Dlaczego warto sobie zaufać

fot. Valantis Nikoloudis

Z zamiarem popełnienia tego wpisu nosiłam się  już długo, ale bezpośrednią przyczyną jego napisania była pewna nieprzyjemna sytuacja. Nieprzyjemna, ale potrzebna, bo otwierająca oczy. I z tymi otwartymi oczami nNi zamierzam dziś rozłożyć kilka kwestii na czynniki pierwsze.

1. Tylko ja mogę wyznaczyć swoje granice

Sytuacja była z pozoru błaha i taka, jakich wiele – niejeden na moim miejscu machnąłby ręką. W wirtualnej rzeczywistości, w mediach społecznościowych ktoś wyraził swoją opinię, nie do końca pochlebną, na temat jednego z moich blogowych wpisów. Jego prawo do opinii, moja odpowiedzialność za własne słowa, którą zawsze z godnością ponoszę. Nie ma we mnie najmniejszego żalu o treść komentarza niepochlebnego – pojawił się natomiast we mnie żal o jego formę.
Tekst, na który poświęciłam sporo czasu i energii, w którym nie siliłam się ani na odkrywanie nowych nieznanych lądów, ani na ekspercki ton, tekst, w którym opierałam się na swoich prywatnych doświadczeniach, przemyśleniach oraz czytanych przeze mnie książkach, z różnych zresztą dziedzin (taką również formę ma cały mój blog), został odebrany jako „wyważanie otwartych drzwi”, co – choć jako opinia, może by i było ciekawym głosem w ewentualnej dyskusji – zostało mi niestety wytknięte w sposób nie tylko zaczepny i napastliwy, ale również agresywny. Ponieważ delikatne przypomnienie, że to jedynie wpis, a nie naukowa zgłębiająca temat rozprawa, nie zdjęły z odpowiedzi „oponenta” ciężaru ataku, odruchowo odcięłam możliwość naszego dalszego kontaktu (zwłaszcza, że w świecie realnym jesteśmy dla siebie całkowicie obcymi ludźmi).
Nie uznałabym tej historii za wartą opisania, gdybym nie uzmysłowiła sobie tego, co zadziało się po wszystkim we mnie środku. Zaczęłam zadawać sobie pytania:

Jak moje stanowcze odcięcie się zostanie zinterpretowane przez innych?
Czy teraz ludzie pomyślą, że na każdą krytykę reaguję blokadą, jak jakieś małe dziecko?
Czy przylgnie do mnie łatka dzikuski, z którą nie można się nie zgodzić?

– pytania, które zaczęłam sobie zadawać

Robiąc jednak coś, co od dłuższego czasu staram się uskuteczniać, czyli krok w tył, do miejsca, z którego jest szersza perspektywa, z którego wyraźniej wszystko widać, z którego zwiększa się dystans, uświadomiłam sobie dość szybko, że jakiekolwiek odpowiedzi na powyższe pytania nie mogą mieć dla mnie żadnego znaczenia. Nikt przecież nie zna mnie tak dobrze jak ja i nikt nie może wiedzieć co będzie dla mnie w danej sytuacji najlepsze. I nie mam na myśli znania siebie dłużej, mam na myśli dążenie do pełnej jedności i łączności ze sobą. Do poczucia, że jesteśmy dla siebie wystarczający, że w każdym z nas mieści się Wszechświat, że jesteśmy całością (o tym też pisałam w tekście Czy bycie połową jest jednostką chorobową?). Osoby wierzące w Boga nazwą to kontaktem z nim (bo wg ich wiary Bóg jest w każdym z nas). Jeśli głęboko zastanowimy się nad tą łącznością ze sobą, nad samowystarczalnością w metafizycznym sensie i nad tym, że jesteśmy odrębną i absolutną całością, łatwo zrozumiemy, jak ogromną mamy siłę, jak wielką moc.
Ja w opisanej wyżej sytuacji chciałam oddać tę moc innym, w dodatku obcym sobie ludziom. Chciałam im pozwolić zadecydować, czy mogę, czy też nie mogę postąpić tak, jak czułam, że powinnam. Nie robiąc tym zachowaniem przecież nikomu krzywdy, jednak narażając się na niezrozumienie (siebie i swoich intencji).
A prawda jest bardzo prosta – moje granice przebiegają dokładnie w tym miejscu, w którym zaczyna się czyjaś nieuzasadniona, bezinteresowna agresja. I przynajmniej w życiu wirtualnym, którego zasady są znacznie prostsze, niż w tym realnym, mogę o nieprzekraczanie tych granic zadbać zdecydowanym chirurgicznym cięciem, manifestując swoją niezgodę na atak (nie tylko zresztą wobec mnie samej).
Jakież może więc mieć w tej sytuacji znaczenie, że jakaś zupełnie inna jednostka, o innej historii i wrażliwości, jakaś inna całość, trzy minuty po zajściu już go nie pamięta lub że nie dostrzega agresji tam, gdzie ja widzę ją wyraźnie? Czy oznacza to, że tej agresji nie ma? Lub że nie powinnam sobie ufać? Przecież skoro tę agresję czuję, a dam się przekonać, że to mi się tylko wydaje, będzie to znaczyło, że ufam innym ludziom bardziej, niż sobie. Ale oni – nie będąc moim Wszechświatem – nie wiedzą przecież co jest dla mnie najlepsze. I tu jest chyba właśnie sedno sprawy.

2. Pułapka bycia miłym

Nie bardzo wiem, czy to rzeczywiście różnica między wychowywaniem dziewczynek, a chłopców, bo nigdy nie byłam chłopcem, ale nie jestem jedyną kobietą na świecie, której od najmłodszych lat wpajano, że trzeba być grzeczną i miłą, i która w dorosłym życiu widzi w tym wpajaniu pewien problem. Z pozoru lepiej być miłym, niż niemiłym. Na pewno też – co już ustaliłam wyżej – nie jest dobrze być agresywnym.
Jednak pewne społeczne (!) oczekiwanie wobec kobiet, by były zawsze miłe i grzeczne, tłumi nasze (kobiece) bardzo pierwotne i zdrowe odruchy i niestety zaburza naszą łączność z samymi sobą. Bo co wtedy, kiedy gdzieś w środku czujemy, że mamy tylko dwa wyjścia (a czasem tak właśnie czujemy):

1) zrobić coś, co w swojej głowie interpretujemy jako zachowanie niegrzeczne czy niemiłe (choć często to tylko nasza interpretacja) wobec drugiej osoby, ale za to się obronić

2) być do końca miłym i grzecznym dla bliźnich, nikogo nie urazić, ale zawieść siebie samego, zawieść swoje zaufanie?

Myślę, że największy problem polega na tym, że potrafimy bardzo długo nie widzieć krzywdy, jaką sobie wyrządzamy poprzez wybranie wariantu drugiego. Pomijam oczywiście, że rzadko kiedy rozwiązania są tylko dwa, ale na pewno to, co może sprawić, że w każdej sytuacji będziemy czuć ze sobą jedność, to obdarzenie się pełnym zaufaniem. Pełnym zaufaniem co do swojej intuicji, pełnym zaufaniem co do swojej odpowiedzialności za siebie i pełnym zaufaniem co do swojej trzeźwej oceny rzeczywistości (choćby takiej oceny, że w jakiejś dziedzinie nie wiemy nic i szukamy takich osób, które staną się naszymi w niej mentorami – to także mam na myśli, pisząc o zaufaniu do siebie samego).
Nie uważam też, że bycie nieuprzejmym, chamowatym, czy opryskliwym to jakaś wartość sama w sobie. Choć jest to ostatnio modne, osobiście tego nie cenię. Piszę raczej o gotowości bycia uznanym nawet za osobę niegrzeczną, by bronić siebie wtedy, kiedy poczujemy się zagrożeni. A to jednak różnica. Ta gotowość nas jakoś dystansuje i wyznacza kierunek (zwrócenie się ku sobie, a nie ku drugiemu człowiekowi). A mogę zapewnić z własnego doświadczenia, że „niemiłym” można być w na tyle kulturalny sposób, by inni nas za to jeszcze potem szczerze szanowali i cenili.

3. Dogmat o nieomylności własnej

No tak, powiedzą sceptycy, więc teraz nie będzie można ci już nic powiedzieć, bo sama wszystko wiesz najlepiej. Otóż, nie. Nie chodzi mi o dogmat o nieomylności własnej. Potrzebujemy innych ludzi, innych światów, konstruktywnych dyskusji, innych zdań i innych punktów widzenia. Potrzebujemy ich do wymiany energii, do sprawdzania, czy nasz mózg funkcjonuje prawidłowo, czy nie nakręcamy się na coś, co nie jest być może tego warte, wreszcie potrzebujemy też stymulacji. Równocześnie potrzebujemy też – oprócz brania – dawać innym ludziom te wszystkie cenne rzeczy, które mamy im do zaoferowania. Jednak zmierzam do tego, że zarówno dawać, jak i – może nawet zwłaszcza – brać możemy naprawdę mądrze wtedy, kiedy będziemy całością, Wszechświatem, a nie niepewną częścią. Jest w tym pewien paradoks, że dopiero pełni możemy być naprawdę otwarci.
Wracając do mojego nieszczęsnego przykładu, wcale nie twierdzę, że nikomu nie udałoby się mnie przekonać, że komentarz, który poprzez swoją formę zrobił mi przykrość, agresywny jednak nie był. Podejrzewam, że gdyby jakiś językoznawca przedstawił mi rozsądne argumenty za tym, że ten konkretny dobór słów nie musiał się z agresją wiązać jednoznacznie, umiałabym mu nawet przyznać rację, a nawet przemyśleć swoją reakcję. Różnica jednak – dla mnie zasadnicza – między:

1) opisaną tutaj sytuacją, a

2) pierwszym, co mi przyszło wtedy do głowy, czyli strachem, jak inni odbiorą moje odruchowe zachowanie

polega na tym, że:

Ad. 1) mam pełne zaufanie do siebie, i wiem, że posiadając w danym momencie daną wiedzę, zachowałam się najlepiej jak tylko mogłam, by siebie ochronić, a to zaufanie z kolei daje mi spokój i otwartość, z jakimi chętnie posłucham argumentów, które być może mnie przekonają, że zagrożenie jednak nie było aż tak duże; i że być może mogłam się zachować jednak inaczej

Ad. 2) nie mam żadnego zaufania do siebie i wierzę w to, że inne jednostki mają prawo zadecydować za mnie, a tym samym odbieram to prawo sobie.

Głęboko wierzę w to, że ta druga postawa jest niehumanitarna, niemoralna i bardzo, bardzo niebezpieczna.

P.S. Na deser proponuję kilka inspirujących filmików na opisywany przez mnie temat (niektóre pojawiają się na tym blogu już drugi raz):

P.S.2 W pewnym sensie zostając w tematyce bycia wierną sobie całością, załączam swoją wersję piosenki „I like that” Janelle Monáe, która ostatnio bardzo mnie rozbujała i której tekst jest dość mocno spójny z powyższym wpisem. Dodatkowo nagrywałam ją tylko na głosy, a dla mnie taki moment spotkania moich wszystkich głosów w jednym czasie i miejscu to bardzo metafizyczne przeżycie, przybliżające mnie na pewno do bycia swoim własnym Wszechświatem 😉

„Miód dla dakini”

scenariusz: Dechen Roder
reżyseria: Dechen Roder
gatunek: kryminał
produkcja: Bhutan
rok powstania: 2016
oryginalny tytuł: Honeygiver Among the Dogs
pełny opis filmu wraz z obsadą

Wybierając się na ten film, nie do końca nawet miałam świadomość, na co dokładnie idę. Ktoś zaprosił mnie w ostatnim momencie, ja wiedziałam tylko, że pokaz odbywa się w ramach cyklu, do którego mam zaufanie*, ale nie zdążyłam nawet doczytać żadnego opisu. I dobrze, bo akurat azjatyckie kino tego dnia nie byłoby prawdopodobnie rozrywką mojego pierwszego wyboru. A nawet jeśli zaintrygowałaby mnie wzmianka o tym, że to kryminał, także pewnie moje oczekiwania okazałyby się rozbieżne z tym, co miałam ogromną przyjemność przeżyć podczas seansu. A miałam przyjemność doświadczyć kina zupełnie innego od wszystkiego, co do tej pory widziałam; kina nieoczywistego, przepełnionego magią, głębią, bardzo mi bliską buddyjską duchowością i czystym pięknem.

Dakini – w buddyzmie tybetańskim istota personifikująca żeńskie aspekty oświecenia. W tantrze personifikuje żeńską energię seksualną stanowiącą archetyp stworzenia.

Wikipedia

Fabuła nie jest bardzo zawiła, ale naprawdę – choć akcję trudno nazwać specjalnie wartką – wciąga i trzyma widza w napięciu. Małomówny, skupiony na swojej pracy, racjonalny i niespecjalnie z natury wylewny detektyw Kinley przyjeżdża do bhutańskiej wioski prowadzić śledztwo w sprawie tajemniczego zaginięcia przeoryszy żeńskiego klasztoru położonego w niesamowitych, niewymownie urokliwych, spowitych mgłą lasach. Sprawa od początku wydaje się dziwna, a mieszkańcy wioski jednoznacznie wskazują jako winną intrygującą Choden, która nie pochodzi stąd, mieszka sama i jest przez tutejsze zabobonne społeczeństwo uważana za diabła. Niewrażliwy na przesądy Kinley próbuje dociec prawdy, wyruszając za Choden w wędrówkę, która w pewnym momencie okazuje się wędrówką również wgłąb siebie samego.
Niewiarygodna lekkość, przenikanie się rzeczywistości i fikcji, jak również racjonalnych działań i magii dostrzeganej w pewnym porządku świata przez osoby mocno uduchowione są w tym filmie otulone tą niesamowitą mgłą, leniwą zielenią i niewymuszonym naturalnym pięknem krajobrazów. Nic, co widzimy, nie jest oczywiste, prawie wszystko jest intuicyjne – gra z naszą wrażliwością.
Nie sposób nie wspomnieć też o rewelacyjnej, poruszającej muzyce, którą „Miód dla dakini” uświetnił Tashi Dorji. Gorąco wszystkim ten film polecam!

ZWIASTUN:

*P.S. Miałam ogromną przyjemność zobaczyć ten film w ramach doskonałego i bardzo dla naszego miasta ważnego cyklu „Kino, którego szukasz” – pokazy odbywają się zawsze w jeden czwartek miesiąca w Kinie Sokół. Jeśli jesteście akurat w Zakopanem i macie ochotę na rozrywkę bardziej wymagającą, niż ta, która sama o sobie daje głośno znać, bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z ofertą tego cyklu (wystarczy kliknąć w poniższy baner lub TUTAJ) i polubienia tej strony, żeby być na bieżąco – naprawdę zawsze trafiają się perły!
A jeśli akurat terminowo nie uda się Wam wpasować w żaden seans z tej serii, zachęcam do odwiedzenia studyjnego Kina Miejsce w tym samym budynku (zawsze interesujący repertuar znajdziemy TUTAJ).


baner Kino, którego szukasz

Kiedy odkryjesz w sobie dzikie zwierzę

fot. Mariusz Stępień

Większość swojego życia udało mi się wytrwać w przekonaniu, że ludzie są, przez swoje człowieczeństwo, zupełnie różni od zwierząt; i chociaż nie uważałam tego za coś specjalnie pozytywnego, to wydawało mi się, że tak po prostu jest. Byłam ułożoną dziewczynką z tzw. dobrego domu, dla której ludzka zwierzęcość była czymś być może intrygującym, ale jednak obcym.
Zawsze jednakowoż interesowali mnie psychopaci, co wytworzyło w mojej głowie obraz jednej określonej grupy (głównie seryjnych morderców), której zwierzęcość wydała się być dość jaskrawa i przesłaniająca to, co nazywamy ludzkim bądź człowieczym. Po prostu wysunęła się na prowadzenie. To mnie chyba w nich (a raczej w budowie ich mózgów) fascynowało najbardziej.
Potem zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy aby na pewno zezwierzęcenie jest aż tak jednowymiarowe i dotyczy faktycznie tylko jednej grupy ludzi…

1. Animalistyczna strona w ekstremach

Szokującą była dla mnie na przykład informacja zawarta w książce „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” Borwina Bandelowa, dotycząca ofiar przetrzymywanych przez swoich oprawców w piwnicach. Okazało się, że przy pewnym stopniu wycieńczenia organizmu i nieustającego zagrożenia życia, ludzie samoistnie „przechodzą” na kierowanie się najsilniejszym instynktem, czyli instynktem przetrwania, zupełnie tak samo, jak zwierzęta. W związku z tym ofiara, która będzie codziennie gwałcona, ale równocześnie karmiona, zaczyna się powoli odklejać od wymyślonych przez człowieka kategorii, takich jak moralność, etyka czy nawet upokorzenie. Zaczyna rozumieć (choć bardziej chyba czuć, bo od intelektualizowania też się odkleja), że gwałt nie pozbawi jej życia, a jedzenie jej życie podtrzymuje. Stąd, kompletnie niezrozumiały dla osób, które się w takiej sytuacji nie znalazły, pewien rodzaj przywiązania, czasem nawet wdzięczności, a po latach też chronienia swojego oprawcy. On nie zabił. W sytuacji ekstremalnej wszystko właściwie sprowadza się właśnie do tego – do ochrony swojego życia.
Kolejnym, znanym w historii, bardzo drastycznym przykładem jest katastrofa lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 i podjęcie przez ocalałą, ale uwięzioną wysoko w górach głodującą załogę, decyzji o spożyciu zwłok swoich zmarłych towarzyszy podróży. Człowiek namalował sobie obraz samego siebie, w którym podjęcie takiej decyzji się po prostu nie mieści. Nikt z nas nie chciałby tak o sobie myśleć – nie chcielibyśmy uwierzyć, że gdybyśmy byli na miejscu wspomnianej załogi, postąpilibyśmy dokładnie tak samo. Jednak instynkt przetrwania jest silniejszy, niż jakiekolwiek zasady czy kodeksy.

2. Animalistyczna strona w życiu
codziennym

Na szczęście opisane wyżej sytuacje nie należą do tych najbardziej typowych i codziennych w  naszym życiu. Czy oznacza to jednak, że nie stykamy się i w nim ze swoją zwierzęcością?
Pierwszym  z brzegu przykładem na to, że kierujemy się bardzo pierwotnymi i głęboko w nas zakorzenionymi instynktami, są oczywiście wszelkie rytuały godowe. Bez względu na to, jaki mamy stosunek do posiadania potomstwa, kiedy zabiegamy o względy kogoś, kto nas pociąga, automatycznie uruchamiają się w nas instynkty związane z przetrwaniem gatunku, czyli również – choć w szerszej perspektywie – przeżyciem.
Innym przykładem jest, bardzo indywidualne i przez każdego inaczej trochę interpretowane, poczucie własnej przestrzeni. Od dziecka jesteśmy uczeni, by nie podchodzić do dużych zwierząt (np. koni czy krów) od tyłu, bo nas kopną. Przyznam szczerze, że w czasach już na szczęście dla mnie minionych, kiedy mieszkałam w dużym mieście i poruszanie się środkami komunikacji miejskiej było moją codziennością, też miałam odruch kopania, jeśli ktoś stanął za mną w odległości niemożliwej dla mnie do przyjęcia. Oczywiście niby to „przypadkiem” postawiłam zdecydowanie stopę na bucie irytującego intruza, czy też zamaszyście zaczynałam grzebać w torebce, przybliżając stanowczo swój łokieć do jego nosa. To nie był jeszcze atak – to były wyraźne ostrzeżenia. Nie zawsze do końca świadome czy przemyślane. Przemawiało przeze mnie moje własne prywatne dzikie zwierzę i odruch bronienia własnego terytorium, nazywanego przez psychologów także „bańką prywatności”. Jeśli się głębiej zastanowić, to naruszenie naszej fizycznej przestrzeni ogranicza nam możliwość ucieczki, osłabia szanse wygranej w ewentualnej walce i ma prawo wywołać poczucie bliżej niesprecyzowanego zagrożenia. A jeśli poczujemy się zagrożeni, naturalną reakcją jest obrona… być może właśnie naszego życia. Przecież tego, czego konkretnie bronimy, nie rozumiejąc, co nam zagraża, w chwili bronienia się, jeszcze nie znamy.

3. Dualizm duszy i ciała

Już od czasów Kartezjusza, filozofia interesuje się problemem tzw. dualizmu duszy i ciała. Najkrócej mówiąc, Kartezjusz twierdził, że fizyczność i umysłowość, to dwie odrębne substancje. Jedną z nich (fizyczność) można badać przy pomocy nauk przyrodniczych, a z kolei druga (umysłowość) składa się z myśli i świadomości i jest obszarem wolności. Zauważał jednak, że te dwie odrębne substancje się w człowieku łączą. Na przestrzeni lat, pogląd o dualizmie ciała i ducha podlegał przekształceniom (np. że substancja jest jedna, natomiast ma dwojakie rodzaje własności), jednak utrzymał się po dziś dzień, np. wśród kognitywistów (zwłaszcza katolickich).
Ta teoria pięknie wpasowuje się w inną – tę o wyższości i przede wszystkim odmienności ludzi od zwierząt. Dusza (choć to termin niesłychanie szeroki i niejasny) jest przecież czymś wzniosłym i pięknym, a ciało… no trudno, skoro już jest, to niech będzie.
No i tu pojawia się mój sprzeciw. Sprzeciw wobec bardzo wielu elementów składowych opisanego wyżej myślenia, ale może zacznę od początku i posłużę się swoimi, wspomnianymi już kiedyś, nNotatkami i wymyślonym przez siebie kiedyś schematem.

nNotatki, mój autorski schemat

Teorie mówiące o dualizmie ciała i ducha oraz tym, że zwierzęcość człowiekowi „nie przystoi” zakładają, że lepszą stroną człowieka jest ta „duchowa”. Problem tkwi jednak w tym, że nikt z nas nigdy nie poznał (i prawdopodobnie nie pozna) czystej duchowości, która nie byłaby ograniczona ciałem. Skąd więc pewność, że gdyby faktycznie istniała, byłaby lepsza?
Ciało bez nie-ciała rzeczywiście może istnieć. Przykładami są wszelkie zaburzenia emocji, niskie IQ, czy brak umiejętności odróżnienia dobra od zła. Nie znamy jednak żadnych przykładów na potwierdzenie tezy, że nie-ciało może funkcjonować bez ciała! (W końcu nawet pełny paraliż nie neguje istnienia ciała.)
A to, co każe nam myśleć, że czysto cielesne popędy są gorsze od duchowych (wierzę, że błąd tkwi w ogóle w jakimkolwiek wartościowaniu ich), to nasze myśli i przekonania, czyli innymi słowy projekcje naszych mózgów. Mózg natomiast jest jak najbardziej namacalnym, fizycznym organem, z całą pewnością należącym do naszego ciała, choć wytwarzającym przestrzeń, którą interpretujemy jako duchową.

4. Co autor chciał powiedzieć?

Podsumowując ten tekst, chciałabym zaznaczyć, że nie zależy mi na tym, by kogokolwiek do czegokolwiek przekonać. Rzadko zresztą kiedy mi na tym zależy. Celem było podzielenie się swoim sceptycznym podejściem do wielkich słów, takich jak:

  • moralność
  • sumienie
  • człowieczeństwo (w znaczeniu, jakie temu słowu nadaliśmy)

Zawsze i w każdej sytuacji oczywiście warto być przyzwoitym, zawsze trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny i w razie możliwości jak najlepiej przewidywać skutki swoich działań. Jednak – jako zwierzęta – posiadamy też instynkty, które w sytuacjach ekstremalnych zawsze będą odgrywały najważniejszą rolę, nieważne jak byśmy chcieli wierzyć, że jednak odegra ją moralność czy nasz honorowy kodeks. A te instynkty – jeśli się uprzeć, że zwierzęta nie mają duszy – przypominają nam o naszej przynależności do świata zwierząt i świata fizyczności (cielesności). I jeśli możemy naprawdę mądrze wykorzystać swoją większą od innych gatunków samoświadomość, pamiętajmy, że naprawdę niemoralne jest ocenianie zachowań wynikających z najbardziej pierwotnej, zapisanej w nas potrzeby ochrony swojego życia.

Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤

fot. Marianna Patkowska – Piet Mondrian „Szachownica kompozycja”

Główny powód swojego niedawnego przyjazdu do Hagi opisywałam już TUTAJ, a także – bardziej szczegółowo  – TUTAJ.
Niekwestionowaną jego atrakcją była jednak nie opisana przeze mnie jeszcze szerzej wizyta w Muzeum Miejskim tego miasta (Gemeentemuseum Den Haag), gdzie mieści się największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana.

1. Piet Mondrian

Tego niezwykłego artysty nikomu przedstawiać pewnie nie trzeba, ale czuję, że z kronikarskiego obowiązku, powinnam przypomnieć tu pokrótce kilka istotnych faktów na jego temat.
Piet Mondrian (Pieter Cornelis Mondriaan), holenderski malarz, żyjący na przełomie XIX i XX wieku, a także współzałożyciel grupy De Stijl, zainicjował neoplastycyzm, czyli odmianę abstrakcji geometrycznej, nawiązującej do kubizmu.

Neoplastycyzm zmierzał do wyeliminowania z obrazu form przedmiotowych i przedstawienia istotnej, „wewnętrznej” struktury rzeczy w abstrakcyjnych układach linii prostych, przecinających się pod kątem prostym, tworzących pola wypełnione kolorem; ograniczał paletę do 3 kolorów podstawowych (żółty, czerwony, niebieski) oraz do 3 „niekolorów” (czarny, szary, biały); neoplastycyzm znalazł odbicie w architekturze, zbliżając się w swych założeniach do zasad funkcjonalizmu (m.in. J.J.P. Oud, G. Rietveld); wywarł wpływ na sztukę międzywojenną (m.in. na Bauhaus).

Encyklopedia PWN

2. Piet Mondrian oczami nNi

źródło: thecharnelhouse.org

Moja osobista przygoda z Pietem Mondrianem zaczęła się bardzo dawno temu, kiedy miałam trzy, cztery lata (no dobrze, uściślając, to nie było aż tak dawno temu, tym bardziej, że czas jest przecież względny). W moim pokoju na półce nad łóżkiem stała, od kiedy pamiętam, pocztówka z reprodukcją Kompozycji z czerwonym, niebieskim i żółtym Mondriana. Oczywiście bardzo ją lubiłam, bo była kolorowa, wysmakowana estetycznie i abstrakcyjna.
Właśnie kiedy miałam te trzy, cztery lata, pojechaliśmy z rodzicami do Berlina. Z wyjazdu nie pamiętam prawie nic, oprócz wizyty w jakimś muzeum sztuki współczesnej – te wspomnienia są bardzo mgliste i urywkowe, więc bazuję raczej na sprawozdaniu moich zaskoczonych sytuacją rodziców.

źródło: allposters.es

Chodziłam sobie beztrosko po salach, ciesząc oczy coraz to nowymi obrazami, i nagle przybiegłam niezwykle podekscytowana do rodziców, mówiąc im, że:

– Tam wisi podobny obrazek
do tego, który jest na pocztówce nad moim łóżkiem!
– Nie taki sam? – zapytał zaciekawiony tata.
– Nie, podobny – odparłam z pełnym przekonaniem.

– mój dialog z tatą w bliżej
niesprecyzowanym berlińskim
muzeum sztuki współczesnej kilka dekad temu

Kiedy rodzice poszli do sali, do której ich zaprowadziłam, zobaczyli dzieło Mondriana – również z serii Kompozycji – zawierającą te same kolory, co nasza reprodukcja, ale rzeczywiście nie była to ta sama praca.
Myślę, że właśnie wtedy narodziła się między mną a Mondrianem silna więź, której na szczęście nie zepsuło ani dorosłe życie, ani studiowanie kulturoznawstwa.

3. Piet Mondrian i grupa De Stijl
w Gemeentemuseum Den Haag

De Stijl (co po niderlandzku oznacza „styl”) to zarówno nazwa grupy artystycznej, której współtwórcą był Piet Mondrian, pisma wydawanego przez holenderskiego malarza, pisarza, architekta i teoretyka sztuki – Theo van Doesburga (w latach 1917-1931), jak i alternatywny termin dla neoplastycyzmu. Kierunek ten – datujący się od lat 20. XX wieku – nawiązywał do pozytywnej mistyki Mathieu Hubertusa Josephusa Schoenmaekersa, którym Mondrian był zafascynowany. (Więcej na ten temat przeczytamy TUTAJ.)
W zbiorach Gemeentemuseum Den Haag, wielokrotnie przeze mnie wspominana, największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana wyeksponowana jest wraz z dziełami reszty artystów z grupy De Stijl.
Nie mogłam się niestety w wielu momentach oprzeć – być może prostackiemu – wrażeniu, że te prace, które należały do nurtu neoplastycyzmu (czyli, upraszczając, były geometryczne i wykorzystywały opisywane wyżej kolory) najcudowniej wychodziły tylko Mondrianowi, że był on niedoścignionym wzorem dla pozostałych artystów. Być może przemawiał przeze mnie urok, który Mondrian na mnie rzucił w mojej wczesnej młodości, trudno więc z tym dziś racjonalnie dyskutować.
Żeby jednak oddać sprawiedliwość pozostałym członkom De Stijl, nie mogę tu nie wspomnieć o ogromnym, rzeczywiście nieczęsto wśród artystów spotykanym, poczuciu humoru Vilmosa Huszára (węgierskiego malarza i projektanta), które objawiało się przede wszystkim w fenomenalnie przez niego dobranych tytułach.

fot. Andrzej Kwieciński – Bart van der Leck, „Jewel”, c. 1949
źródło: ar.pinterest.com

Nie mogę też nie wspomnieć o pracy, która wywarła na mnie piorunujące wrażenie, które zostanie ze mną już na zawsze – „Jewel” Barta van der Lecka. Można ją było podziwiać w wystawionym w muzeum katalogu.
Wracając jednak do twórczości Pieta Mondriana, sama wystawa w Gemeentemuseum Den Haag, jak i – co najistotniejsze – wizja jej kuratora, w przepiękny sposób pokazała mi również to oblicze tego artysty, którego wcześniej, wstyd przyznać, nie znałam.

 

Pokazała mi wczesnego Mondriana pastelowego, Mondriana niegeometrycznego, Mondriana z pietyzmem odwzorowującego przyrodę i piękne krajobrazy, w którym nadal – bez względu na moją osobistą trudność odbioru sztuki nieabstrakcyjnej – bardzo wyraźnie dało się odczuć to napięcie, które w jego pozornie poukładanych i symetrycznych dziełach tak mnie urzeka.
Wszystkich, którzy mają taką możliwość, gorąco zachęcam do zobaczenia tej wystawy, bo jest to naprawdę ogromne przeżycie.

Piet Mondrian „Czerwone drzewo”, źródło: posterlounge.de
fot. Marianna Patkowska – Piet Mondrian „Kompozycja IV”

Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤

fot. Juri Hiensch [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Rewire

Mój wyjazd do Hagi, a przede wszystkim wrażenia towarzyszące niesamowitemu występowi Laurie Anderson i zamienieniu z nią kilku słów, opisałam już w poprzednim wpisie (link TUTAJ), do którego lektury serdecznie zachęcam i zapraszam.
Dziś chciałabym się bardziej szczegółowo skupić na samym fantastycznym występie tej artystki zatytułowanym „All the Things I Lost in the Flood”, który odbył się 8 kwietnia 2018 roku w ramach Rewire: międzynarodowego festiwalu muzyki – jak ją określają organizatorzy – „awanturniczej”, odbywającego się rokrocznie w Hadze. W swojej bogatej ofercie ma ponad sto koncertów, multidyscyplinarne spektakle, projekcje filmów, instalacje, spotkania z artystami, wykłady i warsztaty.

2. Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, „Landfall”
i huragan Sandy

29 października 2012 roku huragan Sandy zaatakował południowe wybrzeże New Jersey, skutkiem czego do Nowego Jorku dotarła ogromna fala powodziowa, zalewając wszelkie niżej położone ulice, tunele oraz piwnice. Zalała wtedy również piwnicę Laurie Anderson, doszczętnie niszcząc cały dorobek jej życia: obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty, książki.
W tym wstrząsającym wydarzeniu Anderson znalazła inspirację do stworzenia pięknej, poruszające płyty „Landfall” wraz z Kronos Quartet oraz książki „All the Things I Lost in the Flood”, która jeszcze nie ukazała się w Polsce. Pierwsze wspólne wykonania tego materiału odbyły się już w 2013 roku, jednak album został wydany dopiero na początku 2018 roku. Bardzo ciekawą historię powstania tej płyty przeczytamy
TUTAJ
.

3. Rewire, występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”

Pisząc o tym cudownym spektaklu, celowo unikam słowa „koncert”, bo nie oddaje ono w pełni tego, czego byliśmy 8 kwietnia w Grote Kerk świadkami.
Laurie Anderson – znakomita skrzypaczka, performerka, kompozytorka, wokalistka i poetka – jest przede wszystkim mistrzynią narracji i tzw. storytellingu: opowiada historie. Czasem przybierają one formę, najogólniej to ujmując, piosenek, czasem melorecytowanych opowieści z muzycznym tłem, czasem z kolei wyświetlanych na ekranie zdań, którym towarzyszy wykonywana przez artystkę muzyka.
Choć znam dość dobrze twórczość Laurie Anderson, mimo wszystko nie do końca wiedziałam, czego dokładnie się spodziewać tego wieczoru. Jak już pisałam wcześniej, udało mi się zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Zaciekawiona przyglądałam się trzem przygotowanym dla muzyków stanowiskom z mikrofonami, zastanawiając się, kto jeszcze będzie z Laurie występował. Przy pierwszym był pulpit, keyboard, komputer, pad, mnóstwo kabli, a także stojak ze skrzypcami, przy drugim jedynie pulpit, a przy trzecim duży, wygodny fotel. Za sceną ustawiony był ogromny ekran, wyświetlający na razie festiwalowe logo Rewire.
Kiedy już wszyscy weszli do sporych rozmiarów pięknego i ważnego dla Hagi kościoła Grote Kerk, a gwar, rozmowy oraz odgłosy dzwoniących butelek z napojami wyskokowymi ustały, przygasły światła, a z półmroku wyszła na scenę ona – delikatna, drobna, lekko przygarbiona, piękna Laurie Anderson we własnej osobie. Zamarłam. Przez dłuższą chwilę nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Podeszła do skrzypiec i zaczęła na nich grać, a na ekranie pojawiały się zdania – wszystko utrzymane w tej samej konwencji (ten sam font oraz charakterystyczny szaro-biały kolor) co w książkach „Język przyszłości” i
„All the Things I Lost in the Flood”, czy na okładce płyty „Landfall”. Grała niezwykle przejmująco i z wielką ekspresją. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie wtedy dwie rzeczy: doskonałe oświetlenie (dopasowane do tego, co działo się na scenie, niezwykle wysmakowane, budujące nastrój, dopracowane w najmniejszym szczególe) i idealne nagłośnienie. O ile jeszcze powstaje wiele znakomicie zrealizowanych płyt studyjnych, o tyle przeważnie koncerty, zwłaszcza te tzw. „rozrywkowe” w większości pozostawiają bardzo wiele do życzenia, jeśli chodzi o kunszt realizacji dźwięku. Siedziałam pod sceną, domyślałam się więc, że będzie głośno. Było głośno, czasem nawet bardzo, ale proporcje dźwięków były tak fantastycznie wyważone, że każdy dochodzący do moich uszu dźwięk był zrozumiały i nie zlewał się z żadnym innym.

fot. Pieter Kers [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

Po jakimś czasie Laurie podeszła do drugiego stanowiska (z samym mikrofonem – wtedy zrozumiałam, że wszystkie trzy są przeznaczone tylko dla niej) i przywitała się z publicznością. Przedstawiła się i wyjaśniła, że chce nam opowiedzieć o stracie, ale też o samym opowiadaniu historii. Wtedy padło cudowne zdanie, które cytuję z pamięci (ale brzmi tak doskonale po angielsku, że wolę to zrobić w oryginale):

Speaking of loss, the last elections – which we lost – were
followed by a fascinating reaction from Yoko Ono.

[Skoro już jesteśmy przy stracie, to po niedawnych straconych/przegranych wyborach zafascynowała mnie reakcja Yoko Ono.]

– Laurie Anderson podczas występu w Hadze

Chodziło o rzeczywiście fantastyczną, niezwykle oszczędną w formie, ale jakże sugestywną i mocną reakcję Yoko Ono zamieszczoną na jej Twitterze (można ją zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć TUTAJ) na wyniki ostatnich wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych – dziewiętnastosekundowy krzyk.
(Ten fragment występu Anderson zobaczymy TUTAJ.)
Laurie Anderson zaproponowała nam wszystkim – właśnie dlatego, że chciała nam później opowiedzieć o stracie – oczyszczający, dziesięciosekundowy wspólny krzyk. Chociaż, o czym już kiedyś pisałam, sama właściwie nie bardzo umiem krzyczeć, a dodatkowo wszelkie wspólne aktywności związane z wydobywaniem z siebie głosu uważam za poważne naruszenie mojej przestrzeni, tego wieczoru stało się coś bardzo dziwnego. Poddałam się temu, czemu poddali się wtedy wszyscy; wszyscy krzyczeliśmy, a Laurie robiła to z nami do mikrofonu, równocześnie odmierzając czas. I po tych dziesięciu sekundach, coś się we mnie w środku jeszcze bardziej otworzyło. Czułam się już w pełni gotowa na przyjęcie wszystkiego, co Laurie dla nas przygotowała.
A przygotowała ponad godzinę wypełnioną najczystszym pięknem, wzruszeniami i niewiarygodną energią. Mogliśmy usłyszeć utwory z dużo starszych jej płyt (m.in. „O superman”,
Langue D’amour”), jak i sporo z mojej ukochanej „Homeland”, przepięknej najnowszej „Landfall”, a także z jej doskonałego filmu „Serce psa”. Od czasu do czasu siadała na wspomnianym fotelu i po prostu opowiadała przeurocze historie.

Laurie Anderson & Lou Reed fot. Guido Harari

Mówiąc o stracie, nie mogła nie wspomnieć swojego zmarłego kilka lat temu męża – Lou Reeda. Było to wzruszające świadectwo ogromnej miłości, poruszające serca i dające wielką nadzieję. Zwłaszcza jej piękny taniec tai chi, dedykowany Reedowi.
Oczywiście mam ogromną ochotę opowiedzieć dlaczego Laurie Anderson uważa, że nie należy pisać oper w oparciu o swoje ulubione książki, przytoczyć jej przeuroczą opowieść o ptakach, podatkach i murze, czy opisać, co jej zdaniem łączy małe dzieci z neandertalczykami, jednak mam świadomość, że nie powinnam tego robić. Ten występ trzeba przeżyć samemu, do czego najgoręcej wszystkich zachęcam.
Jeśli jesteście ciekawi, jak dostałam się za kulisy i co się tam wydarzyło, przeczytajcie koniecznie poprzedni wpis (dostępny TUTAJ)!

Cały spektakl był dla mnie niesamowicie ważnym przeżyciem, którego z pewnością nigdy nie zapomnę. W świecie, w którym nie ceni się prawdziwego piękna wynikającego z wnętrza, doświadczenia, więc też siłą rzeczy z wieku; w którym większość znanych kobiet po sześćdziesiątym roku życia nie pojawia się w mediach bez maski nałożonej (lub wstrzykniętej) przez chirurga, w którym jest jakieś niezdrowe dążenie do wyglądania tak samo, ogromnym wzruszeniem było dla mnie przyglądanie się tej prawie siedemdziesięciojednoletniej kobiecie, od której biła naturalność i niewiarygodna aura – czyste, niczym nieskalane piękno.

fot. Pieter Kers [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

P.S. Na deser – po tym pięciodaniowym obiedzie – zachęcam do wysłuchania niezwykle interesującego i inspirującego wywiadu z Laurie Anderson, zarejestrowanego trzy miesiące temu w Litwie:

Haga: Rewire, Piet Mondrian i Laurie Anderson ❤

fot. Marianna Patkowska
[Laurie Anderson fot. Juri Hiensch – zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Pomysł

Dziś opiszę historię mojego spontanicznego wyjazdu do Hagi, podczas którego przeżyłam jedno z najintensywniejszych i najważniejszych artystycznych wydarzeń życia! ❤
Otóż pod koniec lutego rozmawiałam z kimś przez telefon, a konwersacja zahaczyła o ubiegłoroczną Warszawską Jesień i moje wielkie rozczarowanie, że figurująca w festiwalowym programie Laurie Anderson w rzeczywistości była jedynie kompozytorką jednego utworu, a nie jego wykonawczynią. Ten zaś w praktyce został wykonany przez kogoś innego, więc moje ogromne pragnienie zobaczenia jej na żywo znowu nie miało się ziścić. (Chociaż po wysłuchaniu tego wykonania „Langue D’amour” poczułam ulgę, że przynajmniej jej uszom zostało ono zaoszczędzone.)
Nagle i mnie, i mojemu rozmówcy to samo zaczęło chodzić po głowie i dosyć szybko znaleźliśmy się oboje na stronie internetowej Laurie, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie planuje ona przyjechać w najbliższym czasie do Polski. Okazało się, że jakoś między jednym występem w Nowym Jorku a drugim w Los Angeles, Anderson odwiedzi holenderski festiwal Rewire w Hadze, co w porównaniu jawiło się jako bardzo łatwa do zorganizowania i odbycia wycieczka.
Termin doskonale się wpisał i w mój prywatny grafik, więc dzień później miałam już przemiłe zaproszenie od znakomitego polskiego kompozytora mieszkającego w Hadze, a także kupione przez siebie bilety: na występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, autobusowy do Berlina, drugi z Berlina do Hagi, a potem powrotny autobusowy do Eindhoven i samolotowy do Krakowa.
W ogromnej ekscytacji jakoś nie zwróciłam uwagi na to, że czekają mnie w sumie dwadzieścia dwie godziny w autobusie, przedzielone czterema godzinami w Berlinie. Nie wiedziałam też wtedy jeszcze, że od momentu wstania na pierwszy autobus z Polski (notabene po trzech godzinach snu tylko), następne spanie będzie mi dane dopiero za czterdzieści cztery godziny (i to też tylko przez cztery godziny, bo wcześnie rano miałam autobus do Eindhoven).

2. Haga

Mój pierwszy raz w Holandii i Hadze był z pewnością niezapomniany. Byłam tam oczywiście zbyt krótko, żeby móc powiedzieć o tym miejscu cokolwiek z sensem, ale Haga zauroczyła mnie swoją urodą, architekturą, zapachem morza, spokojem, co jakiś czas zaburzanym przez przelatujące nad miastem rybitwy, i mocno wyczuwalną kulturą swoich mieszkańców. Odebrałam to wszystko jak powiew świeżego powietrza, którego bardzo mocno potrzebowałam. Właśnie dlatego tak kocham podróżowanie – zawsze pomaga nabrać odpowiedniej perspektywy.

3. Wystawa prac Pieta Mondriana

Przyjechałam – po wspomnianych łącznie dwudziestu sześciu godzinach – w niedzielę 8.04 z samego rana, więc do koncertu Laurie (o godzinie 21.15) zostało jeszcze ponad pół doby. Jakoś trzeba je było zagospodarować, więc po oporządzeniu się i pysznym śniadaniu oraz pogawędce z moim gospodarzem, mogłam się udać tylko w jedno miejsce – do Muzeum Miejskiego w Hadze (Gemeentemuseum

Gemeentemuseum Den Haag, fot. Marianna Patkowska

Den Haag), gdzie znajduje się największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana.
Zobaczenie tej wystawy było naprawdę ogromnym wydarzeniem – została przepięknie skomponowana jako całość. A poza wszystkim innym zawsze dobrze się znaleźć w przestrzeni, w której jest dużo oryginalnego Mondriana. (Szczegółowy opis tej wystawy znajdziemy TUTAJ – zachęcam do lektury.)
Nawiasem mówiąc, amatorom kofeiny mogę gorąco polecić kawę w kawiarni obok muzeum. Wszystkie, które tam wypiłam, były naprawdę fantastyczne!

4. Występ Laurie Anderson

Dokładnie w trzydziestej ósmej godzinie od ostatniego spania wyruszyłam z domu, w którym się zatrzymałam, na najdłużej oczekiwane wydarzenie mojego życia, czyli występ Laurie Anderson. W biurze festiwalowym, w którym w trakcie dnia wymieniałam bilet na bransoletkę upoważniającą do wejścia, powiedziano mi, że jeśli chcę zaczepić Laurie po koncercie (a taki oczywiście miałam plan) – czego nikt mi nie może zagwarantować, zwłaszcza że jest rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy – najlepiej, żebym była godzinę przed koncertem na miejscu. Wtedy mam szansę zająć miejsce bliżej sceny. Oczywiście nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Stanie w wieczornym chłodzie równo godzinę pod kościołem Grote Kerk oprócz bólu gardła przyniosło także wyczekiwaną korzyść w postaci zajęcia miejsca… W PIERWSZYM RZĘDZIE!
Zobaczenie tej artystki z bliska, usłyszenie jej kojącego, cudownego głosu, oczyszczające krzyczenie z nią, a także przypomnienie sobie, jak wygląda technicznie idealnie przygotowany koncert (od wykonania, przez reżyserię dźwięku, po wideo i światło) było niesamowicie poruszające.
Sam ten zresztą występ, podobnie jak wystawę Mondriana, opiszę szczegółowo w najbliższych dniach i również załączę tutaj link do wpisu.
(OPIS WYSTĘPU LAURIE ANDERSON JUŻ DOSTĘPNY TUTAJ!)
Teraz mogę jedynie napisać – a po dwudziestu dziewięciu latach chodzenia rok w rok na Warszawską Jesień oraz wyjazdach na wiele innych festiwali i koncertów muzyki współczesnej w kraju i za granicą jestem siłą rzeczy dosyć osłuchana – że to był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam w życiu. I nie mówię tak dlatego, że kocham Laurie Anderson bez pamięci i jestem okrutnie nieobiektywna. Jej wyobraźnia, wrażliwość i kompozycja całości dosłownie wbiła mnie w niewygodne krzesło. Ta godzina w artystycznym niebie warta była nawet roku niespania.
Ale ciągle jeszcze wisiało nade mną jedno utrapienie – potwornie się bałam, że nie uda mi się powiedzieć jej w twarz, jak bardzo jest dla mnie ważna i ona, i jej twórczość, bo holenderski „rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy” traktowałam śmiertelnie poważnie. I nagle okazało się, że wraz z wejściem w czterdziestą godzinę bez snu uwolniły się w moim działaniu jakieś nowe, nieznane, dosyć pewnie nawet animalistyczne instynkty. Zobaczyłam, że ona znika za kulisami właśnie. Podeszłam nawet dość nieporadnie w okolice jakiegoś pochłoniętego kablami pana, niemal prosząc go o pomoc (że ona taka za kulisami, a ja taka niełamiąca zazwyczaj holenderskich rygorystycznych zakazów), aż nagle… spostrzegłam grupkę jej – sądząc z rozmowy – przyjaciół, która udawała się pewnym krokiem za kulisy zupełnie legalnie. I choć przeważnie jestem osobą, która, kiedy się ją popchnie, potrafi jeszcze przeprosić, że ktoś się o nią uderzył w łokieć, nagle poczułam, że teraz albo nigdy, i zaczęłam widzieć w swojej głowie bardzo wyraźny i jasny cel, jakim było zawalczenie o spełnienie jednego z moich największych marzeń. Za (dosyć symboliczną) kotarą nie było żadnej holenderskiej zakulisowej policji, była za to Laurie – piękna, delikatna, krucha, zmęczona po koncercie, ale pełna ciepła i cudownej życzliwości dla swoich znajomych. Patrzyłam na nią, cała się trzęsąc, i nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pozostało jeszcze wytłumaczenie jej, co właściwie robię wśród jej znajomych, nie będąc jedną z nich, i dołożenie starań, by obraz mnie w jej głowie nie kojarzył się jej dożywotnio ze słowem „psychofan”.
Zaczęłam więc od wyznania jej, jak bardzo kocham i ją, i jej sztukę, jak bardzo jestem poruszona jej dzisiejszym występem, oraz od prezentu, który dla niej przywiozłam. To dość prywatne, więc nie zdradzę, co jej dałam – ma teraz bardzo ważną część artystycznej mnie i sama ta świadomość wiele dla mnie znaczy. Sprawiała wrażenie zaciekawionej. Było w niej dużo wyrozumiałości dla mojej nieporadności w wyrażaniu słowami emocji. Na końcu poprosiłam ją o autograf na jej książce „Język przyszłości”, którą specjalnie w tym celu ze sobą przywiozłam. Żegnając się, zrobiłam coś, co być może naruszyło trochę jej przestrzeń – mam nadzieję, że mi to wybaczy – ale zapytałam, czy mogę… i przytuliłam ją ❤
To było absolutnie niesamowite i przepiękne doświadczenie – cały ten koncert i te kilka minut z nią twarzą w twarz.

P.S. Poniżej zamieszczam krótki filmik, który nagrałam, wychodząc na koncert (trzydzieści osiem godzin bez snu), a potem z niego wracając (prawie czterdzieści jeden godzin bez snu). Nie zapisze się z pewnością w annałach kinematografii polsko-holenderskiej, ale jest pewnym odnotowaniem chwili, a właściwie dwóch chwil, które opisałam szczegółowo powyżej.

P.S.2 Nie przegapcie dwóch kolejnych wpisów dotyczących tego wyjazdu:

  1. Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤
  2. Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤

Blogosfera oczami nNi, czyli SHARE WEEK 2018

fot. Mariusz Stępień

Po wielkanocnej przerwie wracam z naręczem wiosenNych kwiatów oraz bukietem blogów, które chciałabym polecić swoim Czytelnikom, bo uważam je za ważne, wartościowe i naprawdę godne uwagi.
Wpis został zainspirowany akcją SHARE WEEK 2018, która ma na celu pokazanie (przez nas, blogerów) różnorodności w polskiej blogosferze i docenienie innych blogerów, nie zawsze bardzo popularnych, ale wpływających na nas.
Zasadą akcji jest podzielenie się u siebie trzema ulubionymi blogami i zgłoszenie ich do konkursu. (Szczegóły akcji są dostępne TUTAJ.)

1. Blogi, które gorąco wszystkim polecam:

SZORTOWNIA – BLOG KRÓTKOMETRAŻOWY, powstawała niejako na moich oczach i ma dla mnie znaczenie szczególne. To blog poświęcony filmom krótkometrażowym – pierwszy i jedyny taki polski blog zawierający przegląd filmów krótkometrażowych z całego świata i w przeróżnych kategoriach; nie lada gratka dla miłośników tzw. „szortów”, choć ze mnie np. dopiero zrobił wielkiego fana tego gatunku.
Jeśli mamy ochotę urządzić sobie wieczorem – samotnie lub w grupie – intrygujący, ciekawy seans złożony z kilku wysmakowanych filmów na jakikolwiek wybrany temat (a może na kilka różnych), Szortownia będzie do tego idealnym wręcz miejscem! ❤

Skumbrie w tomacie to blog kulinarny, będący kopalnią fantastycznych przepisów (zwłaszcza podkarpackich), który podbił moje serce, kiedy sama zaczynałam swoją przygodę z kulinarnym blogowaniem i Jednopalnikową. Autorka Kasia jest niesłychanie serdeczną i ciepłą osobą, która okazała Jednopalnikowej bardzo dużo bezinteresownej życzliwości, choć nigdy nie poznałyśmy się osobiście.
Już sama nazwa jej bloga, romansująca z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, obiecuje inteligentną zabawę z czytelnikiem i kawał dobrej literatury przy okazji! Do tego przepiękne, kuszące zdjęcia i nienaganna polszczyzna – jest smacznie w każdym tego słowa znaczeniu! ❤

Janina Daily.com to cudowne, niewiarygodnie pozytywne miejsce w sieci, w którym zawsze czuję się bezpiecznie, i do którego choćbym przyszła nie wiem jak smutna, to zawsze opuszczam je z ogromnym uśmiechem na ustach.

Jestem jak Bronisław Malinowski – tylko ładniejsza.

– pisze o sobie Janina (w notce Jestem Janina)

Janina – mieszkająca na stałe w Irlandii i wykładająca tam statystkę – pisze o wszystkim. Robi to w sposób niesłychanie zabawny, a równocześnie pozbawiony złośliwości i sarkazmu (z którymi ja ciągle walczę – mam nadzieję, że z coraz lepszym rezultatem – u siebie). Jej blog to dowód na to, że najlepszym lekarstwem na całe zło tego świata jest zdrowy śmiech – taki do łez. Jednak kiedy przychodzi do tematów troszkę większego kalibru, Janina potrafi w sposób bardzo mądry i wyważony opowiedzieć się po stronie zdrowego rozsądku, nie wchodząc równocześnie w polityczne przepychanki. Polecam serdecznie! ❤

2. Vlogi, które gorąco wszystkim polecam:

W myśl regulaminu akcji SHARE WEEK 2018, możemy polecić tylko trzy, a także tylko blogi (do których vlogi, czyli blogi prowadzone w formie filmików, się nie zaliczają). Jednak w ramach swojego wpisu mogę polecić tyle blogów (a także vlogów), ile chcę, choć nie zgłaszając wszystkich do konkursu.
Z tego powodu, przy okazji tego wpisu nie mogłabym nie wspomnieć o dwóch vlogach, które wyjątkowo mnie urzekły i których wierną fanką jestem.

Paweł Opydo – autor serii „Złe książki” – prowadzi bardziej rozbudowaną stronę składającą się z wielu ciekawych serii. Polecam również „Złe piosenki”, „Złe komentarze” i wszelkie felietony (w wersji mówionej), jednak dziś chciałabym się skupić na moich chyba ulubionych „Złych książkach”.
Opydo przeczytał za mnie wszystkie najgorsze z możliwych książki, a potem je rzetelnie streścił, posiłkując się (na szczęście tylko krótkimi, ale dającymi pewien ogląd) cytatami. To kawał naprawdę fantastycznie wykonanej roboty, którą niesamowicie doceniam. (Przeczytanie na ten przykład chociaż jednego tomu „Pięćdziesięciu twarzy Greya” to wyczyn, na który sama nie potrafiłabym się zdobyć, zwłaszcza po zobaczeniu cytatów.)
Równocześnie komentarze Pawła – komentarze inteligentnego, myślącego analitycznie człowieka – bawią mnie i mnóstwo jego fanów do łez. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie jest to vlog dla każdego. Wiem, że to, co mnie na tym kanale urzeka, wielu będzie drażnić. I dobrze! Przynajmniej kanał jest jakiś! 😉

Dyplomowana polonistka, fascynatka języka polskiego, a także prezenterka telewizyjna Paulina Mikuła zauroczyła mnie już jakiś czas temu swoim vlogiem Mówiąc inaczej, który jest poświęcony poprawności językowej. Trafiłam na niego zupełnie przypadkiem i od razu zostałam jego fanką.
Paulina z ogromną klasą i kulturą, a równocześnie lekkością i wdziękiem opowiada o językowych zawiłościach, rozwiewając największe wątpliwości.
Jej vlog to kopalnia wiedzy nawet dla innych absolwentów polonistyki.
A jeśli chcemy zrobić sobie małą przerwę od jednak nauki, Paulina ma też dla nas równie ciekawą, pozajęzykową serię „Myśląc inaczej”! 😉

❤ Chciałam ogromnie podziękować wszystkim wymienionym przeze mnie Blogerom za ich pracę, serce i pasję! ❤