ogóle wypada stworzyć blog, którego osią będzie nie jakieś jedno wybrane przeze mnie zainteresowanie (jak np. było w przypadku mojego kulinarnego bloga Jednopalnikowa), tylko… ja sama. Nadal zresztą, kiedy o tym w ten sposób pomyślę, sama idea wydaje mi się dość grubą przesadą, jednak gdybym się nie odważyła, nie odkryłabym tak dziś ważnej dla mnie części siebie. A że gdzieś w środku – przy równoczesnej niechęci do zbyt wylewnego dzielenia się prywatnością – drzemie we mnie całkiem chętny i gotowy do działania ekshibicjonista, publikowanie powoduje we mnie przyjemny dreszczyk.
Przez większość mojego życia coś, czego nie umiałam nazwać, bardzo mnie uwierało w relacjach z innymi ludźmi. Dziś wiem już, że tym czymś było selektywne wybieranie ze mnie tego, co komuś pasuje i odrzucanie tego, co mu nie pasuje. Czułam się trochę jak talerz, z którego wyjada się wykwintne ragoût, a na którym zostawia kluski śląskie. A co z kompozycją całego dania? Nieskromnie wierzę, że jestem całkiem nieźle skomponowana i odrzucanie jakiejś części tej kompozycji uważam za irytującą ignorancję. Prawdopodobnie oczywiście przesadzam i być może wszyscy to w jakimś sensie bliźnim robimy, sęk w tym, by być świadomym naszych granic i dopuszczać naprawdę blisko tylko tych, którzy ich nie naruszają, a resztę trzymać na życzliwą, acz bezpieczną odległość. A nadszedł w moim życiu taki moment, w którym bardzo potrzebowałam w swoich własnych oczach stać się składającą się z wielu barw i odcieni wyraźną całością – blog pozwolił mi to odkryć!

1. Styczeń 2018

Styczeń, choć datuję powstanie bloga na jego końcówkę, był pod względem podejmowania wielu koncepcyjnych i graficznych decyzji, a także włożonej w pisanie tekstów pracy miesiącem szalonym. W ciągu tygodnia przed oficjalnym otwarciem bloga opublikowałam na nim aż 36 tekstów. W większości napisanych wcześniej, jednak część pisałam od początku. Kluczowym wpisem będzie na pewno ten, w którym się przedstawiam. Do teraz w statystykach figuruje jako najczęściej czytany:

2. Luty 2018

W lutym opublikowałam 16 tekstów i choć każdy z nich był dla mnie ważny, jednak jeśli miałabym wybrać tylko jeden, bez wahania wskazałabym:

Przede wszystkim dlatego, że jest to swoistego rodzaju manNifest – najwierniej chyba i najdokładniej opisuje moją filozofię życiową. Warto jednak wspomnieć o wpisie, który był w tym miesiącu najchętniej odwiedzany:

3. Marzec 2018

Marzec również obfitował w wiele tekstów na wiele tematów, jednak przede wszystkim obchodziliśmy Dzień Kobiet, a dwa dni później Dzień Mężczyzn, z których to okazji postanowiłam na chwilę wygrzebać się ze swojego wygodnego nNicentryzmu i popełnić dwa wpisy okolicznościowe, w których skupię się na znanych przedstawicielach każdej z płci, którzy znacząco wpłynęli na moje życie i w pewnym sensie również sprawili, że jestem teraz tym, kim jestem. Te teksty były na tyle inne od pozostałych, że postanowiłam je wyróżnić:

W marcu zaczęłam też cykl wpisów językoznawczych (do tej pory są już cztery) pod tytułem:

4. Kwiecień 2018

Kwiecień 2018 w moim życiu mogę określić trzema słowami: LAURIE ANDERSON – HAGA! Jeden z najbardziej szalonych i spontanicznych pomysłów, by wyjechać do nieznanej Holandii i urokliwej Hagi na koncert mojej największej miłości – kobiety, którą wielbię, cenię i za którą szaleję przyniósł mi najwspanialsze emocje na świecie!

5. Maj 2018

W maju, ze względu na wyjazdy opublikowałam tylko jeden wpis, za to… najchętniej odwiedzany i najczęściej czytany przez cały ten rok! Otóż odbyłam przepiękną samotną podróż na swoje kochane greckie Thassos z kilkudniowym postojem w obie strony w cudownych Salonikach. Pomyślałam wtedy, że warto zebrać do kupy wszystkie te informacje, które udało mi się przez lata podróżowania zgromadzić, by podzielić się nimi z innymi zakochanymi w Grecji rodakami. Uważam też, że każde uniezależnienie się od wszelakich biur podróży jest korzystne, tym bardziej ucieszyła mnie popularność tego tekstu.

6. Czerwiec 2018

W czerwcu opisałam wszystkie swoje przeżycia związane z bardzo dla mnie z wielu powodów ważną i w pewnym sensie przełomową samotną wyprawą do Grecji. Odkryłam w jej trakcie, że jestem chora. Potrzebowałam czasu, żeby się z tą myślą oswoić i zacząć leczenie, jednak uświadomienie sobie problemu jest zawsze połową (o ile nie większą nawet częścią) sukcesu. Grecja zawsze mi coś daje, zawsze też dzieją się w niej rzeczy niesamowite. Mam nadzieję, że udało mi się to dobrze ująć w dwuczęściowym wpisie:

W czerwcu stało się też coś bardzo smutnego – po dwunastu latach odszedł mój królik Psubrat. Postanowiłam przybliżyć czytelnikom jego niepowtarzalną króliczą sylwetkę:

7. Lipiec 2018

Lipiec, jak co roku, pozostaje po prostu moim miesiącem, więc bez najmniejszego wahania jako lipcowy wpis wybieram:

8. Sierpień 2018

W sierpniu najchętniej czytanym, a także najbardziej czaso- i pracochłonnym był wpis o moim wyjeździe do Lwowa. Wycieczka była naprawdę piękna i ciekawa, dla mnie osobiście też ważna dlatego, że organizował ją mój poprzedni pracodawca, z którym – choć ani on tego nie chciał, ani mi nie było z nim źle – musiałam się niestety rozstać, by zacząć się wreszcie spełniać w zawodzie wyuczonym. Przed rzuceniem się w nowe, nieznane i przerażające, cudownie było odetchnąć w rodzinnym mieście dziadka, którego jednak nigdy wcześniej nie miałam okazji zwiedzić.

9. Wrzesień 2018

We wrześniu Zakopane na tydzień zamienia się w kolebkę kultury tzw. wysokiej dzięki fenomenalnemu przedsięwzięciu jakim jest Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”. W tym roku X edycja przeszła najśmielsze oczekiwania tych, którzy umieją się poznać na zawsze przecież wysmakowanym programie festiwalu. Wrześniowym blogowym wpisem zostanie więc na pewno moja skromna recenzja tego niesamowitego wydarzenia:

10. Październik 2018

We wrześniu w moim życiu dokonała się też prawdziwa rewolucja – po raz pierwszy (nie licząc praktyk na studiach) zostałam… nauczycielką polskiego w szkole podstawowej. Postanowiłam jednak trochę odczekać z podzieleniem się tym faktem z czytelnikami – dokładnie do Dnia Nauczyciela w październiku. Praca jest wymagająca i każdego dnia czuję na sobie ogromny ciężar odpowiedzialności, z jakim nie spotkałam się nigdy wcześniej, jednak równocześnie daje mi tyle radości, satysfakcji i szczęścia, że czasem zastanawiam się, czemu aż tyle lat tak bardzo się przed tym doświadczeniem broniłam…

11. Listopad 2018

Początkiem listopada opisałam bardzo piękną i ważną inicjatywę, jaka odbyła się w Zakopanem pod koniec października, mianowicie dwudziestą edycję Zakopiańskiej Akademii Sztuki im. Marka Markowicza:

12. Grudzień 2018

Tegoroczny grudzień okazał się dla mnie wyjątkowy, bo po raz pierwszy przeżyłam święta Bożego Narodzenia z jakimś takim spokojem i pogodzeniem ze sobą i światem. Nie jest to dla mnie typowe, o czym więcej w samym wpisie, więc postanowiłam poświęcić tej sytuacji trochę blogowego miejsca.

13. Podsumowanie ogólne – 2018

Reasumując, od końca stycznia 2018 roku opublikowałam do dzisiaj w sumie 116 tekstów, z czego najczęściej odwiedzana trójka (w tej właśnie kolejności) to:

  1. Kim jestem i co tu robię
  2. Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem
  3. Lwów – małe kawowe San Francisco

Doczekałam się w sumie 628 komentarzy (za które bardzo serdecznie dziękuję!) i dotarłam pod strzechy w aż 41 (!!!) krajach. Oprócz Polski, najczęściej czytaliście mnie (również w takiej kolejności) w:

  1. Stanach Zjednoczonych
  2. Wielkiej Brytanii
  3. Grecji
  4. Niemczech
  5. Irlandii
  6. Kanadzie
  7. Austrii
  8. Holandii
  9. Francji
  10. Chinach

Nie wymienię oczywiście wszystkich pozostałych trzydziestu krajów, ale przyznam, że np. Kamerun, Irak czy Wietnam były dla mnie sporym zaskoczeniem.

14. Chciałabym podziękować…

Bez względu na to jak bardzo jestem na tym blogu samowystarczalna, trudno mi dziś nie wspomnieć o cichych współautorach jakości efektu końcowego moich wpisów. Są nimi:

Nigdy o to nie proszę, ale – jako osoby zawodowo zajmujące się językiem – zawsze czują się w obowiązku zrobienia mi korekty, a nieraz nawet redakcji opublikowanego już tekstu, wysyłając mi w punktach to, co powinnam poprawić. Choć sama jestem redaktorem i dosyć nawet sprawnie wyłapuję nadmiar lub brak przecinków, literówki czy błędy fleksyjne u innych, jednak rola autora jest zupełnie inną rolą.
Oczywiście nie zawsze przyjmuję ich (na ogół trafne) uwagi z pokorą. Kłócę się o interpunkcję, przerzucam biblią Wolańskiego, jednak mam poczucie, że wprawne redaktorskie oko (a nawet dwie pary oczu) nad tym blogiem czuwa, a to – choć wiele osób wydaje się o tym nie pamiętać – niezwykle ważne i potrzebne wszelkiego typu tekstom. Zatem – dziękuję! ❤

fot. Zofia Mossakowska
🎉🎉🎉🍾🍾🍾 P.S. Na deser dołączam cudowny kosmiczny utwór Stockhausena, który moje cudne dziesięciolatki z klasy czwartej (mam z nimi także muzyczne kółko) nazwały „przepiękną piosenką”. W nowym roku życzę wszystkim Czytelnikom otwartych, chłonNych umysłów, niezmienNie otaczającej zewsząd dobrej Sztuki i szczęścia! 🎉🎉🎉🍾🍾🍾

Boże Narodzenie oczami nNi

fot. Marianna Patkowska

Od kiedy pamiętam Boże Narodzenie było dla mnie czasem trudnym, choć przecież lubiłam nasze świąteczne przyjazdy z rodzicami do Zakopanego, gdzie prezenty kładł pod choinką nie żaden z gruba ciosany, rubaszny mazowiecki Święty Mikołaj, lecz eteryczny, delikatny, odrobinę hermafrodyczny Aniołek. Nawet w okresie wzmożonej religijności uznawałam jednak uczestnictwo w tych świętach raczej za obowiązek, gdyż zawsze byłam zdania, że nie dorastają swoją magią do pięt ani dużo ważniejszej przecież Wielkanocy, ani przede wszystkim moim absolutnie ukochanym Wszystkim Świętym. Potem wiele się w moim światopoglądzie w innych kwestiach pozmieniało, jednak jakaś bożonarodzeniowa niechęć pozostała nienaruszona.

fot. Zofia Mossakowska
fot. Zofia Mossakowska

Boże Narodzenie przez całe moje dzieciństwo, a nawet jeszcze dłużej, spędzaliśmy w czteroosobowym gronie: z rodzicami i dziadkiem. Nie miałam jednak świadomości, że grono to jest kameralne, bo od najmłodszych lat definiowałam tłok jako zgromadzenie liczące więcej, niż dwie osoby, co i tak było bardzo daleko posuniętym i mozolnie wypracowanym kompromisem z resztą świata, bo nierzadko już dwie zgromadzone w jednej czasoprzestrzeni osoby (z których jedną byłam ja sama) wywoływały u mnie duszności.
Po śmierci najpierw dziadka, a niedługo później również taty, doświadczałam przez pewien czas rokrocznie, na swój sposób pięknych, prawdziwie polskich, rodzinnych i dużych wigilii, które pomogły mi się zmierzyć z moją aspołecznością, introwertyzmem i antropofobią, by ostatecznie się ku nim jednak zwrócić. Zrozumiałam, że samotność w pojedynkę ma zdecydowaną przewagę nad samotnością w tłumie (co znakomicie ilustruje praca „Samotność” Dróżdża).

Boże Narodzenie na Thassos

Na jedne święta – ku ogólnorodzinnej konsternacji – nawet wybyłam do swojego ukochanego Thassos, pooddychać zimową Grecją i zgłębić brytyjskie bożonarodzeniowe tradycje. Potem wyprowadziłam się do Zakopanego na stałe, rozpoczęłam absorbującą mnie podczas świąt pracę i stałam się, trochę z konieczności, organizatorką dwuosobowych (a czasem trzyosobowych) wigilii na jeden palnik (do dzisiaj nie mam ani kuchenki, ani piekarnika), a co za tym idzie wyrobnikiem: barszczu na własnym zakwasie, uszek, pierogów z kapustą i grzybami, karpia w różnych wariantach, kutii, pierniczków, ziemniaczanej sałatki z selerem oraz oczywiście kompotu z suszu.

fot. Zofia Mossakowska

I aspekt kulinarny dał mi ogromną radość, gdyż – mam to po tacie – lubię karmić. Problemem był jedynie brak czasu spowodowany pracą (podczas samych świąt każdy z pracowników miał tylko jeden dzień wolny). Wcześniej, kiedy na wigiliach bywałam tylko czyimś gościem, miałam nadmiar czasu. Potem, kiedy spadł na mnie przyjemny obowiązek organizowania kolacji wigilijnej, musiałam wszystko robić w tzw. międzyczasie. Ale w skrajnościach umiem się zazwyczaj odnaleźć. Co prawda przed każdym nadchodzącym Bożym Narodzeniem zarzekałam się, że wezmę nadgodziny, żeby przesiedzieć w pracy ten wieczór, że nie dam rady, że przerasta mnie przygotowywanie wszystkiego, do tego na turystycznym palniku, ale jednak koniec końców zawsze wszystko wychodziło dobrze, a cały ten stres mijał. Lub przynajmniej można go było skutecznie zajeść czymś dobrym.

fot. Zofia Mossakowska

Ten rok przyniósł mi kolejną zmianę w postaci pracy etatowej i nieznanego mi dotąd luksusu, jakim są nie dość, że dwa dni wolnego w tygodniu, to również zupełnie wolne podczas całego Bożego Narodzenia! (Pech chciał, że akurat tydzień przed świętami rozłożył mnie wirus i znów perspektywa lepienia uszek z zatkanym noskiem… tzn. nosem nie należała do najmocniej przeze mnie wyczekiwanych, jednak jakoś – nie bez trudu! – powstałam z łoża boleści.)
Być może z powodu nadmiaru wolnego czasu, umożliwiającego mi udekorowanie mieszkania po raz pierwszy nie na ostatnią chwilę, być może z powodu pracy w szkole, w której każde święta celebruje się mocniej ze względu na dzieci, ale ze zdziwieniem przyłapałam się na tym, że po raz pierwszy autentycznie wyczekiwałam nadchodzącego Bożego Narodzenia, a w jego trakcie byłam zrelaksowana i zachwycona tym wszystkim, czego doświadczam tylko ten jeden raz w roku, czyli np. smakiem (swojego) kompotu z suszu, odtwarzaną do upadłego w tych dniach ukochaną świąteczną płytą King’s Singersów „Joy to the World”, aromatem przywożonej przez mamę ziarnistej kawy z cynamonem i czekoladą, porządkiem i własną okolicznościową aranżacją mieszkania, które stało się czymś w rodzaju piernikowej groty pełnej światełek, pachnących świeczek i dobrej atmosfery. Niniejszym chciałabym się dziś nimi podzielić ze swoimi Czytelnikami, wpuszczając ich – poprzez zdjęcia – do swojego gniazdka i życząc przede wszystkim tego, by otaczało Was zewsząd jak najwięcej dobrej i wartościowej Sztuki, a także szczęścia i spełnienia najskrytszych marzeń 😉

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Zofia Mossakowska
fot. Marianna Patkowska

🎄🎄🎄 P.S. A na deser łączę swoje dwie aranżacje kolęd. Z różnych powodów nagrania są dość kiepskie jakościowo, ale też jedyne, jakimi dysponuję 😉 🎄🎄🎄

Tego kwiatu jest pół światu

fot. Geo Dask

Przede wszystkim chciałabym zacząć od gorących przeprosin, że tak długo niczego nie publikowałam. Przyczyna – oprócz chronicznego braku czasu, na który cierpię, od kiedy zmieniłam pracę – jest prozaiczna. Mój komputer odmówił mi kilkanaście tygodni temu posłuszeństwa i czekał u specjalisty na swoje lepsze jutro, by ostatecznie dokonać tam swojego komputerowego żywota. Przeżywałam bolesny syndrom odstawienia. Wreszcie jednak pod moją strzechę trafił komputer zastępczy, więc pora zacząć nadrabiać swoje wpisowe zaległości…

Spośród wielu niedelikatnych, niewłaściwych, a przede wszystkim bezdennie głupich rad, jakie możemy dać bliźnim, prym wiedzie zdecydowanie uraczenie osoby, która się właśnie rozstała, sentencją:

tego kwiatu jest pół światu

– przysłowie wiodące prym wśród tych najgłupszych

Poniżej postaram się wyjaśnić dlaczego.

1. Bagatelizowanie problemu

Każdy z nas przez to przechodził. Najczęściej najbardziej boleśnie po raz pierwszy, ale nie ma przecież jednej reguły. Na ogół kiedy pocieszamy osobę, której trudno do siebie dojść po niedawnym rozstaniu, mamy już swoje własne doświadczenia w tym zakresie. Co z jednej strony powinno nam pomóc w byciu empatycznym, a z drugiej, czasem, paradoksalnie, zdarza się właśnie na odwrót. To, że my sami jakąś sytuację znieśliśmy dobrze (lub nie pamiętamy już tak dokładnie ogromu naszego cierpienia wtedy) nie oznacza wcale, że taki sam scenariusz jest pisany komuś innemu. To, że myśmy „przeżyli”, nie może dać nam wcale pewności, że wszyscy na naszym miejscu by przeżyli. A poza tym, co najważniejsze, nigdy nie byliśmy na czyimś miejscu. Każdy z nas może być tylko i wyłącznie na swoim własnym miejscu, zarówno w czasie, jak i przestrzeni. Tak, mamy to szczęście, że odcierpieliśmy już swoje, być może już nawet z perspektywy czasu widzimy, że tamto łamiące serce rozstanie wyszło nam na dobre, jednak warto przypomnieć sobie, że kiedy się rozstawaliśmy, nie było nam wcale do śmiechu (i raczej nie zrobiło się tak nazajutrz – chyba, że to była miłość nieduża), więc i osoba, którą pocieszamy musi przeżyć swój czas żałoby. A naszą rolą jest trwanie przy niej, wspieranie jej i bycie obok. Jeśli naprawdę nam na niej zależy, to uszczęśliwianie jej banalnymi sentencjami jest naprawdę zbyteczne.

2. Jakiego znowuż kwiatu?

Warto też sobie uświadomić, że mamy do czynienia z kimś, komu właśnie coś się w życiu zupełnie rozsypało. Nawet jeśli jesteśmy przekonani, obserwując sytuację z dystansu, że ta zmiana okaże się zmianą na lepsze, to porównywanie kogoś szczególnie bliskiego jego sercu do chabazia jest zwyczajnie nie na miejscu. No a idąc trochę dalej, zastanówmy się jaki właściwie komunikat przekazujemy tym durnym tekstem (zbliżonym nota bene do „nie ta, to inna”, „będą następne”)? Ja widzę co najmniej dwa:

a) wszyscy przedstawiciele danej płci (chyba, że osoba rozpaczająca jest biseksualna, to wtedy obydwu płci) są do siebie niesamowicie podobni, przynajmniej w celu, jaki uważamy za kluczowy dla związku naszego przyjaciela (rozmowa o pogodzie? chodzenie do kina? przeciętnej jakości seks?);

b) łzy osoby, którą pocieszamy, wynikają nie z faktu utraty kogoś, kogo kochała, lecz z powodu chwilowego nie bycia w jakimkolwiek związku, a ten – jak próbujemy ją przekonać – można przecież stworzyć z byle kim.

Czy chcielibyśmy sami być tak pocieszani? Nie?

3. … a milczenie złotem

Można byłoby zapytać, nie bez nutki sarkazmu,

co w takim razie proponuję w podobnej sytuacji powiedzieć osobie cierpiącej, skoro tak się czepiam korzystania z naszego kulturowego bogactwa – niewyczerpanej studni przysłów pozbawionych sensu?

– pytanie, jakie można byłoby mi zadać, nie bez nutki sarkazmu

Otóż naprawdę nie ma nic złego w niemówieniu wcale. Zdecydowanie za rzadko to sobie uświadamiamy. Milczenie jest piękne, oczyszczające i znacznie głębsze, niż wszystkie wyświechtane frazesy, które często nam się wydaje, że będą gdziekolwiek pasować. One są jak obrazy jeleni na rykowisku – nigdy i nigdzie nie będą pasować!
Jeśli ktoś nam bliski przeżywa właśnie rozstanie, będą nim najprawdopodobniej targać różne emocje. Nie przeskoczy okresu wkurzenia, smutku czy ostatecznie żałoby. A jeśli chcemy go do tego przekonać, to zastanówmy się, czy na pewno dla niego, czy może nas samych. W końcu „definitywnie wyleczony” z nieszczęśliwej miłości będzie fajniejszym kompanem do zabawy niż zasmarkany, marudny i trudny, czyż nie? Jednak te kilka miesięcy zwiększonej cierpliwości nam na pewno nie zaszkodzi, a jemu pominięcie etapów przeżywania, które są konieczne, zaszkodzi nieodwracalnie.

4. Jak dzieci

Od września, o czym już pisałam, pracuję w szkole podstawowej – uczę polskiego. Pocieszanie powinnam sobie wpisać w zakres obowiązków służbowych, bo każdy dzień przynosi co najmniej kilka nowych dramatów. Kiedy widzę, że ktoś zaczyna mi płakać na lekcji, nie bardzo sobie wyobrażam, by jej nie przerwać i nie wepchnąć się pod ławkę (czy gdziekolwiek, gdzie jest właśnie płakane, choć – przyznaję, wpycham się nie bez trudu, a po Świętach będzie już tylko gorzej) i nie wysłuchać, że np.:

– Bo on powiedział, że ja znoszę jajka…

– Bo ona mi pokazała język!

– Bo on mi zrzucił piórnik.

– Bo ona mnie kopła – wtedy od razu prostuję, że „kopnęła”, nie tylko po to, by zachować pozory kontynuacji lekcji polskiego.

– przykładowe dramaty moich kochanych dziewięciolatków

Kiedy widzę łzy w tych ślicznych dużych oczkach i zmarszczone czółka, naprawdę nie obchodzi mnie, czy sama przeżyłabym, gdyby ktoś mi powiedział, że „zniosłam jajka”, czy nie. Nie obchodzi mnie też, czy problem jest dużego, czy małego kalibru. Jeśli nie umiem nic sensownego doradzić, nie mówię nic, tylko przytulam i słucham. (Ewentualnie sugeruję zaprzestanie używania przemocy fizycznej w odwecie, choć to na razie jak grochem o ścianę.)
Dorosły człowiek w cierpieniu staje się bezbronny, w czym przypomina dziecko właśnie.

5. Nie ma tego złego

Z drugiej strony, dobrze umieć zauważać pozytywy w sytuacjach pozornie beznadziejnych. Jeśli stracimy właśnie kogoś, kogo definiowaliśmy jako miłość swojego życia, a nasz przyjaciel poklepie nas po ramieniu i wyrecytuje tytułowe przysłowie o kwiatach, możemy za jednym zamachem pozbyć się i drugiego balastu i definitywnie podziękować „przyjacielowi” za współudział w naszym życiu. I tak już przeżywamy stratę, a oczyszczenie, jakie po pewnym czasie na pewno nastąpi, będzie podwójne!
Może nie jest to najlepsza z moich rad, ale gdybym sama sobie jej udzieliła (i posłuchała!) wiele lat temu, moja droga do szczęścia byłaby krótsza.
Tak czy tak, w najtrudniejszych momentach – jakbyśmy nie mieli wspaniałych przyjaciół – tak naprawdę na 100% możemy liczyć tylko na jedną osobę… na nas samych. Bądźmy więc dla siebie dobrzy, dużo czytajmy i znajdźmy kilka mądrych cytatów z dobrej literatury, żeby – w razie czego – mieć je w zanadrzu i móc się nimi poczęstować. Na ten przykład moja mama wydrukowała sobie i trzyma na półce cudowny, podnoszący na duchu i jakże zmieniający perspektywę cytat Balzaca:

Za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia.

– Honoré de Balzac

Jedno spojrzenie na wypłowiałą już kartkę z tymiż słowami i od razu lepiej!