
fot. Nika Zamięcka
Najwięcej wypadków zdarza się w domu, chyba że jest się mną, to wtedy najwięcej wypadków zdarza się gdzie bądź.
Już jako dziecko zdawałam się nie przejawiać najmniejszych oznak instynktu samozachowawczego i podczas jednej wycieczki z rodzicami do Szwecji i Danii udało mi się zaliczyć aż trzy małe wypadki w trzech różnych parkach rozrywki. Rodzice starali się jeszcze bardziej uatrakcyjnić mi te wakacje i wyszukali gdzieś w szwedzkiej Skanii, kawał drogi od miejsca naszego zamieszkania, sporych rozmiarów plac zabaw. Mieścił się tam ogromny dmuchany zamek, na który można się było wdrapać i trochę poskakać. Byłam ponoć zachwycona. Jakież więc było zdziwienie moich rodziców, kiedy po piętnastu minutach radosnego skakania wróciłam z płaczem, a z moich ust wypływała krew. Okazało się, że skacząc, dość niefortunnie przygryzłam sobie język…
Jakiś czas później pojechaliśmy do lunaparku położonego w innej części Skanii, w którym zachwyciła mnie zwłaszcza mała kolejka z wagonikami, mknąca sobie beztrosko po torach. Udałam się więc na fantastyczną przejażdżkę. I wszystko było super… do momentu, kiedy przejechała mi po stopie, jak z niej wysiadałam.
No i pamiętne duńskie Tivoli, w którym tak mi się spodobało na karuzeli, że błagałam rodziców o jeszcze jedną rundkę, na którą żadne z nich się już nie pisało. Nagle znikąd pojawił się jakiś przystojny młody mężczyzna, który się zaoferował, że chętnie ze mną pojedzie. Było wspaniale… dopóki nie opuściliśmy karuzeli. Przy swoim towarzyszu trzymałam dzielnie fason, ale wróciłam do rodziców dosłownie zielona. To był dzień, w którym zrozumiałam, że karuzele nie tworzą najlepszej relacji z moim organizmem. (Nie to, żebym jeszcze x razy w swoim nastoletnim życiu nie próbowała sobie udowodnić, że może jednak jest inaczej, oraz bym za każdym razem się nie przekonywała, że jednak nie jest.)
Na rowerze nie jeżdżę już w ogóle od momentu, kiedy na pewnym obozie językowo-sportowym w Bieszczadach, wracając z wycieczki rowerowej, przed samym już ośrodkiem, zapomniałam zwolnić przed wjechaniem na mostek, w który nie zdążyłam skręcić. Nagle okazało się, że mam nieoczekiwanie tylko dwa wyjścia – wjechać do strumyka lub gwałtownie zahamować. Do ostatniej chwili nie mogłam się zdecydować, które z nich wybrać, i koniec końców rower wjechał do strumyka sam, a ja, przelatując nad nim efektownym łukiem, wylądowałam tuż przed mostkiem, na żwirze. Ten wbił mi się w kolano, na którym do dzisiaj mam małe blizny. Po latach myślę, że jednak powinnam wtedy zahamować, ale nie mam co do tego stuprocentowej pewności.
Dorosłe, samodzielne mieszkanie, stanowiło dla mnie zawsze potencjalne zagrożenie, do którego szybko przywykłam. Nie dość, że ciągle mi się coś wydarzało, to przeważnie wydarzało mi się po kilka razy. Każdy z nas pewnie raz wyprasował sobie niechcący jakieś ubranie bezpośrednio na skórze – ja zrobiłam to trzy razy. Każdy z nas zalał się niechcący wrzątkiem – ja nieskończoną ilość razy, w przeróżny sposób. Najbardziej pamiętną była sytuacja, w której, chcąc wlać wrzątek z czajnika do kubka, błędnie oceniłam trajektorię lotu wrzątku. W efekcie zawartość czajnika wylądowała mi na dekolcie. Najgorsze, że trzy miesiące później, po intensywnym leczeniu maścią, gdy zaczerwienienie w końcu zniknęło, kiedy znowu nalewałam sobie wrzątek do kubka, przydarzyło mi się drugi raz zupełnie to samo.
Przed jednym sezonem letnim, w dniu powrotu z rodzinnego domu do Zakopanego, spadłam ze schodów i bardzo mocno potłukłam lewe przedramię. Przeciążyła mnie moja ogromna walizka. Poranek przed pracą spędziłam na izbie przyjęć, gdzie dowiedziałam się, że ręka na szczęście nie jest złamana. Próbując myśleć pozytywnie, ucieszyłam się, że to nie prawa.
Pod sam koniec tego samego sezonu letniego pojechałam z przyjacielem na koncert do Katowic. Pochodziliśmy trochę po mieście, a ja czułam się dosyć słabo i marzyłam o tym, by móc się gdzieś położyć, ale uznałam, że jak pojedziemy gdzieś na dużą kawę, to mi do koncertu przejdzie. W autobusie miejskim, idąc w kierunku wolnych miejsc, stałam się ofiarą mocnego szarpnięcia kierowcy… uderzenie mojej głowy o posadzkę usłyszeli pewnie nawet w Pyrzowicach. Przyjaciel, po odwróceniu się, pobladł, otoczył mnie wianuszek ludzi, z których część nagle okazała się być harcerzami (marząc o możliwości położenia się, niekoniecznie miałam na myśli przejechanie jednego przystanku na podłodze autobusu). Dostałam kategoryczny zakaz ruszania się, ktoś wezwał pogotowie. Ratownicy medyczni, czekający już na następnym przystanku, weszli do autobusu i spytali: „to do pani mieliśmy wezwanie?”. Niezwykle mnie to rozbawiło, biorąc pod uwagę, że byłam jedynym leżącym pasażerem. Z koncertu oczywiście nic nie wyszło, za to przez siedem godzin miałam wyjątkową okazję dość dobrze poznać katowicką izbę przyjęć, gdzie dowiedziałam się, że ręka na szczęście nie jest złamana. Próbując myśleć pozytywnie, ucieszyłam się tym razem, że to nie lewa.
Nadeszła zima i postanowiłam na siebie uważać. To nie zawsze jest proste przy lodzie i halnym równocześnie, ale byłam z siebie niesłychanie dumna, że nie przewróciłam się ani razu. Ani razu… oprócz tego jednego upadku, po którym byłam niemal pewna, że coś mi się w środku przemieściło. Po kilku dobrych tygodniach udałam się do lekarza, który powiedział, że ma mnie prawo boleć jeszcze dwa miesiące. Akurat do końca sezonu, ale przynajmniej wiedziałam, na czym stoję, więc dzielnie zagryzłam zęby.
Na wiosnę, dokładnie w dniu, w którym zauważyłam, że ból pleców ustał, poszłam radośnie do sklepu… zamykając sobie niechcący jego ciężkie drzwi dokładnie na palcu. (Dziś, rok później, mogę śmiało powiedzieć, że paznokieć prawie zupełnie do siebie doszedł.) To była chyba jedna z najboleśniejszych sytuacji i prawdopodobnie jedyna, która wycisnęła z moich oczu łzy. Palec jednak nie był długo w swojej niedoli osamotniony, bo chwilowa praca w gastronomii też przyniosła swoje żniwo, kiedy mnie poproszono o pokrojenie cytryny… tasakiem.
Wszystkie historie skończyły się dobrze, nie pozostawiając po sobie większych śladów (z wyjątkiem kilku małych blizn). A ja ze swojego bogatego doświadczenia, mogę śmiało powiedzieć, że jednak prawdą jest, że:
wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

Por. zaskakująco wysoka śmiertelność wśród Amerykanów spowodowana wypadnięciem z łóżka 😉
LikeLiked by 1 person
😀 😀 😀
LikeLike
Oj w domu też uważaj
LikeLiked by 1 person
😀 Tak, próbuję. Na razie – od publikacji wpisu – jeszcze nic sobie nie zrobiłam! 😀
LikeLiked by 1 person
Ha ha To dobrze ale zdjęcie wybitne !
LikeLiked by 1 person
Dziękuję – bardzo zdolna dziewczyna je robiła 😉 Ma już (to zdjęcie) kilka lat, ale wydawało mi się tu idealnie pasować, obrazując równocześnie kwestię i wypadków i domu 😀
LikeLiked by 1 person
Pasuje idealnie. A to ciekawe zjawisko że na prawie każdym zdjęciu wyglądasz inaczej.
LikeLiked by 1 person
Kobieta zmienną jest i ma wiele twarzy… Podobno 😉
LikeLiked by 1 person
Podobno tak. I tu to widać 😀
LikeLiked by 1 person
Fajnie, nie lubię się nudzić, patrząc w lustro 😀
LikeLiked by 1 person
I to mi się Podoba !
LikeLiked by 1 person
Zdjęcia z tej samej sesji znajdziesz jeszcze w tych wpisach:
i jeszcze na tej stronie:
LikeLike