Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (trójkąt)”

Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (trójkąt)”, 2006

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Praca „Bez tytułu (trójkąt)” jest kolejnym dowodem na to, że słowa mogą być swoimi znaczeniami. Otóż widzimy trójkąt, który składa się ze słowa „trójkąt” napisanego trzy razy: poziomo, w górę i w dół. Za każdym razem od lewej do prawej, co bardzo ważne, bo udało się nie naruszyć porządku prawidłowego zapisu, przez co nasz „trójkąt” jest bardziej wiarygodny jako słowo. Pobudziła mnie do refleksji spółgłoska „t”, która kończy i zaczyna słowo, bez czego stworzenie ze słowa „trójkąt” trójkąta nie byłoby możliwe.
I tu zaczyna się najciekawsze – Dróżdż pokazuje nam słowo w jego najwłaściwszym kontekście. Czy „trójkąt” może być prawdziwym trójkątem dopóki z niego trójkąta nie zrobimy? Chyba nie. Ma jedynie do tego predyspozycje przez swoje początkowo-końcowe (ważne, ważne terminy dla Dróżdża) „t”. Być może ma je właśnie po to, żeby tym trójkątem się stawać. Czy istnieje przeznaczenie słów? Czy słowa mogą służyć do czegoś znaczenie mniej prozaicznego i banalnego niż, zazwyczaj kiepsko nam wychodząca, komunikacja?
Mam ogromną nadzieję, że tak. I że z jednej strony Stanisław Dróżdż tak bardzo słów świadomy bawi się nimi i ukazuje nam ich nowe konteksty, a z drugiej – one się temu poddają z chęcią i zawsze pojawia się efekt, który nie mógł być przez artystę zupełnie zaplanowany, choć na pewno nie pozostał niezauważony. Artysta ten mówi przecież: „[…] ponieważ przez cały okres szkoły średniej oraz studiów dręczyła mnie myśl dlaczego wiersz, opowiadanie, powieść, itp. zaczynają się w jakimś tam miejscu i kończą w jakimś, postanowiłem tworzyć utwory pozbawione tego aspektu, ograniczając się do samego czystego tekstu”¹. Artysta ten tworzy przecież dzieło „Początekoniec”, nazywa tak swoją wystawę. I czym jest w tym kontekście „Trójkąt”? Grą, która jest możliwa tylko dzięki temu, że początek i koniec wyrazu „trójkąt” jest identyczny i pozwala trójkąt zbudować.
Czyli istotą trójkątowości słowa „trójkąt” jest jego… początek i koniec.

___________________________
¹ cytat pochodzi z nieistniejącej już strony. Aktualną stronę poświęconą twórczości Stanisława Dróżdża znajdziemy TUTAJ.

Domowe pączki

jednopalnikowa.wordpress.com

W tłusty czwartek nie mogło oczywiście zabraknąć na blogu pączków! Wpis pochodzi z prowadzonego przeze mnie bloga Jednopalnikowa i jest moją pierwszą udaną próbą zmierzenia się z pączkową materią.
Zapraszam do lektury mojego przepisu na Domowe pączki (wystarczy kliknąć w jego podkreśloną i wyświetlającą się na szaro nazwę tuż przed tym nawiasem 😉 )!

Kartki na drzwiach

fot. Bartłomiej Jurecki

Co jakiś czas słyszymy o raportach dotyczących czytelnictwa w Polsce i wiemy z nich doskonale, że najprawdopodobniej nigdy (lub przynajmniej w szybkim czasie) nie staniemy się pod względem czytelnictwa drugą Islandią. I szczerze mówiąc, nie jestem tym osobiście jakoś mocno poruszona, a moje polonistyczne serce nie krwawi. Nie krwawi, ponieważ książka książce nie jest równa. Czy ktoś, kto przeczyta w ciągu roku kilkadziesiąt książek z zakresu rozwoju osobistego, thrillerów erotycznych czy powieści, których wydawca nie zainwestował w jakiegokolwiek redaktora, naprawdę ma jakąś przewagę nad tym, kto przeczytał w ciągu roku dziesięć książek, ale za to ambitnych i ważnych dla literatury? Myślę, że niekoniecznie.
Dodatkowo, choć widzę płynące z tego zagrożenia społeczne, każdy ma przecież prawo nie być ani erudytą, ani interesującym partnerem do rozmowy, mieć wąskie horyzonty i nie mieć w domu ani jednej książki na półce.
Istnieje jednak pewien specyficzny wycinek literatury stosowanej, który z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego mi powodu jest dla większości z nas wręcz niezauważalny – to wszelkiego typu kartki na drzwiach. I poziom czytelnictwa tychże uważam za realny powód do załamywania rąk i wołania o pomstę do nieba.
Takie (często wcale niemałych rozmiarów) kartki wywieszone na drzwiach sklepów lub wszelkich lokali użytkowych pomagają nam zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość, w krótkim czasie przyswoić maksymalną liczbę informacji (np. od której do której godziny lokal usługowy, przed którym stoimy, jest czynny) i uniknąć konieczności zapytania bliźniego o to, czego nie wiemy. Wydawałoby się, że to same plusy. Dodatkowo tekst na takiej kartce jest prosty, jednoznaczny, oprócz liter zawiera też przeważnie cyfry, więc nie wymaga od czytelnika talentu interpretatorskiego lub dużych nakładów intelektualnych.
I choć na drzwiach nie wiszą zazwyczaj epopeje, pewnym niewiarygodnym zjawiskiem jest dla mnie cała rzesza ludzi, którzy patrząc na drzwi, nie widzą informacji, która:

a) na nich wisi

b) jest im w danej chwili potrzebna.

Sama pracuję w szeroko pojętych usługach. Moje biuro ma na drzwiach  tabliczkę z prostą informacją o godzinach, w których jest czynne. Oczywiście ani nie przychodzę do pracy na godzinę otwarcia biura dla klientów, ani nie wychodzę z niej dokładnie wtedy, kiedy biuro staje się dla nich zamknięte, więc wielokrotnie udaje mi się być świadkiem (choć nienaocznym) takiej oto sytuacji sprzed zamkniętych drzwi, za którymi siedzę: kilka osób przed drzwiami z kartką, szarpanie za klamkę, mocniejsze szarpanie za klamkę, dialog:

– Ej, co jest?
– No nie wiem właśnie.
– Zamknięte?
– Już zamknięte? A nie dłużej?
– Nie wiem. A nie, czekaj! Tu coś jest na drzwiach!
– A co jest?
– Że do 18.00 czynne.
– A która jest?
– 18.10, ale może pani tam jeszcze jest! – szarpanie, szarpanie, szarpanie.
Kurtyna.

Jak więc widać, nawet w tego typu tekstach przydaje się tzw. czytanie ze zrozumieniem, gdyż z komunikatu:

Biuro czynne
poniedziałek – niedziela 9.00 – 18.00

– przykład jednej z miliona takich samych kartek na drzwiach

nie wynika wcale, że biuro będzie czynne dłużej, „jeżeli pani tam jeszcze jest”, tylko że jest zamykane dla interesantów o godzinie 18.00 (= od 18.01 nie jest już czynne).
W osiedlowym dyskoncie też jestem ciągle w awangardzie, wchodząc do niego WEJŚCIEM (drzwi charakteryzujące się wielkim napisem WEJŚCIE), a wychodząc WYJŚCIEM (analogicznie). A przecież w przypadku wjeżdżania niewłaściwymi drzwiami z wózkiem na zakupy, można już stanowić zagrożenie.
Tak że nie miejmy kompleksów, że nie czytamy książek lub czytamy ich mało. Skoncentrujmy się na drzwiach i prostych formach literackich na nich zawartych. Reszta przyjdzie sama, stopniowo. Taką mam przynajmniej, odrobinę już nadwątloną, nadzieję…

RAS

fot. Valantis Nikoloudis

[Opowiadanie powstało już dłuższy czas po zakończeniu warsztatów Twórcze pisanie i jest ściśle związane z aferą wokół  kontrowersyjnego  filmu Jacka Markiewicza „Adoracja Chrystusa” przypomnianego przez CSW po dwudziestu latach od powstania. Związane jest również z zajęciami Sztuka. Aktualia, na które uczęszczałam podczas studiowania kulturoznawstwa i których największym dla mnie problemem była kompletna rozbieżność między moją definicją sztuki, a tym, jak definiował ją prowadzący zajęcia – kurator CSW zresztą.]

29.12.2013

– Puk, puk. – rozległo się pukanie do drzwi. Żona, otwierając, wychynęła zza metalowego łańcucha, cicho pytając:
– Tak?
– Mazurek Alfons, moje nazwisko – odpowiedział niski, modnie ubrany jegomość z ogromną teczką w ręku. – Jestem z Ruchu Aktualna Sztuka, nie zajmę państwu dużo czasu. Chciałbym zadać kilka pytań. Czy byłaby pani tak uprzejma i wpuściła mnie do środka? Myślę – co ja mówię? Jestem przekonany! – że warto rozmawiać.
– O co chodzi? – spytał Mąż, dochodząc do korytarza i poprawiając podkoszulek.
– Mazurek Alfons z Ruchu Aktualna Sztuka. Zgodzimy się wszyscy na pewno, że warto rozmawiać.
Mąż podrapał się po głowie, a pan Mazurek w tym samym czasie posuwistym, sobie tylko znanym ruchem bioder wykonał trzy skuteczne kroki i usiadł wraz ze swoją teczką za stołem w kuchni.
– No to skoro wszyscy jesteśmy zgodni, ależ proszę siadać, to niech mi państwo powiedzą, czym jest w państwa życiu sztuka? Czy zastanawiali się państwo nad jej istotą?
Ponieważ odpowiedź nie nadeszła, a twarze rozmówców nie zdawały się być zmącone myślą, pozwolił sobie wyjąć z teczki katalog, z którego nieoczekiwanie wyskoczył Jacek M. Artysta, z odrobinę rozmazaną twarzą oraz wielkim plecakiem ze stelażem. Położył plecak na podłodze i zgiął się wpół, coś z niego wyjmując. Pan Mazurek kontynuował:
– Tytułem wstępu, może łatwiej będzie na przykładach.
Jacek M. zbyt szybko spróbował się wyprostować i nagle złapał go skurcz.
– Jednak te dwadzieścia lat temu szło mi znacznie sprawniej – zamruczał pod nosem.
– Ojej. Bolą pana krzyże? – spytała troskliwie Żona.
– Jeden krzyż. Dokładnie średniowieczny krucyfiks. – odpowiedział  i wyjął z plecaka średniowieczny krucyfiks swoich własnych rozmiarów.
– Kruca fuks… – zdumiał się Mąż.
– Krucyfiks, średniowieczny – poprawił go pan Mazurek.
– Panie, co pan? – poirytował się nagle Mąż widząc, że Jacek M. zaczyna ochoczo ściągać z siebie ubranie. – Zaraz, hola! Chwila, moment! Gdzie mi tu pan z tym pisiorem?!
– Tylko nie pisiorem! – żachnął się Jacek M., a jego uwolnione przyrodzenie zaczęło swobodnie dyndać w gęstwinie atmosfery.
– Na miłość boską, proszę wreszcie zdjąć te kalesony z kostek! – zniecierpliwił się pan Mazurek. – Swoją drogą, że też nie mógł pan włożyć slipów. W każdym domu to samo!
Jacek M. posłusznie pozbył się z kostek resztek garderoby i przystąpił do przytulania się do krucyfiksu.
– Ludzie trzymajcie mnie, toż to skandal, pod moim dachem! Kobieto, leć po krzyż! Toż to atak! Mówiłem, że zboczeńce! – Mąż zamachnął się na scenę na podłodze, ale powstrzymał go siłą spokoju pan Mazurek.
– Ależ drogi panie, agresja na nic tu się zda. Pan musi poobcować ze sztuką, bo  t o  jest właśnie sztuka. I dopiero wtedy, gdy ją pan pozna i zrozumie, będzie pan miał prawo do uniesienia się, ale także prawo do uniesień jako takich. Co ja mówię, prawo? Pan będzie miał przywilej rozkoszowania się nią, czerpania z niej satysfakcji i przyjemności. Wzbogaci się pan, jak nigdy w życiu!
Mąż, jak zahipnotyzowany, otworzył usta by coś odpowiedzieć, ale w tej właśnie chwili wyszła z katalogu Katarzyna K. Artystka.
– Przepraszam, jest tu może koń?
– Jeden nawet całkiem na wolności! – rzucił mimochodem, czując, że wypada z roli, dosyć zdezorientowany Mąż.
– Ależ, z przeproszeniem, ale jest pan wulgarny – stwierdził pan Mazurek.
– Słyszysz? Jesteś wulgarny! – skarciła go Żona i zdzieliła przyniesionym do tych celów krzyżem po głowie.
Na to wychylił się spod krucyfiksu Jacek M.:
– Ależ w swoim prostactwie oczywiście i niewyrafinowaniu, ale niejako (w sposób nieoczywisty, a przez to także intrygujący) takąż zwierzęcą metaforą, pan tu nawiązał przypadkiem do innej mojej pracy, nie znając jej rzecz jasna, w której się masturbu…
– Panie Jacku, proszę się zająć krucyfiksem! W tej chwili! Pańskie wynurzenia nie mają dla sztuki jako takiej żadnego znaczenia! A przed panią, pani Kasiu K., będzie tu trzeba rzucić kilka przynajmniej słów o starożytnym Egipcie i piramidzie w szczególności. Proszę się ogarnąć i nie wychodzić ani z katalogu ani przed szereg bez przygotowania. Proszę to samo przekazać panu Zbigniewowi L., gdyby znowu szukał swojego Lego – tupnął nogą, przerywając artyście, pan Mazurek. – Czy możemy wracać do naszej rozmowy?
– Panie Jacku, proszę już powoli kończyć – upomniał się pan Mazurek. – Nie, na miłość boską, nie to miałem na myśli! Proszę nie mylić swoich prac!
– Trzymajcie mnie, toż to atak!!! Pod moim dachem! – poirytował się Mąż.
W tym momencie zstąpił z niebios Pan Bóg:
– Panie Jacku, nie czuję się urażony pańską pracą, choć artysta z pana mierny. Takiemu Dróżdżowi na przykład – z którym, nota bene, lubię czasem rozegrać partyjkę w kości – nie dorasta pan artystycznie do pięt, no ale z drugiej strony takiego pana stworzyłem. Ma pan i swoje plusy. A z was, drodzy państwo, dobrzy, bogobojni ludzie. Odporni na sztukę, ale dobrzy. Jednak i moja cierpliwość, jak się okazuje, miewa swoje granice, więc zdecydowałem się pofatygować i powiedzieć wam to osobiście – proszę, zdejmijcie tego szkaradnego jelenia na rykowisku znad obrazka świętego, kiedy się modlicie. Nie sposób w takim bezguściu wchodzić w sferę sacrum!

O co chodzi z tym nN, czyli kilka słów o geminacie

fot. Kaloudis Basilis

Czemu tam, gdzie tylko mogę, tak dziwnie zapisuję swoje imię? O co chodzi z tym „nN”? Czy to czemuś w ogóle służy?
Spieszę z wyjaśnieniem, a zacząć będę musiała od bardzo prostej słownikowej definicji geminaty:

geminata to spółgłoska podwojona

– prosta słownikowa definicja geminaty

Sama nazwa wywodzi się oczywiście z łaciny, a jej dosłowne znaczenie to właśnie: „podwójna, powtórzona, połączona”.
Zainteresowałam się geminatą, gdyż zawiera ją moje imię. Zastanawiała mnie w niej najbardziej jedna rzecz – wymowa. Zasada mówi, że jeśli nasze dwie powtarzające się spółgłoski przypadają na koniec tematu polskiego wyrazu, wtedy tylko druga z nich ulega zmiękczeniu. Czyli w praktyce nikt nie wymówi np. mojego imienia tak, jakby na jego końcu były dwa bardzo wyraźne „n”, ale też nikt nie wymówi go tak, jakby było pisane przez jedno „n”. Skoro więc słyszymy więcej niż jedno, ale mniej niż dwa „n”, może nasunąć się wniosek, że „n” jest tutaj półtora (tak, wiem z matematyki, że to nie jest jedyna możliwość, jednak najprostsza i wystarczająca do naszych językowych potrzeb).
Poczułam konieczność graficznego odzwierciedlenia mojego półtora „n”. Biorąc pod uwagę to, że małe „n” jest prawie dwa razy mniejsze od dużego, oczywistym sposobem wydał mi się taki zapis, w którym pojawi się mała i duża litera. Można by dyskutować, która powinna być pierwsza. Ja wyszłam z założenia, że:

Nn

– taki zapis w kontekście początku zdania czy nazwy własnej, kiedy zawsze pierwsza litera jest duża, nie zwróci wystarczająco uwagi na kwestię kluczową, czyli taką, że „n” jest tutaj półtora,

nN

– taki zapis z kolei nie pomyli się nam z żadną inną sytuacją 😉

Co się zaś tyczy tego, czemu „nN” jest na blogu tak dużo (wszystkie nazwy kategorii, do klikania w które gorąco zachęcam, w miejscu każdego „n” mają „nN”), to jest to po prostu mój pomysł na spersonalizowanie ich. Zabieg artystyczny – że pozwolę go sobie tak szumnie nazwać – niemający nic wspólnego z ich geminatą (nie wszystkie z tych słów mają oryginalnie podwojone „n”), choć nawiązujący do mojej prywatnej geminaty, z którą jestem bardzo zżyta.
No a manNi, nNi czy nN to warianty mojego imienia. Przez całe moje dzieciństwo jedyną osobą, która mówiła do mnie manNi, był mój tata. Kiedy ktoś pytał, czy można moje imię jakoś zdrobnić, odpowiadałam, że nie można. Aż nagle przyszedł moment mojego całkowitego utożsamienia się z tym skrótem 😉

W rybich łuskach

fot. Valantis Nikoloudis

[W rybich łuskach napisałam już dłuższy czas po zakończeniu warsztatów Twórcze pisanie. Podobnie jak moje pozostałe opowiadania jest ono oparte na faktach. Inspiracją był jeden z najbardziej niesamowitych utworów wokalnych XX wieku – Le sirene Demetria Stratosa. Utwór dostępny TUTAJ]

18.02.2013

Kiedyś, w równoległej czasoprzestrzeni, żyła sobie najbardziej wyjątkowa ze wszystkich syren, syrenNi. W jej podwodnym królestwie było bardzo, bardzo dużo butów i bardzo, bardzo dużo wody. Pewnego razu, kiedy piła nabytą krakowskim targiem kawę, ze spienionej śmietanki towarzyskiej wyłonił się mądry, męski i przyjacielski Posejdon i opowiedział jej o Stratosferze. syrenNi słuchała go jak zaczarowana, aż nagle zapragnęła się tam znaleźć.
Kiedy tropiąc nowe doznania minęła troposferę, znalazła się z podniesioną głową w iryzujących chmurach. Stamtąd dobiegł  ją włosko-grecki śpiew egipskich leSyren. Były pięknymi, niezwykłymi mężczyznami o dzikich obliczach i nieobliczalnych pomysłach. Właściwie były nawet jednym mężczyzną, tylko bardzo dobrze zrealizowanym i zwielokrotnionym, choć nie do końca żywym. I ona była w samym środku wszystkiego. Ten śpiew w nią wszedł, wypełnił ją, choć to ona była w nim. Ekstaza i ekscytacja, ale też uczucie pewnej tęsknoty i strachu przed ulotnością tak głęboko syrenNi wzruszyły, że zaczęła płakać. Płakała tak jeszcze bardzo, bardzo długo, aż w końcu jej łzy wypełniły całą Stratosferę. Nagle poczuła, że jej dobrze. Spojrzała dokoła i zrozumiała, że to ta słona woda. Wtedy zobaczyła nadciągającego ławicą Posejdona, bo był on rybami. (Ona sama była kiedyś rakiem, ale przemianę w rybę zawdzięczała Wielkiemu Bezrybiu w ‘69, co nie przeszkadzało jej wcale w byciu najbardziej wyjątkową ze wszystkich syren, gdyż syreną się jest tylko w oczach).
I tak zamieszkała, nie wiedząc nawet jak i kiedy, w Stratosferze. Powoli zaczęło tam przybywać coraz więcej i więcej butów oraz wody, a czasami też Posejdona. Ale żadne inne ryby nie chciały – mimo usilnych zaproszeń syrenNi – jej odwiedzać. Nie rozumiała dlaczego. Miały zawsze dużo, dużo usprawiedliwień: a to lały wodę o niechęci do bycia nad powierzchnią, a to demonizowały warstwę ozonową, która ponoć sprawiała, że ich rybie połowy nie wylewały za kołnierz, a czasami po prostu nabierały wody w usta, udając – jak dzieci – że nie mają głosu.
syrenNi było bardzo przykro z tego powodu, ale musiała się nauczyć żyć w samotności wypełnionej hipnotycznymi leSyrenami, co w gruncie rzeczy odpowiadało jej bardziej. Uświadomiła to sobie po połknięciu planktonu poznania dobra i zła. Wtedy też zobaczyła morskim okiem wyobraźni sedno sprawy: inne ryby uznały, że śpiew leSyren jest odrzucający, a jego słuchanie wpływa bardzo niekorzystnie na głowę lub jest wręcz skutkiem już istniejących z nią problemów. A ponieważ, jak powszechnie wiadomo, ryba psuje się od głowy – po prostu się bały.
Zepsucie i zgnilizna (zwłaszcza w wodzie nieprzyjemna) bardzo zaprzątały myśli syrenNi i ich wizja martwiła ją niebywale. Jednak po czasie okazało się, że to ona niszczyła głowę syrenNi, a nie leSyreny wcale. Te zresztą jako jedyne pomogły jej nie tylko pozbyć się tej wizji, ale jeszcze pokazały jej wachlarz wizji wspaniałych.
I tak oto najbardziej wyjątkowa ze wszystkich syren, syrenNi, stała się pierwszą w historii rybą, która się naprawiła. Od głowy.