Proszę Państwa, dziś oficjalnie zaczęła się kalendarzowa jesień, czego nie sposób nie uczcić okolicznościowym wpisem! 🍁🍁🍁🍂🍂🍂
Jeszcze kilka lat temu naprawdę bardzo lubiłam lato, spędzając je na ogół na greckim Thassos, w kusych strojach pośród ludzi, nago – na dzikich plażach. Słońce cudownie wszystkich rozleniwiało, poważne problemy nie istniały, blade przez większość roku nogi wreszcie zaczynały się znacząco odróżniać od szpitalnej ściany, jednym słowem – raj! Choć nie odnajduję się jakoś szczególnie w temperaturze 40°C w cieniu, możliwość spędzania większości czasu w nieziemsko przejrzystej chłodnej wodzie, a potem w zwiewnej kreacji zajadania najświeższych owoców morza, popijania ich białym winem i upajania się swoim lekkim wstawieniem (no, to raczej sporadycznie), zawsze uważałam za wyjątkowo pociągającą.
fot. Jan Lewandowskifot. Jan Lewandowski
Nieszczęście w szczęściu było jednak takie, że po latach coraz to bardziej specyficznych pracodawców stawianych przez los na mojej zawodowej drodze, o których można byłoby napisać powieść kryminalną w kilku tomach, poznałam w końcu jednego uczciwego i sprawiedliwego w nieznanej mi wtedy branży turystycznej i zapragnęłam, by stał się właśnie moim pracodawcą. Haczyk polegał jednak na tym, że praca miała mnie absorbować m.in. przez całe wakacje. Szybko więc lato stało się dla mnie czymś między małą Brytanią w lipcu (charakterystyką lipca w Zakopanem jest średnio 31 deszczowych dni) a walką o przeżycie upałów w służbowym uniformie, z przerwami na wypakowanie ze schowka na kilka dni zimowej kurtki i włączenie na ten czas pieców w sierpniu. Proszę mnie źle nie zrozumieć – praca i uczciwość pracodawcy była warta wszelkich poświęceń, jednak z biegiem czasu po prostu przestałam lato lubić (choć może polubię je z powrotem, bo nadeszła pewna znacząca zmiana w moim życiu, ale o tym kiedy indziej). Jesień jednak to zupełnie inNa para kaloszy. Zwłaszcza w Zakopanem! Nawet ta tasyjska, zaczynająca się w Grecji troszkę wcześniej niż u nas, nie dorównuje złotej polskiej jesieni w Tatrach. Nie przemawia przeze mnie patriotyzm lokalny – przemawia przeze mnie wrażliwość na piękno.
fot. Jan Lewandowski
Ta pora roku urzekała mnie od zawsze. Nawet Warszawa, w której utknęłam na pierwsze ćwierć wieku swojego życia i w której przez ten czas nie odnalazłam niczego, co mogłabym polubić, podczas jesieni stawała się nagle jakaś taka bardziej znośna. No a w każdy pierwszy piątek po piętnastym dniu września zaczynało się prawdziwe święto muzyki współczesnej – festiwal „Warszawska Jesień”.
W czasach szkolnych jesień wyznaczała nowe rozdanie – nowe zeszyty, nowe książki, nowe postanowienia z nimi związane. Do tego dłuższe wieczory, dopiero podczas których umiem najbardziej efektywnie funkcjonować (zbyt długo utrzymujące się światło dzienne za oknem jest dla mnie zmorą lata), kubki rozgrzewających herbat z cytryną i miodem czy wyjęte z szafy (lub zdjęte ze sklepowej półki) botki czy kozaki. No a w kwestii ubraniowej, wreszcie większa liczba warstw, które trzeba na siebie zarzucić, by potem móc je z siebie zdjąć. Jest w tym coś pociągającego i bardzo lubię się tym napawać, póki nie przyjedzie zima, a wraz z nią zbiorowy gwałt na taliach, jakim są wszelkiego typu zimowe puchówki.
Poza tym podoba mi się też jakaś taka melancholia, zaduma, konsekwencja kolorystyczna otaczającej nas (nawet w miastach) przyrody. Nie lubię wiosny, którą właściwie mogłabym w całości przespać. Kojarzy mi się z katarem i psimi kupami na chodnikach wystającymi spod roztapiających się warstw brudnego śniegu, którego wszyscy mają już serdecznie dosyć. Nie wiem kto się wtedy budzi do życia, ale na pewno nie ja, a jesień jest dla mnie właśnie idealną na to porą! Jak napisał o mnie kiedyś (ponad dwadzieścia lat przed moim urodzeniem, dlatego nie wiedział, że powinno być „jesienNa” – wybaczam) największy znawca kobiecych dusz i pióra w jednej osobie – Jeremi Przybora:
fot. Jan Lewandowski
Wiosennych dziewcząt pełno
i letnich tyle ładnych.
Jesienną jestem jedną,
zimowych nie ma żadnych.
O tamte zresztą mniejsza,
gdy złoto i szkarłatnie
zabarwi jesień pejzaż
na przyjście tej ostatniej…
Jesiennej Dziewczyny,
odmiennej od innych…
dziewczyny z chryzantemami,
z chryzantemami.
Dziewczyny Jesiennej –
dziewczyny bezcennej
i nie zamiennej już na nic,
już na nic.
Niedawno w Zakopanem zakończył się znakomity – jubileuszowy już, bo dziesiąty – Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” organizowany przez Stowarzyszenie im. Mieczysława Karłowicza. To jeden z najciekawszych i najważniejszych nie tylko w tym województwie, ale także kraju (i myślę, że nie będzie przesadą stwierdzenie, że pretendujący do miana jednego z lepszych również na arenie międzynarodowej) festiwali muzycznych, którego zakres i rozmach poraża, a konsekwentnie w każdym roku ukazywana niesłychana umiejętność programowania zarówno każdego koncertu z osobna, jak i wszystkich ich razem jako pewnej całości, przywraca wiarę, że to, co było tak ważne dla mojego taty (i w czym był naprawdę świetny), czyli wysmakowana kompozycja jakiegokolwiek przedsięwzięcia, nie odeszło jeszcze zupełnie w zapomnienie. Bez złośliwości, a raczej z pewnym smutkiem (bo wielokrotnie niestety w latach ubiegłych „Muzyka na szczytach” pokrywała się w czasie z „Warszawską Jesienią” i moje serce, skażone od urodzenia muzyką współczesną, zawsze wybierało „Jesień”), muszę po ostatniej edycji WJ stwierdzić, że zabrakło mi teraz w Zakopanem wśród widowni twórców tego sześćdziesięcioletniego już festiwalu. Zabrakło mi ich, ponieważ w naszych prywatnych rozmowach na temat wszystkich moich wątpliwości związanych z niepokojącą mnie jakością nowego programowania „Jesieni”, poruszaliśmy się po czysto teoretycznym gruncie. „Muzyka na szczytach”, zwłaszcza tegoroczna, była namacalnym przykładem na wszystko to, co rozumiem przez termin idealna i spójna kompozycja.
Opisując „Muzykę na szczytach”, nie sposób nie wymienić nazwiska dyrektora artystycznego festiwalu (piastującego tę funkcję już od siedmiu lat) – znakomitego kompozytora Pawła Mykietyna. Nie sposób też nie wymienić nazwiska głównej pomysłodawczyni tego niewiarygodnego przedsięwzięcia – osoby, która jest w stanie dokonać rzeczy niemożliwych (a w tym specyficznym mieście niestety prawie wszystkie związane z tzw. kulturą wysoką urastają do takiej właśnie rangi), melomanki i… lekarki, prezes Stowarzyszenia im. Mieczysława Karłowicza w Zakopanem – Danuty Sztencel.
Ponieważ wpis jest wyjątkowo długi, lekturę z pewnością ułatwi klikalny spis treści:
Tegoroczną „Muzykę na szczytach” poprzedziły dwie imprezy zapowiadające festiwal: „Gala Mozartowska” oraz spektakl muzyczny „Do DNA”. Pod koniec lipca, podczas „Gali Mozartowskiej”, na której niestety nie mogłam być, znakomici śpiewacy: Olga Pasiecznik (sopran) oraz Robert Gierlach (bas – baryton) wykonali duety i arie z oper Mozarta.
Druga impreza zapowiadająca odbyła się w przededniu inauguracji festiwalu. „Do DNA” – po raz pierwszy (i prawdopodobnie jedyny) wystawiony w Zakopanem, na deskach Teatru Witkacego – to spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego Akademii Sztuk Teatralnych im. St. Wyspiańskiego w Krakowie, w reżyserii Ewy Kaim. Scenariusz opierający się na polskich pieśniach i przyśpiewkach ludowych, zebranych i opisanych przez Oskara Kolberga, został stworzony przez Ewę Kaim i Włodzimierza Szturca, którzy wykonali tytaniczną pracę, dokonując wyboru tych pieśni zarówno spośród tych zgromadzonych w archiwach, jak i tych z dokonanych przez siebie nagrań w terenie (niedawno obejrzana „Zimna wojna” nasuwa mi się na myśl samoistnie). Wszystkie pieśni zaaranżował kompozytor i pianista Dawid Sulej Rudnicki, umiejętnie wydobywając z nich ich surowość, ale też łącząc ją z nutą nowoczesności.
Spektakl zdobył wiele nagród i stanowił zapowiedź festiwalu w niewątpliwie pięknym stylu. Wystawienie go z tej właśnie okazji z jednej strony było ukłonem w stronę tytułowych szczytów, pod którymi tu mieszkamy i w pewnym sensie też w stronę patrona Stowarzyszenia – zakochanego w Tatrach Mieczysława Karłowicza, z drugiej zaś sprowadzeniem pod te szczyty przedsięwzięcia nietuzinkowego, intrygującego, nowoczesnego i ważnego w środowisku.
Jestem bardzo szczęśliwa, że miałam okazję zobaczyć to przedstawienie na własne oczy. Moje wrażenia są jednak dosyć mieszane. Lubię folklor przede wszystkim za to, że nie jest łatwy w odbiorze. W założeniu nie ma nikomu umilać czasu, jest raczej rodzajem języka, którym komunikują się ze sobą mieszkańcy danej społeczności. Więc bywa i wesoły (i równocześnie także miły dla ucha kogoś z zewnątrz), i bardzo nieraz gorzki i trudny. Jak to język – wyraża życie, taka jest jego podstawowa funkcja. Lubię bywać takim niezauważonym obserwatorem, lubię podsłuchiwać ten folklor, który boli, który jest w pełni autentyczny.
Można byłoby powiedzieć, że mieszkam w miejscu, gdzie tylko pójść do byle karczmy i można go usłyszeć, ale nic bardziej mylnego. Ludzie w masie nie lubią muzyki autentycznej, więc gra się dla nich skoczne słowackie czy węgierskie melodie, a muzykę ze Skalnego Podhala można usłyszeć już tylko na rodzinnych imprezach okolicznościowych (patrząc na wiek seniorów rodu, na najbliższy góralski pogrzeb wybiorę się raczej nieprędko).
– dygresja folklorystyczna
Idąc na spektakl „Do DNA”, nie liczyłam oczywiście, że usłyszę wersję nieprzetworzoną. Zdawałam sobie sprawę z tego, że będzie to rodzaj muzycznego eksperymentu, który zresztą w moim odczuciu wypadł bardzo dobrze (aranże nie zaszkodziły tym pięknym pieśniom, a nawet wydobyły z nich niesamowitą nowoczesność). Problemem było dla mnie jednak silenie się na autentyczność tam, gdzie jej być nie mogło (udawanie śpiewania gwarą, choćby i najlepsze, zawsze pozostanie – dość drażniącym na dłuższą metę – udawaniem). Ludowe przyśpiewki są bardzo proste, a jednymi z ich głównych tematów są oczywiście miłość i seks. Sam rytm, zestawione ze sobą słowa czy linia melodyczna są w nich fascynująco nasycone erotyką. Myślę, że naprawdę nie trzeba sapać do mikroportu i się nienaturalnie wdzięczyć przy każdej głosce, by widz to zrozumiał (nawet ten mniej wymagający). Nie mam oczywiście nic do konwencji porno (osobiście za jednego z ciekawszych twórców dzisiejszych czasów uważam akurat Bruce’a LaBruce’a), ale ciężko znoszę formy pośrednie. Czyli na miejscu autorów albo całkowicie poszłabym w hardcore, albo pozwoliła tym pieśniom zaistnieć bez nadmiernej gimnastyki pań śpiewających, które bardzo usilnie próbowały te przyśpiewki zdominować. Nie bardzo rozumiem czemu. Podobnie jak, rozumiejąc oczywiście niezbyt już młodą koncepcję łączenia tradycji z nowoczesnością, nie jestem przekonana, czy przykładanie widzom patelnią w głowę, w postaci odziania wspomnianych niewiast w bluzy Adidasa (choć w folklorystyczne motywy, jednak z wielkim logo wspomnianej firmy) jest pomysłem dobrym. Nieoczywistość, niedopowiedzenie, brak dosłowności to fantastyczne narzędzia, które w sztuce mają ogromną moc. Poza tym nie bardzo lubię być traktowana przez reżysera jak ćwierćinteligent. No, przynajmniej zanim nie da mi szansy się nim okazać.
Koncert inauguracyjny – Kronos Quartet
1.09.2018 – sobota
O koncercie inauguracyjnym pisałam już jakiś czas temu – festiwal rozpoczął się jak u Hitchcocka, trzęsieniem ziemi, czyli występem znakomitego, niepowtarzalnego Kronos Quartet, a potem napięcie już tylko rosło.
Pełną recenzję tego koncertu wraz z wywiadem z Jagodą Szmytką – jedyną polską kompozytorką graną tego dnia, która w dodatku miała równocześnie światowe prawykonanie swojego najnowszego, napisanego specjalnie na tę okazję utworu – przeczytamy TUTAJ.
Epokowe brzmienia
2.09.2018 – niedziela
Klub Rozmów na Szczytach, fot. Tomasz Budzyński [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Muzyka na Szczytach]
Następnego wieczoru, kiedy emocje po występie Kronosów ledwie zdążyły opaść, znakomity niemiecki kwartet klarnetowy Clarimonia Ensemble wprowadził nas w magiczny dźwiękowy świat klarnetów historycznych. Zespół powstały prawie dwie dekady temu, zgłębia i popularyzuje repertuar muzyczny przeznaczony na te instrumenty historyczne, a jego założyciel, przeuroczy i fascynujący Jochen Seggelke, zajmuje się również ich budową i rekonstrukcją. Koncert odbył się w najstarszym zakopiańskim zabytku sakralnym – prześlicznym kościółku na Pęksowym Brzyzku, w którym onegdaj ksiądz profesor Józef Tischner udzielał ślubu moim rodzicom. Z wnętrzem tego miejsca idealnie korespondowało ciepło i delikatność brzmienia instrumentów, na które komponował kiedyś Mozart. Robił to zresztą właśnie dlatego, że jego chlebodawcy nie chcieli, by zamówiona przez nich na wystawne uczty muzyka zmuszała ich gości do przekrzykiwania się przy stole, a te klarnety nie mają fizycznej możliwości grania zbyt głośno. (Co, nawiasem mówiąc, dzisiejsi restauratorzy mogliby sobie wziąć do serca; nie przyrównując oczywiście tego, co nam na ogół serwują do muzyki Mozarta.)
W repertuarze utwory z różnych epok – od XVIII wieku po czasy współczesne: oprócz Mozarta także Telemanna, Tauscha, Starka i Strietmana. Dużym zaskoczeniem był dla mnie ten ostatni kompozytor, którego wcześniej nie znałam. Jego Musiquettes I przywodziło mi na myśl całą rzeszę różnych znanych utworów, od Błękitnej Rapsodii Gershwina po piosenki z Kabaretu Starszych Panów, a jedna część do złudzenia przypominała mi „It could be hip” Karin Krog z płyty „Bluesand”. Kiedy wspomniałam o tym Jochenowi Seggelke, śmiał się, że
właściwie ten utwór każdemu coś przypomina i to jest zawsze już prawie „to coś”, ale nigdy tak do końca „to”.
– Jochen Seggelke
Ogromną przyjemność sprawiła mi Clarimonia Ensemble swoim pięknym bisem. Mówi się, że miarą gustu artysty jest to, jak jaki repertuar sobie wybiera do bisów.
Niech za przykład posłuży Moskiewska Orkiestra Symfoniczna, która w 2001 roku po zainaugurowaniu „Warszawskiej Jesieni” – festiwalu muzyki współczesnej – i obfitych brawach, jakie za to otrzymała, „zabisowała” Jeziorem Łabędzim Czajkowskiego, od którego starszy był już tylko Mazurek Dąbrowskiego, grany zawsze z okazji rozpoczęcia festiwalu.
– dygresja bisowa
Wykonała „Salve Regina” z siedemnastego wieku (niestety nie udało mi się dosłyszeć nazwiska kompozytora), przepięknie dopełniając cały koncert. Miejsce, w którym się znaleźliśmy aż prosiło się o chociaż jeden utwór sakralny, a ten zabrzmiał w nim naprawdę poruszająco.
„Rękopis znaleziony w Saragossie”– projekcja filmu
4.09.2018 – wtorek
Poniedziałek (3 września) wyjątkowo wolny od koncertu, można było spożytkować nie tylko na cieszenie się górami, ale także na spokojne obejrzenie wszystkich bezpłatnych wystaw towarzyszących festiwalowi (i trwających przez cały jego czas), a tych organizatorzy „Muzyki na szczytach” przygotowali dla nas w sumie aż pięć (cztery w Zakopanem i jedna Bukowinie Tatrzańskiej).
Wtorek natomiast był wyjątkową ucztą nie tylko dla melomanów, ale także kinomanów! Ponieważ w tym roku osiemdziesiątą piątą rocznicę swoich urodzin obchodzi Krzysztof Penderecki, twórczość tego kompozytora, z kilku zresztą okresów, zajęła szczególne miejsce w programie również przecież jubileuszowej edycji festiwalu. Przypomniany tego wieczoru w Kinie Miejsce prawie trzygodzinny „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa z 1964 roku, był pierwszym i jedynym filmem, do którego Maestro skomponował całą ścieżkę dźwiękową (potem jeszcze w kilku filmach wykorzystano jego muzykę, powstałą jednak z innej okazji).
Zważywszy na to, że elektroakustyczna warstwa tej ścieżki powstała w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia taty (dźwięk realizował Bohdan Mazurek), być może wstydem jest to, że jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam „Rękopisu…”. Tym większą radość sprawiło mi odkrycie go właśnie w tych okolicznościach (i oczywiście na dużym ekranie). Film wbił mnie w fotel – wszystkim, każdym swoim elementem. Muzyka odgrywa w nim właściwie rolę pierwszoplanową i ukazuje wielkość trzydziestoletniego zaledwie wówczas kompozytora. Bo tak doskonale stylizować niektóre fragmenty na Mozarta, inne na Beethovena, kolejne na tradycyjną muzykę hiszpańską, dodając do tego jeszcze kosmiczne przetworzone elektroakustyczne dźwięki, niesłychanie w tamtych czasach nowoczesne i awangardowe i jeszcze tak to wszystko poukładać, by tworzyło ze sobą spójną (wewnętrznie i z obrazem) całość, mógł tylko geniusz.
Do tego sama akcja filmu (oparta na powieści Jana Potockiego) to jeden wielki odjazd. Film ma już przeszło pół wieku, a ogląda się go z zapartym tchem, jakby powstał wczoraj. Z tą jednak różnicą, że pochodzi z czasów, w których aktorzy opanowali sztukę nienagannej dykcji. Może więc nie ma zaawansowanych technologii czy latających obiektów w 3D, ale za to nie trzeba za każdym razem kiedy aktor otworzy usta, wytężać całego swojego aparatu słuchowego, i tak połowy z tego, co wypowie, nie rozumiejąc (że pozwolę sobie znowu wrócić do „Zimnej wojny”). Nietaktem byłoby oczywiście pisanie, że Zbigniew Cybulski, Iga Cembrzyńska, Gustaw Holoubek, Bogumił Kobiela, Barbara Krafftówna czy Franciszek Pieczka (żeby wymienić tylko część tej elektryzującej obsady) dobrymi aktorami byli, ale jednak poraża to, jak bardzo przez ten stosunkowo niedługi przecież czas zdewaluowało się pojęcie „dobry aktor”.
Załączam dostępną w internecie ścieżkę dźwiękową filmu, ale przede wszystkim gorąco polecam obejrzenie go (w całości)!
Klasycy kameralistyki –
wczoraj i przedwczoraj 5.09.2018 – środa
Zawodowe obowiązki niestety uniemożliwiły mi wybranie się na środowy koncert, czego do teraz nie mogę odżałować, bo wiem (znając wszystkie wykonywane na nim utwory, a także rozmawiając z zachwyconą publicznością), że był niesamowity. W programie znalazły się cztery tria trzech różnych kompozytorów (tworzących w XIX, XX i na przełomie XX i XXI wieku) na różne składy: dwa fortepianowe, jedno na fortepian, skrzypce i waltornię oraz jedno na skrzypce, róg i fortepian.
Gorąco zachęcam do wysłuchania ich właśnie w zaproponowanej przez organizatorów kolejności, za którą chylę czoła!
Klasycy symfoniki – wczoraj i dziś 6.09.2018 – czwartek
Kolejnym pięknym koncertem był króciutki, ale przejmujący koncert czwartkowy, podczas którego znakomity Zespół Muzyki Dawnej Konfraternia Caper Lublinensis wykonał Trzy utwory w dawnym stylu Pendereckiego (stanowiące część ścieżki dźwiękowej do „Rękopisu znalezionego w Saragossie”), Koncert skrzypcowy D-dur Mozarta oraz Symfonię nr 45 fis-moll, Pożegnalną Haydna.
Chyba po raz kolejny przekonałam się o tym, że przy całym szacunku i uznaniu, z Mozartem mam tak jak z Chopinem. Jego muzyka (może oprócz fenomenalnego Requiem) nigdy nie trafia do mojego serca, a zawsze gdzieś obok, w zupełnym przeciwieństwie do Haydna, który mnie zachwyca totalnie. Słuchania muzyki dawnej ciągle się jeszcze uczę. Nie jest to dla mnie jednoznaczne i proste. Są oczywiście wyjątki, takie jak większość muzyki średniowiecznej i wczesnorenesansowej, genialny Bach czy cudowny Szostakowicz, ale na pewno łatwiej mi słuchać Stockhausena niż Straussa.
To w pewnym sensie dość zabawne, że „Muzyka na szczytach” swoją widownię powoli, konsekwentnie i z cierpliwością otwiera na nowe, coraz bardziej współczesne brzmienia, obierając za punkt wyjścia muzykę dawną, prostszą do przyswojenia. Z mojej jednak perspektywy, czuję się wrzucona na dość głęboką poważną dawną wodę, tylko od czasu do czasu łapiąc się znajomych kół ratunkowych, w postaci np. Trzech utworów w dawnym stylu Pendereckiego. Ale to bardzo ciekawe i ważne dla rozwoju doświadczenie. Zwłaszcza, że podczas tego festiwalu mamy do czynienia nie tylko ze znakomitym programem, co będę do znudzenia powtarzać, ale także z doskonałymi wykonawcami (kluczem nie zawsze jest ich ogromna rozpoznawalność, ale zawsze prezentowany przez nich najwyższy muzyczny poziom).
Reminiscencje 7.09.2018 – piątek
Po piątkowym koncercie, którego myśl przewodnią stanowiło wspominanie tego, co było (bardzo zresztą wielopłaszczyznowe), wszyscy wyszli z kościoła, w którym się odbywał, jacyś tacy odmienieni, zamyśleni. Jedna znajoma stwierdziła, że „on był jak modlitwa”. Mam właściwie bardzo zbliżone odczucia. Było nostalgicznie i w pełnym tego słowa znaczeniu po prostu pięknie. W programie usłyszeliśmy utwory współczesne (Maciejewskiego, Pendereckiego, Panufnika, Przybylskiego i Schönberga) będące albo hołdem złożonym innym artystom bądź ich dziełom, albo swoistego rodzaju rozliczeniem kompozytora z przeszłością.
Bardzo mnie poruszył zwłaszcza Verklärte Nacht Arnolda Schönberga, który, choć pisał fantastycznie, zaczynał się już straszliwie męczyć w kajdanach tonalności, co pchnęło go jakiś czas później do kompletnego zrewolucjonizowania myślenia o muzyce i zaproponowania światu dodekafonii i atonalności.
Koncert finałowy Penderecki w Zakopanem, które powinno się wstydzić 8.09.2018 – sobota
W przeciwieństwie do poprzednich tytułów koncertów, które wymyślili organizatorzy festiwalu, ten powyższy (kursywą) jest oczywiście mój, ale po kolei.
Koncert finałowy okazał się wisienką na torcie. Choć trudno było sobie nawet wyobrazić już jakiekolwiek zaskoczenie, kiedy cały festiwal prezentował tak wysoki poziom, jednak jakoś udało mu się przerosnąć najśmielsze oczekiwania. Znakomita (to frazowanie, ta dynamika, to zgranie!), najmłodsza w kraju, Orkiestra Akademii Beethovenowskiej pod batutą fenomenalnego – ściśle współpracującego z Krzysztofem Pendereckim – Macieja Tworka wykonała Sinfoniettęno. 1 per archi i Concerto per flauto ed orchestra da camera (na flecie Łukasz Długosz) Pendereckiego oraz VII Symfonię d-moll, op. 70 Dvořáka. W ramach bisu sam Penderecki zadyrygował swoim poruszającym „Agnus Dei”, które – jak w przypadku bisu Clarimonii Ensemble – wywołało we mnie podobne emocje. Znów byliśmy w kościele i znów wypełniająca go tak piękna muzyka sakralna była idealnym dopełnieniem całości koncertu, a w tym wypadku także zamknięciem całego festiwalu.
A teraz kilka gorzkich słów o wstydzie. Można sobie zadać pytanie czemu ciągle siedzieliśmy w jakimś kościele. Otóż nie z powodu nadmiernej pobożności wszystkich organizatorów, lecz braku sali koncertowej. Tak, choć pewnie ciężko to sobie wyobrazić, Zakopane, splecione już nierozerwalnie z nazwiskami Karłowicza, Szymanowskiego czy Góreckiego od kilkudziesięciu lat nie ma sali koncertowej, od czego gorsze jest właściwie już tylko to, że nie ma też potrzeby stworzenia takiej sali, która byłaby równocześnie ośrodkiem kultury, kształcącym i uwrażliwiającym nowe pokolenia melomanów. Problem jest znacznie poważniejszy niż polityczne przepychanki. Miasto od kiedy sięgnę pamięcią, kto by nie był u jego władzy, nie jest zainteresowane kulturą wysoką. Wybudowanie takiej sali jest już od lat jednym z celów Stowarzyszenia im. Mieczysława Karłowicza.
W ramach festiwalu codziennie przed koncertem odbywał się „Klub Rozmów na Szczytach”, który bardziej szczegółowo opiszę za chwilę. Przed koncertem finałowym Maestro Penderecki zaszczycił nas, wraz z małżonką, swoją obecnością na takim spotkaniu. Rozmawialiśmy głównie o muzyce, jednak w pewnym momencie został poruszony problem braku sali, co być może zaowocowało tym, że tuż przed wieczornym koncertem w trakcie licznych podziękowań, Krzysztof Penderecki, korzystając z dostępu do mikrofonu, nazwał sprawę po imieniu, stwierdzając:
– Brak sali koncertowej w Zakopanem to wstyd dla miasta.
– Krzysztof Penderecki
Co spotkało się oczywiście z zasłużonymi gromkimi brawami. Brawami, które (na przemian z buczeniem) chwilę później celowo zagłuszały przemówienie zastępcy burmistrza, kiedy już dowiedzieliśmy się z niego m.in., że „miasto wykonuje wiele w celu popularyzacji muzyki, na przykład… transmituje Sylwestra”, a także, że „bardzo potrzebujemy wsparcia Krzysztofa Pendereckiego do budowy takiej sali”. Innymi słowy muzyka ma się u nas dobrze, bo przecież wystąpił tu Sławomir, a zasłużony na świecie, osiemdziesięciopięcioletni kompozytor w ogóle z Zakopanem nie związany ani rodzinnie, ani sentymentalnie jest potrzebny, by komuś na drugim końcu Polski zechciało się zrobić coś ważnego dla tak naprawdę siebie, swoich dzieci i wnuków. Zawsze uważałam, że kompozytorzy są światu potrzebni, ale przecież nie do tego!
Ogromnym paradoksem jest to, że cała ta żenująca sytuacja (przemówień kompletnie nie na miejscu) z pewnością nie powinna zaistnieć w kościele, jednak… nie mamy sali. Z drugiej strony, gdybyśmy ją mieli, przemówienia okazałyby się zbędne.
Tak czy tak, jeśli kiedykolwiek, za którejkolwiek władzy taka sala w Zakopanem wreszcie powstanie, trzeba pamiętać, że w znacznej mierze będzie to przede wszystkim sukces Danuty Sztencel – największej orędowniczki tego pomysłu.
Klub Rozmów na Szczytach
Klub Rozmów na Szczytach, fot. Tomasz Budzyński [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Muzyka na Szczytach]
Jak wspomniałam wyżej, każdego dnia koncertu (czyli z wyjątkiem poniedziałku i wtorku) o godzinie 12.00 w cudownym wnętrzu Willi „Dom pod Jedlami”, niedostępnym niestety na co dzień zwiedzającym, gościł „Klub Rozmów na Szczytach”, czyli spotkania z artystami, którzy tego dnia grali podczas wieczornego koncertu. Wszystkie rozmowy, podobnie zresztą jak koncerty, prowadzone były przez znakomitych dziennikarzy muzycznych, spośród których muszę wyróżnić wspaniałą Agatę Kwiecińską, urzekającą gigantyczną wiedzą, kulturą osobistą, taktem i klasą.
Mieliśmy fantastyczną możliwość poznania osobiście nie tylko wspaniałych instrumentalistów, ale przede wszystkim wrażliwych, bogatych wewnętrznie erudytów, którzy dzielili się z nami cząstką swojego cudownego świata. Wzruszyła mnie np. Sunny Yang, wiolonczelistka Kronos Quartet, mówiąc:
– Zanim zaczęłam mówić, moim pierwszym językiem była muzyka. Dlatego grając, mogę najpełniej wyrażać swoją prawdę.
– Sunny Yang
Czyż to nie piękne? Czy też Jochen Seggelke z Clarimonia Ensemble, który na pytanie, czy kiedy zaczynał swoją przygodę z budowaniem klarnetów historycznych, jego rolą było wykonanie tylko jakiejś części takiego instrumentu (a zaczął tę przygodę z potrzeby serca, niewiele na samym początku o tym fachu wiedząc), odpowiedział z ogromnym, szczerym uśmiechem:
– Nie, na szczęście miałem ten komfort, że od początku do końca robiłem wszystko zupełnie sam.
– Jochen Seggelke
Jubileuszowa edycja „Muzyki na szczytach” z pewnością przejdzie do historii jako wielkie święto muzyki. Mnie przeniosła na chwilę w inny wymiar. Wymiar, w którym brak jazgotu i tej panoszącej się, przyjmowanej już bezwiednie bylejakości. Wymiar, w którym szanuje się słuchacza i zapełnia się mu ciszę tylko tym, co jest tego naprawdę warte.
płyta z autografami członków Kronos Quartet: “For Marianna with warmest wishes” 😉
wytwórnia: Nonesuch Records
rok wydania: 2018
Kiedy kilka miesięcy temu udałam się do EMPIK-u, nabyć najnowsze dzieło Laurie Anderson, trochę zaskoczona wysoką ceną, zapytałam (myśląc, że może jest też do niej dołączona jakaś część wideo):
– Czy na tej płycie jest tylko muzyka?
Na co pan sprzedawca odparł:
– Nie, jest jeszcze Kronos.
– dialog w EMPIK-u
Co prawda oprócz muzyki – pomijając Kronosów, rzecz jasna – żadnego dodatku wideo się nie doszukałam, jednak „Landfall” jest zdecydowanie krążkiem wartym każdych pieniędzy.
O tej przepięknej płycie wspominałam już niejednokrotnie na blogu, nigdy jednak nie poświęciłam jej odrębnego wpisu, co nadrabiam teraz, bogatsza o spotkanie z członkami Kronos Quartet. Przede wszystkim została wydana równolegle z uzupełniającą ją książką „All the things i lost in the flood”. Dotyka tej samej tematyki – huraganu Sandy szalejącego w 2012 roku, skutkiem którego Laurie Anderson straciła dorobek całego życia (jej piwnica została zalana ogromną falą powodziową, doszczętnie niszczącą obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty i książki artystki). Na temat niesamowitego podejścia artystki do swojej osobistej tragedii pisałam szerzej w recenzji „All the things i lost in the flood”, więc dziś skupię się przede wszystkim na warstwie muzycznej „Landfall”.
Kiedy w 2012 roku, David Harrington (założyciel i pierwszy skrzypek Kronosów) zaproponował Laurie Anderson napisanie huraganowej suity na kwartet i głos, Laurie była przerażona. Mimo że jest świetną skrzypaczką i doskonale zna możliwości swojego instrumentu, jednak nie była do pomysłu napisania utworu na kwartet do końca przekonana.
Parę razy próbowałam orkiestracji, co było katastrofalne. Fagoty grały to, co powinny grać wiolonczele, wszyscy byli w złym rejestrze. To był chaos. Orkiestracja jest formą sztuki, o której wiedziałam, że nigdy jej nie opanuję.
– Laurie Anderson
Harrington pozostał jednak niewzruszony i jako człowiek niewiarygodnie uparty i dążący do obranych przez siebie przepięknych muzycznych celów, postawił na szczęście na swoim. Suita już w 2013 roku została wykonana przez muzyków publicznie, a rok później dokonano nagrania (choć oficjalnie płytę wydano dopiero w 2018 roku).
Jest bardzo melancholijna i – choć styl Anderson jest oczywiście mocno wyczuwalny – bardzo różni się od wszystkich poprzednich krążków artystki. Muszę przyznać szczerze, że nie była to dla mnie miłość od pierwszego wysłuchania. Od kilku lat jestem wyznawcą innego dzieła Laurie – „Homeland”, do tego „Landfall” dołączył do mojej płytoteki w dosyć intensywnym dla mnie zawodowo momencie, a płyta niewątpliwie wymaga skupienia i wysłuchania w całości. Dlatego podejść robiłam kilka, aż w końcu mogłam z nią wreszcie pobyć sam na sam podczas długiej podróży do Hagi na koncert artystki i wtedy, po kilkukrotnym wysłuchaniu, byłam już zupełnie kupiona, urzeczona i zafascynowana wielkością tej muzyki. Przede wszystkim jej prostotą i jakąś taką nienachalną podniosłością. Kwartet brzmi tu znakomicie i jest bardzo tylko nieznacznie przetwarzany, od czasu do czasu mieszając się z subtelną elektroniką. Wszystko się cudownie splata i przenika. Kojący, tym razem dosyć smutny głos Laurie z jednej strony uzależnia, a z drugiej – mocno porusza.
Od czasu wyjazdu do Hagi, wysłuchałam „Landfall” już chyba trzycyfrową liczbę razy i nadal mi się nie nudzi. Jest to krążek zdecydowanie magiczny i wyjątkowy.
Kiedy podczas niedawno odbywającego się tu Klubu Rozmów na Szczytach w ramach festiwalu „Muzyka na szczytach” zobaczyłam i usłyszałam Davida Harringtona po raz pierwszy, od razu zrozumiałam jak znakomite porozumienie z Laurie Anderson musi mieć. Wydał mi się niemal jej męskim odpowiednikiem – cudownie delikatny, wrażliwy, o ogromnej wiedzy, przepięknie posługujący się językiem. Miałam, po koncercie Kronosów w Zakopanem, ogromny zaszczyt i przyjemność zapytać go osobiście o jedną, intrygującą mnie rzecz:
Marianna Patkowska: Dlaczego zaprosił pan do współpracy właśnie Laurie Anderson?
David Harrington: Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na żywo koncert Laurie Anderson, od razu wiedziałem, że musimy z nią coś stworzyć i nagrać. To było… trzydzieści lat temu, w 1988 roku. Tak więc wybór Laurie był dla mnie oczywisty, bo urzekła mnie absolutnie wszystkim, jednak na sprzyjające okoliczności musieliśmy trochę poczekać.
Tak na marginesie, trzydzieści lat to ⅔ istnienia tego zespołu. Wszyscy członkowie, którym dałam tę płytę do podpisania i którym uścisnęłam dłoń, dziękując za piękne przeżycia, których mi dostarczyli, z ogromną czcią i szacunkiem wypowiadali się o Laurie Anderson, wspominając wspólne nagrywanie. Każdy z nich mówił, że jest niesamowitą, cudowną osobą i że praca nad tą płytą przyniosła im mnóstwo radości. To było naprawdę wzruszające usłyszeć, jak pięknie o tym mówili, z jak żywymi emocjami.
Wśród muzyków jazzowych pokutuje przekonanie, że im bardziej oni sami się cieszą ze swojego wykonania, tym mniej się z niego cieszą słuchacze. Na szczęście w najmniejszym nawet stopniu nie przekłada się to na zadowolenie Kronosów z płyty „Landfall” 😉
Zespołu Kronos Quartet prawdopodobnie nikomu przedstawiać nie trzeba. Ten amerykański kwartet założony dokładnie czterdzieści pięć lat temu przez Davida Harringtona (pierwszego skrzypka) jest dziś jednym z najbardziej wszechstronnych i rozpoznawalnych na świecie. W jego repertuarze znajduje się muzyka kompozytorów tworzących bardzo różne gatunki muzyczne – od muzyki poważnej, poprzez ludową, aż po jazzową i ogólnie pojętą rozrywkową. Kronos Quartet współpracował m.in. z Arvo Pärtem, Laurie Anderson, Philipem Glassem, Davidem Bowie czy Nelly Furtado; odcisnął też ogromne piętno na muzyce światowej oraz polskiej, zamawiając u wielu wspaniałych kompozytorów znakomite kwartety, które prawdopodobnie bez uporu charyzmatycznego Davida Harringtona nigdy by nie powstały. My zawdzięczamy Kronosom trzy doskonałe kwartety Henryka Mikołaja Góreckiego – na pierwszy (jeden z moich ulubionych utworów z dzieciństwa) zespół musiał czekać sześć miesięcy, na porażający drugi – dziesięć lat. Czym jest jednak czas wobec wielkości efektów…
Zakopane po raz pierwszy miało niesamowity zaszczyt gościć Kronosów we wrześniu 2009 roku na koncercie inaugurującym I Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” organizowany przez Stowarzyszenie im. Mieczysława Karłowicza. Dziś, jubileuszową już edycję tego festiwalu znowu otworzył Kronos Quartet, co świadczy o nieprawdopodobnym rozmachu twórców tego fantastycznego i niezwykle ważnego przedsięwzięcia.
W minioną sobotę (1.09.2018) w kościele św. Krzyża (będącym nieustająco najlepszą i ciągle niestety jedyną salą koncertową Zakopanego) usłyszeliśmy utwory napisane w ramach Fifty for the Future (autorskiego projektu zespołu, mającego na celu ułatwienie początkującym kwartetom dostępu do najnowszej muzyki i stworzenie w ciągu pięciu lat pięćdziesięciu nowych kwartetów zamawianych u dwudziestu pięciu kompozytorek i dwudziestu pięciu kompozytorów z całej kuli ziemskiej), światowe prawykonanie najnowszego utworu „means of transport” jednej z najciekawszych polskich kompozytorek młodego pokolenia – Jagody Szmytki, kilka lżejszych aranżacji utworów rozrywkowych oraz klasykę już gatunku, znakomity utwór „Different Trains” pioniera minimalizmu – Steve’a Reicha.
Mimo że nie jestem fanką mieszania stylów, a już tym bardziej łączenia wybitnych dzieł współczesnych z muzyką łatwiejszą i lżejszą w odbiorze, uważam, że program (ustalony przez sam zresztą kwartet) się jednak zdumiewająco obronił, tworząc cudowną klamrę. Zupełnie ponadczasowy, ciągle hipnotyzujący i świeży, choć liczący już ponad trzy dekady, utwór Reicha pięknie zamknął to, co otworzyła doskonała, głęboka, intrygująca i bardzo poruszająca kompozycja Jagody Szmytki „means of transport”.
Wśród dwóch bisów znalazła się aranżacja „Summertime” w wersji Janis Joplin i wtedy już oficjalnie zakochałam się w Davidzie Harringtonie. Jeszcze nigdy nie słyszałam tak seksownych skrzypiec. Kiedy zamykałam oczy, słyszałam Janis – frazował zupełnie jak ona.
Po koncercie miałam ogromną przyjemność spędzić z Kronosami kilka pięknych chwil. Harrington (który pamiętał mojego tatę z czasów, kiedy kwartet występował na „Warszawskiej Jesieni”) okazał się rozbrajająco uroczym, delikatnym, skromnym i niezwykle serdecznym człowiekiem o wyjątkowej aurze. Jednym z tych, z którymi spotkanie coś w nas na zawsze zmienia. Na lepsze.
Z wielką radością załączam pierwszy historii tego bloga wywiad.
WYWIAD Z JAGODĄ SZMYTKĄ
Jagoda Szmytka i David Harrington, fot. Tomasz Budzyński [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Muzyka na Szczytach]
Marianna Patkowska: Jagodo, przede wszystkim jeszcze raz ogromnie ci gratuluję twojego najnowszego fantastycznego, poruszającego utworu. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak znakomicie tematycznie i estetycznie współgrał z kompozycją (już ponad trzydziestoletnią!) „Different Trains” Steve’a Reicha. Czy pisząc „means of transport” specjalnie na tę okazję, miałaś świadomość, że Kronosi postanowili zakończyć swój koncert utworem Reicha na ten sam skład (kwartet z elektroniką) oraz dotykający tej samej problematyki (transportu, ruchu), co Ty?
Jagoda Szmytka: Nie, nie wiedziałam o tym. Gdybym wiedziała, poszłabym w pisaniu swojego utworu w troszkę inną stronę.
M.P.: Jaką?
J.S.: Byłam zupełnie porwana tym wykonaniem Kronosów. Mój utwór byłby inny, gdybym miała możliwość spotkania się z muzykami wcześniej; gdybym mogła z nimi dłużej pracować i gdybym miała okazję przed rozpoczęciem pracy nad „means of transport” usłyszeć to, co zrobili z „Different Trains” Reicha podczas tego koncertu.
M.P.: Mówisz o ich interpretacji czy energii?
J.S.: O jednym i drugim, ale zwłaszcza o energii.
M.P.: Wspominałaś, że twoją ogromną muzyczną inspiracją jest twórczość Mortona Feldmana. Czy cenisz Reicha i przede wszystkim jaki jest twój stosunek do tego konkretnego jego utworu – „Different Trains”?
J.S.: Feldman jest dla mnie tak ważny przede wszystkim z powodu swojej koncepcji ścisłego splatania kultury i sztuki z życiem człowieka. W dzisiejszych czasach ciągle jeszcze koncerty wykonuje się w odgórnie przeznaczanych do tego salach. Ja sama bardzo często pracuję w przestrzeniach otwartych i poprzez instalacyjne formaty zbliżam się do człowieka i architektury. Z tym, że architektury nie w takim sensie jak u Xenakisa [znakomitego kompozytora i architekta, który zapisywał swoje utwory za pomocą figur geometrycznych – przyp. M.P.], tylko w znaczeniu czegoś, co się zamieszkuje. Nie jestem kompozytorem jednej estetyki – dobieram je w zależności od potrzeb. Lubię się z publicznością kontaktować w różnych formatach. „Different Trains” wspaniale się słucha, ten utwór się właściwie nie starzeje. Jest to zupełnie inna, niż u Feldmana estetyka dźwiękowa, ale to jest ciekawe. Ja lubię bawić się brzmieniowością w różny sposób. W ostatnim czasie, jako twórca, zahaczyłam nawet o techno.
M.P.: Sama wychowałam się na muzyce elektroakustycznej, więc łączenie tradycyjnych instrumentów z elektroniką jest dla mnie oczywiste. Bardzo mnie jednak ciekawi, jak podchodzisz do tego jako kompozytorka tak niesamowicie elektroniki świadoma, zawsze idealnie nią operująca. Czy jest dla ciebie po prostu jednym z wielu instrumentów i traktujesz ją na równi z nimi, czy masz może do jej używania inny stosunek?
J.S.: Bardzo lubię żonglować wszystkimi dostępnymi mediami – nie chcę się ograniczać do jednego. W swojej pracy wykorzystuję nowe i stare media elektroniczne, także z obrazem i z amplifikacją czy spreparowanymi głośnikami, traktując je na równi z każdym innym instrumentem, gdyż są to po prostu kolejne środki wyrazu. Jestem zafascynowana różnorodnością mediów i uważam, że jest to znak czasów, postęp. Wspaniale, że mamy do takiej palety dostęp – chcę z tego garściami korzystać.
M.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę i cudowne emocje, których dostarczasz swoją muzyką za każdym razem.