zdjęcie pochodzi ze strony
wydawnictwo: Rizzoli Electa
rok wydania: 2018
Ogromną radością był dla mnie prezent imieninowy (troszkę przeze mnie zamówiony), który przybył do mnie wraz z rodziną zza oceanu – najnowsza, ciągle jeszcze cieplutka (data amerykańskiej premiery to 6 lutego 2018) książka Laurie Anderson „All the things i lost in the flood”.
Nie ukrywam, że pisanie o pozycji, która się jeszcze w Polsce nie ukazała i w posiadanie której weszło prawdopodobnie niewielu moich rodaków, powoduje u mnie dreszczyk ekscytacji, ale też jeszcze większe niż zazwyczaj poczucie odpowiedzialności za to, co napiszę.
Po pierwsze, pozwolę sobie zacytować fragment mojego wcześniejszego wpisu „Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤”, w którym wyjaśniam, w jakich okolicznościach ta książka powstała.
„29 października 2012 roku huragan Sandy zaatakował południowe wybrzeże New Jersey, skutkiem czego do Nowego Jorku dotarła ogromna fala powodziowa, zalewając wszelkie niżej położone ulice, tunele oraz piwnice. Zalała wtedy również piwnicę Laurie Anderson, doszczętnie niszcząc cały dorobek jej życia: obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty, książki.
W tym wstrząsającym wydarzeniu Anderson znalazła inspirację do stworzenia pięknej, poruszające płyty Landfall wraz z Kronos Quartet oraz książki All the Things I Lost in the Flood, która jeszcze nie ukazała się w Polsce”.
W dzisiejszych czasach pełnych drastycznych i szokujących komunikatów zalewających nas zewsząd, wydawać by się mogło, że strata, która nie pozbawia nas (ani naszych najbliższych) ani życia, ani zdrowia, ani dachu nad głową, jest mało medialna. A przynajmniej mało nośna. Tymczasem Laurie z właściwym sobie urokiem udowadnia, że po pierwsze wagę naszym osobistym dramatom nadajemy my sami (dla artysty stracenie dorobku życia z pewnością jest sytuacją dramatyczną), a po drugie – co jeszcze ważniejsze – prawdziwy artysta każdą trudną sytuację potrafi przekuć w dzieło sztuki. W jej wypadku nawet dwa dzieła, bo równolegle została wydana także doskonała płyta.
Na wspaniałym występie Laurie Anderson, który miałam okazję zobaczyć osobiście (wpis TUTAJ), artystka powiedziała:
Czasem nazywanie rzeczy, które się straciło jest lepsze,
niż posiadanie tych rzeczy.
Laurie Anderson
I myślę, że to mogłoby być motto tej książki, która jest swoistym katalogiem całej jej twórczości. Po zobaczeniu strat w swojej piwnicy doznała szoku (opisała ten moment na płycie „Landfall” w utworze „Everything is floating”, doprowadzając mnie, wielokrotnie zresztą, do łez). Jednak po kilku dniach, jako osoba niezwykle zorganizowana i pracowita, postanowiła zrobić „remanent” i spisać wszystkie rzeczy, które straciła. Wtedy doszła też, z pewnym zdziwieniem, do przytoczonej wyżej tezy. Zaczęła odnajdywać większą przyjemność w nazywaniu rzeczy, które straciła od tej, którą z nich miała wcześniej. „All the things i lost in the flood” sprawia wrażenie takich właśnie pięknie wydanych notatek i zapisków. To podróż w czasie – poznajemy jej dorobek (książka zawiera mnóstwo zdjęć z jej występów, koncertów, performansów i wystaw), poznajemy niesamowite historie zza ich kulis, którymi Anderson się dzieli w formie krótkich esejów. Wszystko przeplatane jest jej rysunkami, a także tekstami piosenek z różnych płyt (także oczywiście ostatniej, „Landfall”).
Nagle okazało się, że przez tę stratę (a, paradoksalnie, nawet dzięki niej) jej miłośnicy i fani mają okazję wejść w posiadanie tej jej magicznej piwnicy sprzed zalania i postawić ją na swojej półce, od czasu do czasu do niej zaglądając. Czyż to nie jest niesamowite?
Drugim ważnym bardzo cytatem z występu Laurie (pod tym samym zresztą tytułem), który zapadł mi w pamięć był ten:
Jestem przekonana do dwóch rzeczy: że nawet w największym nieszczęściu można dostrzec szczęście oraz że przyszliśmy na ten świat, żeby mieć naprawdę, naprawdę dobry czas!
– Laurie Anderson
A co do samego wyglądu i wydania tej książki… Po moim ukochanym zbiorze esejów Anderson, jakim był „Język przyszłości”, spodziewałam się chyba czegoś w jakikolwiek sposób podobnego. Pierwszym więc, dosyć sporym, zaskoczeniem był dla mnie był jej rozmiar, grubość i format – okazała się wielka, ciężka i kwadratowa (24 cm x 24 cm), gabarytami przypominająca katalog Stanisława Dróżdża „początekoniec”.
Drugim zaskoczeniem była koncepcja okładki. Dobrze nam już znana grafika zarówno ze wspomnianego „Języka przyszłości”, jak i płyty „Landfall”, czyli białe odręcznie rysowane przez Laurie Anderson litery składające się w napisy na czarno-szarym tle, pokrywa pierwszą okładkę, tworzącą swojego rodzaju etui na książkę. Tymczasem właściwą okładkę tejże stanowi kolorowy obraz przedstawiający Laurie przy suto zastawionym stole.
Sama Anderson pisze w tej książce w niezwykle ciekawy sposób o słowach, czym w pewnym sensie odnosi się do wspomnianej wyżej grafiki:
There are many ways that words can be part of visual art – from graphic to philosophical. Words are beautiful shapes when they’re drawn by hand or when they appear in various colors and fonts.
[Na wiele sposobów słowa mogą być częścią sztuki wizualnej – od grafiki po filozofię. Słowa to piękne kształty, gdy są rysowane ręcznie albo kiedy pojawiają się w różnych kolorach i fontach.]
– Laurie Anderson
Dalej zwraca uwagę na to, że choć niewiele osób już czyta książki, te ciągle są w naszym życiu obecne, a słowa zachowują swoją magię (odnosi się też stricte do funkcji magicznej języka). Bardzo wzruszające jest dla mnie takie podejście autora, który nie jest językoznawcą.
Myślę też, że przez niebywałą wszechstronność Laurie Anderson, ta pozycja, będąca sporym wycinkiem jej artystycznego życia, okaże się nie lada gratką nie tylko dla jej wiernych i oddanych fanów, ale też zarówno dla miłośników dobrej, niebanalnej literatury, jak i amatorów sztuk plastycznych czy nawet fotografii.
Laurie Anderson jest taką magiczną maszynką, która filtruje czasem banalną i trywialną, a czasem wstrząsającą i trudną rzeczywistość, i oddaje ją światu w formie wielkiej i chwytającej za serce sztuki.


scenariusz: Peter Ettedgui