Ja chcę!

fot. Geo Dask

Wolnoć, Tomku, w swoim domku

– Aleksander Fredro „Paweł i Gaweł”

jak w  wierszu Fredry odpowiadali sobie sąsiedzi (Gaweł Pawłowi i Paweł Gawłowi), kiedy jeden zwracał uwagę drugiemu na to, że jego zachowanie zakłóca mu spokój. Wierszyk, którego morałem co prawda był wniosek, że jak ty komu, tak on tobie, idealnie odzwierciedla niepokojącą mnie w sferze publicznej tendencję ostatnich lat. Nie wiem nawet dokładnie kiedy, ale ludzie w masie w pewnym momencie poczuli się niebywale swobodnie i zaczęli się zachowywać, jakby „swoim domkiem” była – jak u ślimaka – po prostu najbliższa przestrzeń wokół nich (w promieniu, powiedzmy metra), nie zważając na to gdzie faktycznie się znajdują i na panujące jeszcze jakiś czas temu normy zwane dobrymi obyczajami, czy dobrym wychowaniem, ewentualnie podstawami kultury osobistej.
Wydaje mi się, że wszystkie te rzeczy, które są dziś dla mnie w zachowaniu bliźnich w sferze publicznej niepojęte, wynikają z bardzo w gruncie rzeczy prymitywnej postawy: ja chcę!, którą o ile jestem w stanie zrozumieć u dziecka, o tyle szokuje mnie u osób dorosłych.

1. Odzienie

O odpowiednich i nieodpowiednich strojach do filharmonii czy opery już pobieżnie pisałam w tekście „Naturalne (instagramowe) piękno”, ale prawdziwą zmorą w miesiącach letnich są… polskie ulice. Na ogół spoceni panowie w żonobijkach lub – jeszcze smaczniej! – topless paradują Krupówkami, wstępując nierzadko również w tym samym (braku) stroju do kawiarni, sklepów czy biur (piszę z doświadczenia własnego, ale wiem, że w innych turystycznych częściach naszego kraju sprawa przedstawia się niestety podobnie). Panie, których lata beztroskiej młodości upłynęły już jakieś dwie dekady temu, prężą swoje zwiędnięte dekolty w pełniejszej, niż by się chciało, krasie. Nadprogramowe (wg wskaźnika BMI) kilogramy przedstawicieli obydwu płci są na ogół dumnie prezentowane, podkreślającymi każdą fałdę tłuszczu koszulkami (nieraz spod nich wystając) czy wyjątkowo obcisłymi leginsami, których nie zakrywa żadna luźniejsza tunika. Na górskich szlakach panie potrafią paradować w bieliźnianych koronkowych biustonoszach, a do zabytkowych (ale jednak…) kościołów panowie nie zdjąć nakrycia głowy, o wypluciu gumy do żucia, czy wyłączeniu telefonu nie wspominając. Sama byłam świadkiem sytuacji, w której w bardzo ekskluzywnym hotelu pan zszedł na śniadanie… w samym szlafroku, „bo akurat był wcześniej na basenie”.
Wydawać by się mogło, że kwestia odpowiedniego ubioru w przestrzeni publicznej nie stanowi jakiejś wiedzy tajemnej. Zwłaszcza, że – pomijając kościoły czy niektóre bardziej eleganckie restauracje – nie istnieje jakiś ustalony dress code obowiązujący na ulicy. Jednak to, że nie istnieje dress code  i że jest dowolność, nie oznacza wcale, że nie ma wokół nas innych ludzi, których może wcale aż tak nie rozczulać nasza wyeksponowana tkanka tłuszczowa czy nagie fragmenty ciała, które sami uwielbiamy.
Reasumując, wydaje mi się, że dobrze siebie lubić, ale wychodząc na ulicę warto przy doborze garderoby kierować się nie tylko tym, co się chce, ale również bardzo szeroko pojętym estetycznym dobrem pozostałych uczestników ruchu drogowego.

2. Fizjologia

Do jakiegoś momentu wydawało mi się też, że jest zgodność między reprezentantami wszelkich środowisk co do tego, że potrzeby fizjologiczne załatwia się w wyznaczonych do tego, odseparowanych od oczu innych ludzi miejscach. Jakież było więc moje zdziwienie na reakcję grupy (wykształconych) osób na zamieszczenie przez kogoś na portalu społecznościowym artykułu o pijanej rodaczce, która podczas lotu do Anglii, kiedy toaleta była nieczynna z powodu tankowania, postanowiła… oddać mocz na podłodze. Sama sytuacja jest dla mnie tak wstrząsająca, że nie chcę się nad nią rozwodzić, jednak zaszokowała mnie reakcja większości komentujących. W pierwszym momencie wyparcie faktu, że kobieta była pijana (bo… rodaczka? bo… kobieta?) – „nie wiemy jak było, może była chora, może miała problemy z pęcherzem”. W drugim, sugerowanie, że wszystkiemu jest winna obsługa samolotu, która nie pozwoliła skorzystać z toalety (zamkniętej na krótki czas tankowania, podczas lotu trwającego tylko 2 godziny…) i „nie zaproponowała innego rozwiązania”. I zaczęłam się zastanawiać, czy dorosłemu człowiekowi naprawdę trzeba „proponować inne rozwiązania” (osoby z chorymi pęcherzami raczej o swojej chorobie wiedzą i mają do dyspozycji różne możliwości, od leków po pieluchy, a w jakichś nagłych i niespodziewanych przypadkach jest pewne, być może mało komfortowe, ale jednak dyskretne rozwiązanie, które wymaga jedynie uprzejmego zwrócenia się do obsługi lotu z prośbą o kubeczek). Nie wszystko jestem sobie w stanie wyobrazić (może dobrze), wiem natomiast, że nie ma sytuacji, w której nie dałoby się zachować dyskretnie i choćby z resztkami klasy.
Przy okazji tej dziwnej dyskusji zrozumiałam, że jakieś normy i zasady się przesunęły. Każdy był zgodny co do tego, że wyżej opisane zachowanie było obrzydliwe, ale już nie każdy był zgodny co do tego, że chamstwa i prostactwa nie wolno usprawiedliwiać i dawać mu przyzwolenia, bo zaczyna się wtedy panoszyć. Cóż, pani chciała, pani zrobiła, a co!

3. Dzieci

Nie sposób, czytając o tym, że ktoś chce i to najlepiej chce już, nie pomyśleć o dzieciach, które na ogół, zanim się nie nauczą, że można inaczej, tak właśnie funkcjonują – nie umieją czekać, nie znoszą odmowy i domagają się, by wszystkie ich potrzeby zostały zaspokojone od razu. Tak działa człowiek we wczesnym stadium rozwoju. Z przykrością jednak obserwuję, że coraz więcej dorosłych ludzi się do tego stadium cofa. A kiedy ci ludzie mają dzieci, nie umieją pokazać im kolejnego etapu rozwoju, gdyż sami na niego nie weszli (albo weszli kiedyś, ale z jakichś niezrozumiałych przyczyn zdecydowali się z niego zrezygnować).
Cała uciążliwość związana z obecnością dzieci w restauracjach nie polega przecież na tym, że komukolwiek przeszkadza sam fakt, że ktoś przyszedł do restauracji z dzieckiem (choć znam kilka dużo ciekawszych miejsc na spędzenie czasu z maluchem, niż restauracja). Chodzi o to, że dzieci się szybko nudzą i zaczynają ostentacyjnie zwracać na siebie uwagę (krzycząc czy biegając) – nie ma problemu, jeśli rodzice są czujni i reagują, w ostateczności wychodzą ze swoją pociechą, by nie zakłócała spokoju innych (niektóre dzieci – choć to rzadkość – są w sferze publicznej wyjątkowo grzeczne, więc można, jak się okazuje, im to z powodzeniem wpoić). Problem pojawia się wtedy, kiedy trafimy na rodziców, którzy chcą przyjść do restauracji (czy kościoła) z dzieckiem bez ponoszenia tego konsekwencji, a dziecko z kolei chce sobie pobiegać i pokrzyczeć. I tak jedno pokolenie egoistów chowa kolejne pokolenie egoistów. No i – żeby była jasność – nie ma nic dziwnego w tym, że małe dzieci nie umieją brać pod uwagę dobra otaczających ich ludzi. Jest to ich prawo wynikające z wieku i etapu rozwoju, na którym są. Jednak niepokoi, kiedy ten poziom niedużo różni się od tego, który reprezentują ich rodzice, którzy…. chcą.

4. Intymność

Do teraz nie jestem w stanie zrozumieć czemu temat publicznego karmienia piersią jest tak niesłychanie kontrowersyjny, szokujący i wręcz dzielący naszych rodaków równie mocno, co przyznanie się do swoich politycznych preferencji. Samo wspomnienie o publicznym karmieniu piersią to właściwie recepta na nieprzyjemną, pełną jadu i agresji dyskusję, która nigdy donikąd nie prowadzi. Zadziwiają mnie sztandarowe argumenty zaangażowanych obrońców publicznego karmienia piersią: że nie można dziecka głodzić, że naga pierś karmiąca jest zupełnie inną piersią, niż ta „seksualna” (zupełnie jakby jedna rzecz nie mogła mieć kilku niezależnych od siebie funkcji, znowu ta upiorna pułapka albo, albo) lub że – to mój ulubiony argument – przecież karmienie nie jest obrzydliwe.
Takie rozumowanie interlokutora rzeczywiście zamyka możliwość porozumienia, bo świadczy o zupełnie innej wrażliwości i wyczuciu. Przestrzeń publiczna jest przestrzenią wspólną, więc oczywiście wszelkie czyny „obrzydliwe” nie są w niej z pewnością mile widziane, jednak nie jest też miejscem na czyny wyjątkowo piękne (jak seksualna bliskość czy namiętne pocałunki), które są jednak intymne. Publiczne karmienie mnie krępuje, bo uważam je za akt intymny, w którym naprawdę nie mam ochoty uczestniczyć, mimo że i matka i dziecko akurat chce… Moją największą traumą z tym związaną była sytuacja, w której pani w karczmie, w której się stołowałam, z powodu braku miejsc zapytała, czy się może do mnie dosiąść, bo „musi nakarmić synka” – oczywiście się zgodziłam, synek miał na oko cztery latka, pani niosła rosół, więc do głowy mi nie przyszło, że siadając naprzeciwko mnie niespodziewanie wyjmie pierś i przystawi do niej tego wyrośniętego chłopca – to był pierwszy raz, kiedy nie dojadłam swojego obiadu i rzeczywiście względy estetyczne w tym wypadku przeważyły nad tymi związanymi z intymnością.
Z drugiej strony wspomniane już namiętne pocałunki – tak przecież piękne z naszym własnym udziałem, nawet wzruszające nas czasem na filmach, w otaczającej nas przestrzeni mogą po prostu peszyć i sprawiać, że nie czujemy się komfortowo, będąc ich mimowolnymi obserwatorami. Z moich własnych doświadczeń, niedawno miałam tę wątpliwą przyjemność oglądać parę, która co kilka minut całowała się namiętnie podczas… kupowania wycieczki do Oświęcimia… Cóż, państwo chcieli. Ta część mnie, która jest żywo zainteresowana zjawiskiem nekrofilii, była nawet dosyć rozbawiona.

5. Wspólna przestrzeń egocentryków

Podsumowując, chyba największym problemem jest to, że w każdym z nas z natury (co jakoś koryguje oczywiście dobre wychowanie) drzemie egocentryk przekonany, że otaczający go świat jest nim przejęty. Tymczasem świat ma nas, mówiąc kolokwialnie, w nosie. Przestrzeń publiczna natomiast skupia całe zastępy ludzi całkowicie różnych, w całkowicie innych stanach, o całkowicie innych problemach. I tak na jednej ulicy, na jednym placu czy w jednym parku będzie i młoda mama, przekonana, że jej macierzyństwo jest w centrum wszechświata i ten powinien się do niego nagiąć, i ktoś, kto stracił dziecko, jest po nim w żałobie i nie może znieść samego widoku maluchów, które doprowadzają go do łez (lub dowiedział się, że nigdy własnego dziecka mieć nie będzie i jego świat runął), i ktoś, kto jest nałogowym palaczem i nie przyjmuje do wiadomości, że komuś jego nikotynowy dym może przeszkadzać, i ktoś, kto jest ciężko chory i dla kogo ten dym będzie jeszcze bardziej niebezpieczny. Przykładów można mnożyć i mnożyć. Sama, kiedy byłam w żałobie, nie mogłam znieść, że ludzie w przestrzeni publicznej się cieszą i śmieją, choć równocześnie miałam pełną świadomość, że to głupie, bo moja żałoba jest moją żałobą. Ja chcę być smutna, chcę ją należycie przeżyć i mogę to robić tylko we własnym zakresie, ale nie mam wpływu na to, co dzieje się dookoła mnie. W miarę możliwości starałam się zresztą z tego powodu od przestrzeni publicznej stronić.
Wydaje mi się, że taka świadomość, że oprócz nas są też inni ludzie, w skrajnie innej sytuacji (fizycznej, emocjonalnej) i zapomnienie na chwilę czego się chce, może nas odsunąć od tego wrodzonego egocentryzmu i dać coś wartościowego – odrobinę wrażliwości na drugiego człowieka.

„Antichamber” Yannis Kyriakides

wytwórnia: Unsounds
rok wydania: 2010

Kiedy 26 września 2013 roku w czwartek zajęłam swoje karnetowe miejsce w Studiu S1 Polskiego Radia, czekając aż rozpocznie się kolejny koncert festiwalu Warszawska Jesień, nie sądziłam, że zetknę się tego wieczoru z muzycznym objawieniem, które mnie zupełnie zaczaruje i sprawi, że stanę się inną, lepszą osobą. Nie bardzo pamiętam, co się działo wcześniej i co się działo później, ale „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa (utwór na flet, wiolonczelę, puzon, syntezator, klarnet basowy, kontrabas, wzmacniacz i sześciu telegrafistów po raz pierwszy wykonany wtedy w Polsce; w sieci dostępny niestety jedynie krótki fragment tego niesamowitego dzieła) zrobił ze mną to, co potrafi tylko prawdziwa Sztuka – przeniósł mnie do zupełnie innego wymiaru. Sam kompozytor w notce o utworze umieszczonej w książce programowej pisze tak:

Kody i dekodowanie jako paradygmat muzyki inspirują mnie od dawna. […] Fascynuje mnie wizja funkcjonowania muzyki jako zrozumiałego języka lub wręcz kodowanie słów na potrzeby tajnej komunikacji. Czy muzyka może kodować lub dekodować? Interesujące jest też pytanie, czy muzyka jest językiem. Doszedłem do wniosku, że może nim być, jeśli potrzebujemy znaczeń, choć znaczenia te pozostaną niejasne i obarczone są emocjonalnym bagażem.
[…] Niniejszy utwór oparty jest na działaniu rzeczywistego aparatu telegraficznego. Mógłby stanowić swoiste in memoriam telegrafii, która została oficjalnie wycofana w 2006 roku*, czyli w okresie powstawania mojej kompozycji.

– Yannis Kyriakides, fragment notki o utworze „Telegraphic” z książki programowej Warszawskiej Jesieni 2013

*co ciekawe, o czym pisałam w swoim urodzinowym wpisie, ostatni na świecie system telegraficzny w Indiach zamknięto znacznie później, 14 lipca 2013 – czyli w miesiącu i dniu moich urodzin, dokładnie w roku, w którym wraz z polską publicznością po raz pierwszy usłyszałam na Warszawskiej Jesieni  „Telegraphic” Kyriakidesa!

Mnie ujęła czystość i prostota tego utworu przy jednoczesnej intensywności, transie, w który wprowadzał i sile przekazu. Byłam po wysłuchaniu zupełnie oszołomiona i poruszona. Zakochałam się w nim bez pamięci – od razu zajął pierwsze miejsce (ex aequo z boskim „Le sirene” Demetrio Stratosa) na mojej prywatnej liście współczesnych utworów wszech czasów. Cudownie też współgrał z przepiękną tamtego roku złotą jesienią (zwłaszcza w Tatrach, gdzie słuchałam go na spacerach na okrągło).
Kyriakides we własnej osobie był obecny na tym koncercie, więc miałam okazję uścisnąć jego dłoń i podzielić się z nim od razu – z pewnością wyjątkowo nieskładnie, z powodu emocji – swoimi wrażeniami. Poczułam też, że muszę mieć płytę z tym nagraniem. Dowiedziałam się od kompozytora, że można ją nabyć przez internet, zgodził mi się ją zresztą osobiście wysłać (z autografem), a kiedy chciałam za nią zapłacić… okazało się, że mi ją sprezentował. To był jeden z najpiękniejszych prezentów, jakie dostałam.
Okazało się też, że na mojego królika Psubrata, o czym już kiedyś pisałam, „Telegraphic” też bardzo wyraźnie oddziałuje; jak właściwie mało który muzyczny utwór. Kyriakides poinformowany o tym fakcie stwierdził, że „może Psubrat rozumie zakodowaną wiadomość”. Chyba rzeczywiście rozumiał.
„Antichamber” to dwupłytowy album – cudowna podróż po świecie dźwięków. „Telegraphic” skradł moje serce, więc siłą rzeczy mam do niego słabość szczególną, jednak bardzo, bardzo lubię wszystkie utwory z obydwu płyt – zwłaszcza magiczne „U”. Wspomniana czystość, która mnie tak na początku uwiodła, jest znakiem rozpoznawczym tego kompozytora (do tej pory słyszałam też inne jego dzieła i mogę to z pełnym przekonaniem stwierdzić). Mam nieodparte wrażenie, że w tej muzyce nie ma przypadku – że ani jeden dźwięk nie pojawia się tu bez określonego celu. Tak zresztą definiuję wielką Sztukę (w świecie plastycznym najlepszym odwzorowaniem tego, o czym mówię, jest twórczość Stanisława Dróżdża) – ma w sobie cząstkę Absolutu i jest dokładnie taka, jaka ma być. Jest ponad kategorie podobania się czy umilania czegokolwiek. Jest czymś znacznie więcej.

Spis utworów:

CD 1

  1. Telegraphic 
  2. Zeimbekiko 1918
  3. Antichamber
  4. As They Step Into The Same Rivers
  5. Hydatorizon

CD 2

  1. Chaoids
  2. U
  3. Pneuma
  4. Dog Song (Cerberus Serenades Orpheus)
  5. Atopia (Hyperamplified)

Naturalne (instagramowe) piękno

fot. Marianna Patkowska

Do instagramowej społeczności dołączyłam stosunkowo niedawno i oprócz spektakularnego osiągnięcia, jakim było wymyślenie hasztagu #KobietaPlecionka, a potem figurowanie pod nim w pojedynkę, odnoszę tam raczej porażki niż sukcesy (bo chyba nie do końca o to w tej zabawie chodzi, żeby ciągle tracić obserwatorów, co przydarza mi się nieustannie). Być może to, że nie nakręcam filmików, w których zdawałabym ludziom kilka razy dziennie relację ze swojego życia – właściwie nie nakręcam żadnych filmików, bo rzadko mam cokolwiek wystarczająco interesującego do powiedzenia – oraz to, że na ogół (z nielicznymi wyjątkami, jeden z nich powyżej) nie przepadam za selfie, które raczej nie spełniają moich artystycznych potrzeb, nie jest tu zupełnie bez znaczenia. Jednak mój dzisiejszy wpis, może trochę wbrew nazwie, nie ma być ani w całości poświęcony Instagramowi, ani tym bardziej nie ma być zbiorem jakichkolwiek zarzutów wobec czegokolwiek. To raczej luźne spostrzeżenia dotyczące wszystkich urodowych tendencji, które są dla mnie całkowicie niezrozumiałe.
Muszę tu zaznaczyć, że z pewnością nigdzie indziej w jednym miejscu i tak krótkim czasie nie poznałabym tylu niewiarygodnie utalentowanych fotografików z całego świata, których prace miałabym okazję regularnie śledzić, a przecież sztuka przede wszystkim! (Gdyby nie Instagram, nie wiedziałabym też, jak zupełnie nieznane osoby spędzają wolny czas, co jedzą na śniadanie i jak dbają o skórę, włosy i paznokcie.)

1. Kiedy naturalność staje na rzęsach

Każdy kto choć raz w życiu był w teatrze, czy ma jakiekolwiek doświadczenie w pracy przed obiektywem, wie, że piękne, długie, gęste, sztuczne rzęsy idealnie sprawdzają się na scenie i zdjęciach. Głównie dlatego, że na ogół nie widać, jak bardzo są nienaturalne i sprawiają wrażenie po prostu dobrze wytuszowanych i wyrazistych rzęs modelki (choć wszystko oczywiście zależy od intencji, jaka przyświeca np. danemu fotografowi i od charakteru zdjęć). Jednak, umówmy się, sztuka rządzi się swoimi prawami. To, co przerysowane i ujmujące np. w teatrze, poza nim jednak raczej śmieszy. Stąd mój nieustający szok, w który wpędziła mnie trwająca od jakiegoś czasu moda na przedłużanie i zagęszczanie rzęs u kosmetyczki do rozmiarów niebotycznych (jestem w stanie zrozumieć, że przy niektórych chorobach być może jest to jedyne rozwiązanie, żeby wyglądać właśnie naturalnie, jednak w prawdziwym życiu rzęsy nie dochodzą przecież do linii brwi). W większości przypadków na co dzień wygląda to dosyć przerażająco.
Sama dbam o swoje rzęsy i mam świadomość, że są długie, choć jasne, więc praktycznie nikt poza mną (a już przede wszystkim obiektyw) tego nie wie, póki ich nie umaluję. Jednak to przecież też jakaś prawda o mnie (i całej reszcie naturalnych blondynek). No a poza wszystkim innym… czy przy takim permanentnym makijażu nie tęskni się za widokiem swojej własnej, nieumalowanej twarzy? Ja bym tęskniła.

2. Usta usta

Tak, pełne kobiece usta uchodzą za piękniejsze od wąskich, ale… kiedy mówimy o naturze. Pod względem naturalnego piękna ust zresztą chyba żadna rasa nie dorównuje rasie czarnej. Czarnoskóre kobiety są w większości obdarzone ustami zjawiskowymi, którym można się przyglądać w nieskończoność.
Wspaniale, że wiedząc dziś więcej o pielęgnacji ust, znajdziemy w aptekach i drogeriach przeróżne specyfiki do tego przeznaczone, domowym sumptem możemy sobie również tanio przygotować zdrowotny peeling, pozbywając się tym samym np. problemów z pierzchnięciem warg, co korzystnie wpłynie także na nasz wygląd.
Jednak jestem absolutnie przekonana, że wstrzykiwanie sobie do ust jadu kiełbasianego (ewentualnie kwasu hialuronowego) w celu ich sztucznego powiększenia i upodobnienie się do ryby odżywiającej się glonami stoi w stosunku do elegancji i klasy po zupełnie przeciwnej stronie.
Jednocześnie wspominane czarnoskóre kobiety akurat z plemienia Mursi w Etiopii, kiedy wkraczają w dorosłość, mają rozcinaną dolną wargę i wkładany do niej gliniany krążek, który z czasem jest zamieniany na coraz większy (mogą osiągnąć średnicę nawet do 35 cm!). Im większy krążek w wardze kobiety, tym jest ona warta więcej krów, które jej absztyfikant wymieni na nią u jej rodziny. Oba te kanony piękna (zarówno jad kiełbasiany, jak i trzydziestopięciocentymetrowy krążek w wargach) nie należą do moich ulubionych, ale krążek ma przynajmniej w sobie element autentyczności, pierwotności i tradycji, w które nie zdążył obrosnąć jeszcze ani jad, ani kwas.

3. Konturowanie twarzy

Dawno temu usłyszałam strasznie głupi kawał, który jednak jakoś we mnie pozostał. Mianowicie:

– To nasz najnowszy wynalazek – specjalna uniwersalna maszyna do golenia dla mężczyzn. Wystarczy, że włoży się w nią na chwilę twarz i ona od razu idealnie ogoli każdego mężczyznę.
– Świetnie, tylko przecież każdy mężczyzna ma trochę inny kształt twarzy.
– To prawda, ale tylko za pierwszym razem.

– ostrzegałam, że jest strasznie głupi

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o konturowaniu twarzy, od razu przypomniał mi się ten kawał i nie ukrywam, że miałam dosyć poważne opory, by się przemóc i zobaczyć w końcu na jakimś filmiku instruktażowym, o co w ogóle chodzi. Opory nie okazały się zupełnie bezpodstawne. Po pierwsze dlatego, że do tego przedsięwzięcia trzeba sobie namazać wyjątkowo nietwarzowe brązowe kreski na obliczu (które, znając moje manualne umiejętności, mogą mi się wcale do końca nie rozsmarować tak fachowo jak na filmie), a po drugie dlatego, że okazuje się, że w ogóle w kwestii makijażowej nie wiem nic. I  – co najgorsze – wcale nie wiem, że nic nie wiem!
Kiedy, malując się, używam swojego skromnego zestawu: odrobina korektora, fluid, puder i bronzer, tusz do rzęs (ewentualnie cień do oczu) i szminka/błyszczyk, to zawsze dowiem się od mojej mamy – góralki o nienagannej cerze – że „sobie na twarz napaćkałam”. Tymczasem wiem już z tzw. tutoriali makijażowych, że wszystkiego powinno być zdecydowanie więcej i bardziej, a jeśli nie przedłużyłam sztucznie rzęs, to obowiązkowo muszę je sobie dokleić i jeszcze zrobić coś z brwiami. Nie wiem do końca co, bo w życiu nie wyskubałam sobie ani jednej brwi, a rysowanie ich sobie kredką kojarzy mi się  raczej z przedziałem wiekowym 98+ i zapachem naftaliny, więc ten krok po prostu pomijam, wychodząc z założenia, że mam na to jeszcze kilka lat. Jednak trzeba to sobie powiedzieć głośno – nie jestem na topie, jeśli chodzi o umiejętności makijażowe, co może się też w jakiś sposób łączyć z moim brakiem popularności na Instagramie.
Autentycznie mnie jednak wzruszył filmik pewnej vlogerki, która przez kilkadziesiąt minut wyjaśniała, czemu nam – kobietom po drugiej stronie komputerowego ekranu – te makijaże jednak nie wychodzą „tak doskonale jak im [internetowym specjalistkom]”, no i „żeby się tym nie przejmować”. Z przyjemnością wprowadziłam tę doskonałą radę w życie.

4. #NoMakeUp

Zalew sztuczności, tandety i mody na upodabnianie się do siebie nawzajem – co jest dla mnie chyba najgorszym aspektem wszystkich tych trendów – sprawił, że na radykalny ruch buntujących się przeciw temu kobiet nie trzeba było długo czekać. A radykalne ruchy mają to do siebie, że na ogół powstają w chaosie i próżno w nich szukać logiki. Nagle więc wspaniała wokalistka, Alicia Keys, ogłosiła światu, że jest zmęczona „makijażową dyktaturą” i zaczęła się pojawiać na galach i koncertach, wyglądając zupełnie jak zaraz po wstaniu z łóżka. I proszę mnie źle nie zrozumieć, bo jest kobietą przepiękną, która i bez makijażu wygląda uroczo, jednak życie bywa bardziej złożone, niż założenia radykalnych ruchów i istnieje jednak pewna subtelna różnica między wyjściem do sklepu po bułki a wyjściem na scenę, na której wyglądamy (lub przynajmniej dobrze, żebyśmy wyglądali) jednak inaczej niż w rzeczonej piekarni czy domowych pieleszach.
Od dawna prześladuje mnie sen, w którym jestem na koncercie w Filharmonii Narodowej i mam na sobie sweter, jeansy i trapery, a na twarzy kompletny brak makijażu. Nie muszę prawdopodobnie dodawać, że jest to oczywiście koszmar. (Podobnie jak drugi, powtarzający się, w którym wjeżdżam do tłocznej Jerozolimy na koniu… w stroju Ewy.) I nie dlatego jest koszmarem, żebym miała jakikolwiek problem z zaakceptowaniem swojej twarzy bez makijażu (widzę ją tak przecież codziennie i całkiem się lubimy). Nie mam też nic przeciwko jeansom, swetrom czy nawet traperom. Jednak filharmonia (podobnie jak opera czy teatr) domaga się od kulturalnych ludzi jakiegoś dress code’u. Tak samo nie przyszłoby mi do głowy, żeby na siłownię udać się w makijażu wieczorowym i szpilkach lub by do kolacji wigilijnej (nawet przy dwudziestostopniowym mrozie) usiąść w spodniach.
Podsumowując, z jednej strony atakują nas w sytuacjach zupełnie codziennych twarze z makijażem permanentnym, nierzadko wydętymi sztucznie ustami i przerażającym brakiem mimiki (moim ulubionym przykładem są filmiki na Instagramie, w których dziewczyny z burzą sztucznie przedłużonych i zagęszczonych rzęs przepraszają, że „są dziś takie nieumalowane” i – co gorsza – one po wstaniu z łóżka rzeczywiście tak wyglądają), a z drugiej tam, gdzie te sztucznie podrasowane twarze najbardziej pasują (czyli na galach, czerwonych dywanach, koncertach), nagle widzimy kobiety, których braku makijażu niestety nie pokocha żadna kamera, jakby nie obezwładniały swoim naturalnym pięknem na żywo.

5. Makijaż

Makijaż jest oczywiście rodzajem maski. I to nie jest ani dobre, ani złe. Jest neutralne. Zła jest tylko przesada w jakąkolwiek stronę – i fetyszyzacja makijażu, i fetyszyzacja jego braku. (Sztuka oczywiście wykracza poza jakiekolwiek ramy – bo w niej nie ma żadnych ograniczeń i zarówno makijażem jak i jego brakiem, można się cudownie bawić!) Są ludzie, którzy nigdy (poza może zdjęciami) nie widzieli mnie w makijażu – do kontaktu z nimi zmusza mnie na ogół samo życie (np. praca). Są też ludzie, którzy nigdy nie widzieli mnie bez makijażu – z tymi przeważnie widuję się rzadziej i głównie przy okazji imprez kulturalnych.
Nie każdemu chcę się pokazać w makijażu, nie każdemu też chcę się pokazać bez makijażu. Ci, z którymi jestem najbliżej znają oczywiście wszystkie moje twarze.
Makijaż, choć ma przede wszystkim służyć poprawieniu swojej urody i tym samym polepszeniu naszego własnego samopoczucia (i to dopiero dodaje nam prawdziwego blasku), pełni też moim zdaniem funkcję ochronną. Wracając znów na chwilę do retoryki plemiennej – malują swoje twarze ci, którzy idą walczyć. Na brak koloru i maski można sobie pozwolić dopiero, kiedy jest bezpiecznie. Może więc zarówno makijaż permanentny, jak i jego zdecydowany brak, mają znacznie głębsze psychologiczne znaczenie?

6. Moja twarz, moja sprawa

No i w końcu ktoś może powiedzieć:

ok, ale przecież wolność przede wszystkim – co cię obchodzi, że jedna pani stylizuje się codziennie na klauna, a druga na zaawansowanego gruźlika? Może tak lubią? Może tak im się podoba?

– coś, co ktoś mógłby powiedzieć

I w sumie ciężko byłoby mi takiej osobie odmówić pewnej racji. Każdy ma prawo do złego gustu, każdy ma prawo zachowywać się niestosownie i dopóki nikomu swoim zachowaniem nie wyrządza krzywdy, a sam tym jeszcze dodatkowo swoje samopoczucie polepsza, to właściwie nie ma problemu. Położyłabym punkt ciężkości raczej na to, żeby znać zasady, od których się z jakichkolwiek powodów odchodzi. Psa pogrzebanego widziałabym raczej w różnicy między łamaniem konwenansów z zadziorności i przekory, a łamaniem ich z niewiedzy.
Wieczorowa suknia za dnia (podobnie jak takiż makijaż) zawsze będzie nieelegancją, nawet jeśli… po prostu uwielbiamy wieczorowe suknie i makijaże i czujemy się w nich idealnie, choćby zawożąc dzieci do przedszkola. Crocsy i dres w operze też raczej wykluczą nas z grona osób umiejących się odpowiednio zachować w tym miejscu. Nasza niewiedza w tym zakresie, czy też nieprzyjęcie tego do wiadomości nie zmieni postaci rzeczy. Możemy to jednak zrobić świadomie i z premedytacją – wtedy ma to szansę nabrać jakiegoś sensu (nawet artystycznego sznytu czy formy protestu). Prawo do wolnego wyboru mamy na szczęście zawsze, jednak myślę, że – jak w każdym przypadku – po prostu lepiej robić coś świadomie, niż nieświadomie.

P.S. Chciałabym w imieniu wszystkich kobiet gorąco podziękować producentom maseczki, którą mam na zdjęciu, za wspaniały pomysł na jej kolor! Od teraz można robić włam, pielęgnując równocześnie skórę twarzy – jak wiadomo, kobiety są  ponoć wielozadaniowe.

„Ava”

scenariusz: Léa Mysius
reżyseria: Léa Mysius
gatunek: dramat
produkcja: Francja
rok powstania: 2017

pełny opis filmu wraz z obsadą

Kiedy trzynastoletnia Ava (w tej roli znakomita debiutantka Noée Abita, która na casting do filmu przyszła jedynie dla towarzystwa, i w której reżyserka i scenarzystka filmu, Léa Mysius, od razu zobaczyła Avę) dowiaduje się, że nieuleczalna choroba na jaką cierpi, postępuje znacznie szybciej, niż myślano i że niedługo zupełnie straci wzrok, postanawia przeżyć swoje wakacje nad Atlantykiem (ostatnie, podczas których jeszcze widzi) jak najintensywniej.
Dziewczynka bardzo różni się od swoich rówieśników nie tylko z powodu choroby. Jest dosyć zamknięta w swoim własnym, fascynującym świecie, aspołeczna, cudownie dzika, nie przepada za okazywaniem emocji. Można powiedzieć, że sprawia wrażenie zupełnego przeciwieństwa swojej matki, która nie jest dojrzała emocjonalnie; choć bardzo przeżywa chorobę córki i stara się być dla niej wsparciem, nie do końca się w swojej roli odnajduje.
Ava przede wszystkim próbuje się przygotować do niewidzenia. Uczy się poruszania po świecie za pomocą innych zmysłów – próbuje je wyostrzyć. Równocześnie z pomocą przychodzi sam jej wiek, który jest – jak mówi Léa Mysius – „jedynym takim momentem, w którym się jest równocześnie i dzieckiem, i dorosłym”. Burza hormonów, odkrywanie siebie, wrodzona zwierzęcość i świadomość, że to lato jest ostatnim w jej życiu, kiedy widzi, pchną Avę do czynów niezwykłych. Dzięki nim przeżyje niesamowitą, zupełnie odrealnioną przygodę życia. Dodatkowo ten mocno zakorzeniony w niej pierwiastek aspołeczności połączony ze świadomością, że liczy się tylko to co tu i teraz, sprawią, że Ava stanie się nieustraszona – że nie będzie się już niczego bać, bo tak naprawdę nie będzie mieć nic do stracenia.
Film zrobił na mnie ogromne wrażenie, przede wszystkim swoim klimatem – lekko sennym. Choć główną bohaterkę czeka życie w mroku, na które próbuje się przygotować i którego wizja ją z początku paraliżuje, wakacje, które spędza nad morzem, są nadal niewiarygodnie słoneczne, a widzowie są tym słońcem zalewani i nawet trochę rozleniwiani (przecież gorące lato spędzane na plaży nie sprzyja tak trudnym tematom, jak utrata wzroku, a jednak świat rzadko kiedy się do nas dostosowuje). Do tego subtelna gra kolorami (wnikliwy obserwator szybko odkryje symboliczne znaczenie pojawiającego się zawsze nieprzypadkowo koloru czarnego) jest jak oczko puszczane nam przez reżyserkę, która opowiada swoją historię nie tylko poprzez treść, lecz również samą formę.
Léa Mysius wspomniała w wywiadzie, że pisała ten scenariusz (czy raczej pierwszą jego wersję, która była równocześnie jej pracą dyplomową w paryskiej szkole filmowej La Fémis) w ciemności, ponieważ cierpiała wtedy na straszliwe migreny. To wyjaśnia jej wrażliwość na temat, który w filmie porusza i – mimo wszystko – wiarygodność wszystkich pozornie najmniej prawdopodobnych scen.

ZWIASTUN:

„Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos” manNip

fot. Kaloudis Basilis

rok wydania: 2012

Nie zamierzam oczywiście recenzować swojej własnej książki, bo byłoby to grubą przesadą, jednak pomyślałam, że warto w jednym miejscu opisać historię jej powstania zarówno dla tych, którzy ją posiadają i lubią, jak i tych, którzy się wahają, czy ją nabyć. Troszkę już o tym wspominałam na blogu wcześniej, ale ponieważ Czytelników przybywa, napiszę o tym jeszcze raz.
Po raz pierwszy pojechałam (tak, „pojechałam”, autobusem… podróż trwała prawie 30 godzin…)  na Thassos w 2008 roku i momentalnie zakochałam się w tym miejscu. Wyspa – oprócz niewiarygodnej urody (jest nazywana szmaragdową i najbardziej zieloną ze wszystkich greckich wysp) – ma zdecydowanie magiczne właściwości i mocno uzależnia. Każdy, kto tam choć raz był, na pewno zrozumie o czym mówię. Ona wzywa. Wzywa do powrotu i niezwykle ciężko się temu oprzeć. Kolejne moje wakacje były już dłuższe i bardziej intensywne. Więcej w ich trakcie zwiedziłam i wiedziałam już, że Thassos jest moim miejscem na ziemi. Wtedy zawiązałam też mnóstwo znajomości i przyjaźni z lokalną (grecką oraz angielską) społecznością.
Na kolejny swój przyjazd nie byłam w stanie czekać do kolejnych wakacji, więc zafundowałam sobie Boże Narodzenie u przyjaciół na wyspie – która, co warto zaznaczyć, poza sezonem letnim jest kompletnie nieturystyczna i na którą zdecydowanie trudniej wtedy dotrzeć. Od wtedy do teraz byłam na Thassos o każdej porze roku i w każdym z jego dwunastu miesięcy. Właściwie przyjeżdżałam tam, kiedy tylko mogłam. Jesienią i zimą pomagałam w zbiorach oliwek czy przywożeniu drewna na opał oraz pracowałam jako kucharka dla zbierających oliwki. Natomiast podczas jednego sezonu letniego udało mi się być rezydentką w dwóch polskich biurach podróży, barmanką w greckim beach barze z funkcją sprzątania plaży i toalet oraz kelnerką w świetnym przyhotelowym barze, którego główną klientelą byli Anglicy. Te wszystkie prace wykonywałam podczas jednego szalonego sezonu, kiedy przyjechałam z turnusem na dziewięć dni, a zostałam… cztery miesiące!
Jedyne, czego ciągle mi brakowało, to jakiegoś porządnego przewodnika po Thassos w języku polskim, który byłby krótki, acz treściwy, poręczny i przede wszystkim rzetelny.  Będąc przez chwilę rezydentką i mając styczność z rezydentami z innych biur podróży, którzy polecali klientom najdroższe wypożyczalnie samochodów jako „jedyne bezpieczne”, czy twierdzili, że:

rzeźbiarz Vagis był takim greckim Nikoforem

lub że

słowo „αλυκή” we współczesnej grece nie istnieje

– dlaczego to takie zabawne, dowiecie się z mojego „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos”

zrozumiałam, że wiedza, którą zdobyłam, pomieszkując na wyspie i rozmawiając z wieloma jej mieszkańcami, nie jest wcale aż tak ogólnodostępna, jak myślałam. Wiedziałam już wtedy, że jeśli marzy mi się dobry przewodnik, to muszę go napisać sama. I w ten sposób powstało, w 2012 roku, moje długo wyczekiwane i dopieszczane dziecko – „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”. Ponieważ ani pewne cenione wydawnictwo podróżnicze, do którego się zgłosiłam, nie było tą pozycją zainteresowane, ani ja na jakimś etapie pracy już nie bardzo wyobrażałam sobie ingerencję osób trzecich (nawet grafikowi nie zostawiłam zbyt dużo swobody) w ten przewodnik, postanowiłam zrobić wszystko starą, wypróbowaną metodą, czyli własnym sumptem – od projektu graficznego, przez okładkę (na której moje własne zdjęcie, moich własnych rąk, mojego własnego pomysłu), oczywiście własny tekst i maleńki polsko-grecki słowniczek na końcu, po wszystkie zdjęcia, na których starałam się uchwycić Thassos nieznane, zaskakujące, w różnych porach roku. Efekt, ku mojej ogromnej radości, spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem innych miłośników Thassos, a także tych, którzy dopiero z moją książeczką zaczęli swoje odkrywanie tej pięknej wyspy.
Wszystkich gorąco zachęcam do lektury! 😉

PRAKTYCZNE INFORMACJE O PRAKTYCZNO-SENTYMENTALNYM PRZEWODNIKU:

format: A5
liczba stron: 48 (31 stron litego tekstu, 17 stron z unikalnymi zdjęciami)
okładka: usztywniona, laminowana
co książka zawiera: spis treści, opis historii Thassos, informacje dotyczące poruszania się po wyspie oraz dostania się z niej na ląd, opis przemysłu na wyspie, szczegółowy plan wycieczki dookoła Thassos z omówieniem wszystkich miejscowości po drodze (wycieczka jest podzielona na rozdziały), szczegółowy plan wycieczki w głąb wyspy, informacje archeologiczne, zdjęcia oraz mini słowniczek polsko-grecki

POWIĄZANE WPISY O THASSOS MOJEGO
AUTORSTWA:

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!baner Przewodnika po Thassos

„Na plaży Chesil”

scenariusz: Ian McEwan
reżyseria: Dominic Cooke
gatunek: melodramat
produkcja: W. Brytania
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: On Chesil Beach

pełny opis filmu wraz z obsadą

Nie jestem romantyczką w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Filmy o trudnej miłości, podczas oglądania których muszę być zaopatrzona w pudełko chusteczek, na ogół zawierają albo wątek kanibalistyczny, albo nekrofilski, ewentualnie pedofilski, a najchętniej kombinację ich wszystkich naraz. Zaskoczyła mnie więc moja własna reakcja na brytyjski melodramat „Na plaży Chesil”, który mnie najzwyczajniej w świecie wzruszył i doprowadził do łez, mimo że to prosta historia miłości normalnej heteroseksualnej pary. Czy jednak na pewno?
Przede wszystkim film ten – dosyć teatralny –  jest ekranizacją powieści Iana McEwana (autora scenariusza), której nie czytałam, w związku z czym nie mogę się do niej w swojej recenzji w żaden sposób odnieść. Nie ma też we mnie stuprocentowego przekonania, że to naprawdę dobry film. Jest w nim jednak coś, co mnie urzekło. Przede wszystkim chyba zdjęcia, które są prawdziwym arcydziełem.
Choć dziś strasznie trudno to sobie wyobrazić, Wielka Brytania w latach 60. ubiegłego wieku (kiedy The Beatles dopiero zaczynają swoją karierę) pod względem obyczajowym była jakby zastygła w czasach wiktoriańskich. Poznajemy przybyłą do małego hoteliku, uroczo położonego w pobliżu cudownej plaży Chesil, parę nowożeńców – Florence (w tej roli znakomita Saoirse Ronan) i Edwarda (Billy Howle). Powiedzieć, że ich wspólna kolacja przed nocą poślubną jest niezręczna, to nic nie powiedzieć. Miałam nieodparte wrażenie, że obserwuję ludzi, których małżeństwo zostało zaaranżowane przez osoby trzecie, którzy są przy sobie niewiarygodnie spięci, którzy nie czują się ze sobą swobodnie i dobrze. Jednak częste retrospekcje zdają się zupełnie przeczyć temu, by było tak między nimi zawsze. Powoli dowiadujemy się o tym, jak para się poznała, jak zaczęło rozkwitać jej uczucie. Widzimy ciepłą, wrażliwą, dobrą, inteligentną i bardzo ambitną młodą skrzypaczkę, którą rozkochuje w sobie oryginalny, delikatny, błyskotliwy, zabawny, również inteligentny i wrażliwy student historii. Mimo że dzieli ich pochodzenie społeczne (ona z bogatej rodziny tzw. wyższych sfer, on z biedniejszej), znajdują szybko wspólny język. Wbrew zresztą wielu recenzjom, które czytałam, różnice między nimi nie wydają mi się być aż tak znaczące. Ojciec Edwarda jest dyrektorem szkoły, matka artystką (niestety ciężko chorą), sam Edward doskonale sobie na studiach radzi, ma ambitne plany dotyczące swojej zawodowej przyszłości. W niemal każdej scenie podczas retrospekcji czuć wyraźnie więź między tymi dwojgiem – brak napięcia, tak trudnego do zniesienia podczas kolacji poprzedzającej noc poślubną. Widzimy parę, która się ze sobą śmieje, która spędza ze sobą dużo czasu, która ze sobą rozmawia. Okazuje się jednak, że spustoszenie, jakiego owe wiktoriańskie czasy, w których Wielka Brytania zdała się zastygnąć w kwestiach obyczajowych dokonało we Florence, stało się – tuż przed ich nocą poślubną – przeszkodą tak wielką, że niemal niemożliwą do pokonania.
Każde czasy charakteryzują jakieś mody, jakieś tendencje, jakieś (niestety) konwenanse. Nie ma nic dziwnego w tym, że w jednych czasach ludzie czekali z konsumpcją związku do nocy poślubnej, a w innych ta praktyka nie jest popularna. Ostatecznie ta decyzja zawsze powinna być tylko i wyłącznie indywidualnym wyborem konkretnych jednostek, ale czasy i mody sprzyjają wyborowi któregoś z tych modeli. To jednak, co mną wstrząsnęło w filmie, to to, jak drastyczny stopień niewiedzy o samym sobie i swojej seksualności można w ogóle, będąc dorosłą i wykształconą osobą, osiągnąć. O jak wielu rzeczach można nie potrafić rozmawiać z najbliższą, ukochaną osobą, tylko dlatego, że ktoś nam kiedyś wmówił, że nie wypada, czy że coś jest tematem tabu. O jak wielu rzeczach można nie umieć rozmawiać z samym sobą. Prawdopodobnie póki mieścimy się w pewnych normach, to nie zaszkodzi to nam aż tak bardzo. Ale… jeśli nie…? I jeśli nie umiemy się do tego przyznać? Nie umiemy przepracować tego, co trudne, ale co przepracowania zdecydowanie wymaga?
Nie mam na myśli już nawet, być może troszkę nas dziś rozczulającej, niewiedzy tych dwojga, dotyczącej kwestii technicznych. Ostatecznie wszyscy jesteśmy zwierzętami i działamy najczęściej instynktownie. Kobieta też przed porodem nie musi przeczytać całej literatury fachowej dotyczącej rodzenia – urodzi i bez tej wiedzy. Jednak pojawi się problem, jeśli przez cały czas ciąży nie będzie mieć o niej najmniejszego pojęcia. I mniej więcej ten poziom niewiedzy o sobie samej przedstawia główna bohaterka. Trudno ją jednak za to winić. Trudno też winić Edwarda za jego zupełnie zrozumiałą reakcję, którą – mam wrażenie – sam film trochę jednak piętnuje.
Myślę, że choć dzisiejsze ociekające seksem czasy Anglii lat 60. w najmniejszym nawet stopniu nie przypominają, jednak temat braku edukacji seksualnej i jego dramatycznych dla jednostek skutków jest ciągle zdumiewająco aktualny.

ZWIASTUN:

14 lipca

fot. Valantis Nikoloudis

1. Francja

14 lipca to ważna przede wszystkim dla Francuzów data – tego dnia w 1789 roku, podczas zamieszek rozpoczynających rewolucję francuską, doszło do zdobycia i zajęcia przez lud paryski, a po niedługim czasie także zburzenia, Bastylii – budowli obronnej, która w XVII wieku została przebudowana w więzienie. Tego samego dnia, lecz sześć lat później (14.07.1795), Marsylianka została ogłoszona francuskim hymnem państwowym, a z kolei równo pięćset sześćdziesiąt sześć lat wcześniej (14.07.1223) tron tego kraju objął Ludwik VIII Lew.
Dokładnie sto osiemdziesiąt dwa lata po zburzeniu w Paryżu Bastylii, otwarto w Warszawie nowo wybudowany gmach ambasady Francji (14.07.1971).
Do dziś 14 lipca jest hucznie obchodzonym we Francji świętem narodowym, choć nie ze wszystkich wymienionych wyżej powodów.

2. Mordercy

Tymczasem w dosyć równoległym, aczkolwiek fascynującym mnie, świecie przestępczym, 14 lipca 1966 roku aresztowano w Polsce „Wampira z Krakowa”, czyli niespełna dwudziestoletniego seryjnego mordercę, Karola Kota. Równo rok później (14.07.1967) Kot został skazany na karę śmierci. Był książkowym wręcz przykładem na to, że skłonności do morderstw są najczęściej konsekwencją uszkodzeń mózgu (sekcja zwłok wykazała u niego rozległego guza mózgu).
Dokładnie w czasie aresztowania „Wampira z Krakowa” (14.07.1966), w Stanach Zjednoczonych, (również młodziutki, bo dwudziestoczteroletni) Richard Speck zamordował osiem studentek pielęgniarstwa w internacie w południowej części Chicago w stanie Illinois. Tak jak Kot został skazany na karę śmierci, jednak zmienioną później na 1200 lat więzienia.
Równo osiem lat po zamordowaniu przez Specka ośmiu kobiet, w Waszyngtonie, także przed skończeniem trzydziestego roku życia, morduje dwie kobiety Ted Bundy (14.07.1974). Ma wtedy dwadzieścia osiem lat. Za wszystkie swoje morderstwa zostaje skazany na karę śmierci.

3. Trąby powietrzne

Datę 14 lipca upodobały sobie w Polsce także trąby powietrzne i to dwa razy z rzędu. Jedna z nich przeszła 14 lipca 2011 roku nad powiatem opoczyńskim w województwie łódzkim. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach. Równy rok później (14.07.2012) kolejna trąba powietrzna przeszła nad województwem pomorskim i kujawsko-pomorskim, niszcząc około 400 hektarów drzewostanu (m.in. w Borach Tucholskich). Niestety jedna osoba zginęła, a jedenaście zostało rannych.

4. Pierwsze razy

14 lipca całkiem dobrze się też sprawdzał na przeżycie przez świat swojego pierwszego razu w różnych aspektach. 14 lipca 1808 trzydziestoletnia Marie Paradis, jako pierwsza kobieta w historii, zdobyła Mont Blanc. Równo czterdzieści dwa lata po tym wydarzeniu, w Stanach Zjednoczonych (14.07.1850) po raz pierwszy uruchomiono produkcję sztucznego lodu na skalę przemysłową (dr John Gorrie wytworzył bloki lodowe o rozmiarach cegły). Kolejne dokładnie czterdzieści trzy lata, przez które świat cieszył się sztucznym lodem później, we Wrocławiu uruchomiono pierwszą linię tramwaju elektrycznego (14.07.1893).
Po siedemdziesięciu dwóch latach natomiast, amerykańska sonda Mariner 4 przesłała na Ziemię pierwsze w historii zdjęcia powierzchni Marsa (regionów Cebrenia, Arcadia i Amazonis) wykonane z wysokości ok. 17000 km (14.07.1965).
Nie sposób też pominąć Alfreda Nobla, który w 1867 roku zademonstrował działanie dynamitu… oczywiście 14 lipca!

5. Artyści, którzy urodzili się i zmarli
14 lipca

14 lipca urodzili się m.in.: polski malarz Jacek Malczewski (14.07.1854), austriacki malarz Gustav Klimt (14.07.1862), szwedzki reżyser filmowy Ingmar Bergman (14.07.1918) czy polski dyrygent i kompozytor – prywatnie nasz dobry znajomy – Jan Krenz (14.07.1926).
Tego dnia zmarli też m.in.: polski rzeźbiarz, malarz i scenograf, Władysław Hasior (14.07.1999) oraz znakomita polska poetka i eseistka, Julia Hartwig (14.07.2017). Oboje miałam wielki zaszczyt i przyjemność znać osobiście.

6. Ciekawostki

Z ciekawostek dotyczących tej właśnie daty, (dopiero) w 2013 roku zamknięto w Indiach ostatni na świecie system telegraficzny (14.07.2013), a od co najmniej ośmiu lat 14 lipca obchodzony jest też Światowy Dzień Łapania za Pupę (myślę, że gdyby był bardziej popularny na moim matriarchalnym Podhalu, jego alternatywna nazwa spokojnie mogłaby brzmieć: Światowy Dzień Mordobicia).

7. 14 lipca oczami nNi

Choć wszystkie te wydarzenia z punktu widzenia historii są bardzo ważne, jednak patrząc na datę 14 lipca oczami nNi, wyraźnie blakną przy jednym spektakularnym… tego dnia przyszłam na świat 😉

P.S. Lwią część informacji zawartych w tym wpisie zaczerpnęłam z Wikipedii 😉

„Zimna wojna”

scenariusz: Paweł Pawlikowski, Janusz Głowacki
reżyseria: Paweł Pawlikowski
gatunek: dramat
produkcja: Francja, Polska, Wielka Brytania
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Z filmem „Zimna wojna” mam pewien problem, choć ciągle nie do końca umiem go sprecyzować. Dzieło, które dostało Złotą Palmę w Cannes za reżyserię musi być wybitne. I część mnie czuje, że jest. Wyszłam z kina poruszona i przepełniona emocjami. Pomógł dopiero bardzo długi spacer, dający ukojenie kotłującym się we mnie myślom. Filmu jednak nie udało się „wychodzić” – pozostał we mnie, choć ciągle nie jestem przekonana, czy sobie tego na pewno życzyłam.
Mam też – po późniejszych dyskusjach ze znajomymi – wrażenie, że publiczność podzieliła się na tych, którzy oczarowani przedstawioną historią miłosną nie umieli i nie chcieli zaakceptować zakończenia filmu (którego oczywiście nie zdradzę) oraz na tych, których historia miłosna nie przekonała, a zakończenie właśnie zelektryzowało i porwało. Co prawda nie poznałam jeszcze nikogo, kto – jak ja – skłaniałby się ku tej drugiej postawie, ale być może jest nas więcej.
To, co poruszyło mnie w filmie najmocniej to chyba czasy, które bardzo wiernie opisuje. Wszyscy wiemy z historii (a część z nas to przecież pamięta) jak wyglądały, jednak przymus wejścia w nie na niespełna półtorej godziny był dla mnie wstrząsający. Nie dlatego, żebym dowiedziała się czegoś nowego. Bardziej chyba uświadomiłam sobie, jakim koszmarem musiało być wtedy życie. Życie, w którym nie było miejsca na indywidualność, samodzielne myślenie i oryginalność. Nagromadzenie postaw, które uważam za najplugawsze (skoncentrowane głównie w postaci granej przez Borysa Szyca) przyprawiło mnie o mdłości. Bolesne też było uświadomienie sobie, że nie są wyłącznie pomrukiem czasów słusznie minionych, lecz czymś, co znów współcześnie zdaje się wypełzać na powierzchnię.
Z tej szarości i umiłowania wszystkiego co proste, rubaszne i swojskie, wyłania się on – Wiktor (grany przez Tomasza Kota). Postać, która w luźny sposób nawiązuje do Tadeusza Sygietyńskiego – twórcy „Mazowsza” (co też stanowiło dla mnie pewien problem, bo jest we mnie spory bunt przeciw cepelii – bardzo cenię autentyczność, brud i niedoskonałość muzyki ludowej i wszelkie, nawet najpiękniejsze jej aranżacje, uważam za gwałt na niej). Mężczyzna delikatny, wrażliwy i bardzo zamknięty w sobie – doskonały kompozytor i pianista. Artysta. Spośród rekrutowanych przez niego do zespołu ludowego „Mazurek” młodych muzycznie uzdolnionych osób intryguje go najbardziej charakterna Zula (Joanna Kulig). I od tego czasu reżyser próbuje nas przekonać o miłości, która połączyła tych dwoje. Ja jej niestety nie dostrzegam. Słyszę, że się (i nas) o niej zapewniają, od połowy filmu jestem też w stanie uwierzyć Tomaszowi Kotowi, że jego postać jest rzeczywiście zakochana, jednak nawet w scenach największej bliskości (może z wyjątkiem jednej sceny w Paryżu) nie czuję absolutnie żadnej chemii między tymi ludźmi. Innym moim problemem jest ten, że nie rozumiem postępowania Zuli (nie rozumiałam też kilku wypowiadanych przez nią kwestii i – sądząc po reakcji widowni i rozlegających się z sali pytaniach „co?”, nie tylko ja – innych aktorów rozumiałam, więc do końca nie wiem, czy wina leży po stronie dźwiękowca, czy jednak Joanny Kulig). Nie muszę się z nim zgadzać, ale nie rozumiem z czego wynika. Widzę prostą, prymitywną i bardzo przeciętną dziewczynę z ciężarem kompleksów na plecach i ani nie bardzo wiem, co Wiktora w niej zachwyca, ani nie bardzo wiem, czemu ona ciągle komplikuje sobie i jemu życie. Tym bardziej mi szkoda, bo sama Joanna Kulig mnie już dawno temu zachwyciła swoją bardzo nieoczywistą urodą, fantastycznym ciałem i nieprawdopodobnym głosem. Zachwyciła mnie też swoją energią. Pewnym więc rozczarowaniem było dla mnie nieskorzystanie w filmie z jej warunków i niestworzenie dla niej postaci, która byłaby ciekawsza, bardziej wyraźna (choć scena, w której upija się w barze i tańczy na stole jest fantastyczna). Nie mogłam w pewnym momencie pozbyć się wrażenia, że jednak nie każdy wrażliwy mężczyzna, będący wspaniałym artystą, jest Wyspiańskim, żeby się tak znakomicie odnaleźć u boku prostej chłopki. Tutaj czegoś mi zabrakło.
Nie oczekiwałam, że wraz z Wiktorem sama się w Zuli zadurzę, ale że ich uczucie będzie dla mnie przynajmniej wiarygodne. Dla przykładu w mojej ukochanej powieści o miłości, „Lolicie”, Vladimir Nabokov rysuje nam postać dziewuchy, której nie sposób polubić – jest kapryśna, rozpuszczona, złośliwa, okrutna i straszna, jednak rozumiemy zakochanego w niej po uszy Humberta Humberta. Może nie podzielamy jego ekscytacji, ale jednak wierzymy mu. Inna sprawa, że opisana przez Nabokova miłość jest toksyczna, a jej niemożliwość wyznaczają granice prawa, jednak myślę, że najlepszy pisarz w historii literatury światowej jest zawsze dobrym wzorcem.
Uczucie Wiktora i Zuli było na zwiastunach i plakatach filmu określane jako „miłość niemożliwa”. Jednak zastanawia mnie, czy ta jej „niemożliwość” nie była trochę, przepraszam, że użyję tego słowa, przekombinowana. Bo w realnym życiu, choć lubimy melodramaty i banalne slogany w stylu miłość to ból, jednak póki za skonsumowanie związku nie grozi nam prokurator (kazirodztwo czy pedofilia za zgodą osoby nieletniej – bo w innej sytuacji to gwałt), miłość jest niesłychanie prostą, klarowną i piękną sprawą. A na drodze do szczęścia głównych bohaterów nie stały właściwie żadne czynniki zewnętrzne.
Film na pewno zachwyca niesamowitymi ujęciami i artystycznym klimatem oraz muzyką (która jeszcze długo po seansie rozbrzmiewa w naszych uszach i od której trudno się uwolnić, choć po jakimś czasie zaczyna się to robić męczące). Zachwyca i porusza.

P.S. Pierwsze wrażenia po wyjściu z kina (i spacerze), które opisałam na gorąco na portalu społecznościowym, skłoniły mojego wspaniałego wykładowcę ze studiów, Jerzego Sosnowskiego – któremu zawdzięczam to, że (i jak) piszę – do sformułowania tezy, że mój odbiór tego filmu jest „negatywem jego odbioru”. Ponieważ wydało mi się to bardzo ciekawe, załączam także link do jego recenzji tego filmu (link TUTAJ).

ZWIASTUN:

Góralski barszcz na sałacie z wędzonką zabielany zsiadłym mlekiem

jednopalnikowa.wordpress.com

Przyjemność i satysfakcję porównywalną do tych, które mi towarzyszą, kiedy uda mi się odtworzyć niemal idealnie harmonię zasłyszanej piosenki ze słuchu (pracując nad jej akompaniamentem), mam wtedy, kiedy zjem coś pysznego w restauracji, a potem uda mi się ze smaku odtworzyć w swojej własnej kuchni przepis. Tak też się stało wczoraj – po dwóch wizytach w doskonałej góralskiej karczmie „Zapiecek”, podczas których zamówiłam barszcz na sałacie, który mnie absolutnie zachwycił,  postanowiłam spróbować zmierzyć się z tą zupą w domu. Nieskromnie powiem, że wyszło świetnie!
Wymyślony przez siebie przepis umieściłam na swoim drugim blogu – Jednopalnikowa, który jest blogiem stricte kulinarnym. Oto on: góralski barszcz na sałacie z wędzonką zabielany zsiadłym mlekiem (wystarczy kliknąć w jego podkreśloną i wyświetlającą się na szaro nazwę tuż przed tym nawiasem 😉 )!

„Czy w niebie jest cyrk?” Teatr Witkacego w Zakopanem

zdjęcie pochodzi ze strony

spektakl na podstawie prozy:
Aglaji Veteranyi
adaptacja:
Justyna Kowalska,
Mateusz Przyłęcki
reżyseria: Justyna Kowalska
scenografia i kostiumy: Katarzyna Lewińska
muzyka: Michał Sarapata
pełny opis wraz z obsadą

Miałam ogromną przyjemność (jeśli tak można nazwać przeżycie duchowe, jakim niewątpliwie było doświadczenie tego spektaklu) zobaczyć przedstawienie „Czy w niebie jest cyrk?” w Teatrze Witkacego już kilka miesięcy temu. Jednak z powodu natłoku obowiązków, jak i potrzeby przeżycia i przetrawienia tej sztuki w sobie, piszę o niej dopiero teraz.
Nie znam całej prozy wspaniałej rumuńskiej pisarki Aglaji Veteranyi, jednak jej książka, którą przeczytałam dobre kilkanaście lat temu – „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” – jest jedną z ważniejszych w moim życiu. Na jej podstawie (jak również dwóch innych tekstów autorki: „Regał ostatnich tchnień” i „Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani masło”) powstało w Teatrze Witkacego przedstawienie wyjątkowe i również – jak autobiograficzna proza Veteranyi –  wbijające w fotel.
Rzecz dzieje się w rodzinie artystów cyrkowych, którzy uciekli z Rumunii przed represjami Nicolae Ceaușescu za granicę, mając ogromne nadzieje na lepsze i godne życie. To jednak – nawet poza Rumunią – okazuje się bardzo trudne, a losy rodziny – dramatyczne. Główną bohaterką jest dziewczynka o niebywałej wrażliwości (Aglaja Veteranyi opisuje siebie samą), która przygląda się swoim nietypowym bliskim i ma niesamowity dar wyjątkowo oryginalnej narracji. Wkrótce wszystko się zmienia i musi wraz z przyrodnią siostrą stawić temu czoła. Równocześnie ciągle pielęgnuje swoją inność, płynącą zarówno z rumuńskiego pochodzenia (ciągle powtarzane z siostrą, coraz to drastyczniejsze wersje bajki o dziecku gotującym się w mamałydze), jak i życia w rodzinie cyrkowców (opowiadanie wszystkim, że jej „mama wisi za włosy”). Zadaje też mnóstwo zaskakujących pytań…

Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze?
Czy dziecko smakuje jak mięso z kurczaka?
Czy kroi się dziecko w plasterki?
Czy podczas spadania umiera się ze strachu?
Czy rzeczywiście w niebie jest cyrk?
Czy Bóg mówi w obcych językach?
Czy rozumie też obcokrajowców?
I ile jest zagranic?

– Aglaja Veteranyi „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”

Proza Veteranyi chwyta za serce – jest niesłychanie poruszająca, czasem wręcz drastyczna, choć równocześnie przepełniona niesamowitą poetyckością i dziecięcą niewinnością. Zastanawiałam się, jak zostanie wystawiona, bo choć spektakl ma bardzo przejrzystą fabułę, jednak siła książek Veteranyi polega przede wszystkim na posługiwaniu się językiem.
Justyna Kowalska – współautorka adaptacji, reżyserka i odtwórczyni głównej roli – poradziła sobie z tym niełatwym zadaniem znakomicie (również zresztą aktorsko – rola wydawała się być napisana dla niej)!
Choć miałam wrażenie, że druga część spektaklu dość wyraźnie odróżniała się od pierwszej i była być może odrobinę zbyt dramatyczna, jednak całość bardzo mnie ujęła i poruszyła. I – jak zawsze – zadziałała magia samego Teatru Witkacego, który jest miejscem pod każdym względem wyjątkowym.