fot. Grzegorz Mart [zdjęcie zrobione podczas 58. edycji festiwalu i pochodzące z galerii WJ]
Moja recenzja 60. Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” (2017) to zebrane w jeden tekst wpisy z Facebooka, którymi dzieliłam się na bieżąco ze swoimi znajomymi.
16.09.2017 – sobota
W sobotę w ATM Studio odbyły się trzy koncerty. Najwięcej moich wątpliwości wzbudził pierwszy z nich ze względu na samą swoją kompozycję. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Ustawienie tych utworów we właściwej kolejności (czyli wg mnie: Aperghis, Tan, Dobrowolski, Nono – wywaliłabym Chin) być może generowałoby kolejne kompozycyjno-percepcyjne problemy typu trzy razy fortepian z elektroniką i na końcu tuba z elektroniką, jednak z estetycznego punktu widzenia miałoby znacznie więcej sensu. Tymczasem Post-prea-ludium n. 1 per Donau Nona jako drugi utwór to jakieś gigantyczne nieporozumienie. Już nie wiem, kogo trzeba byłoby po nim zagrać, żeby koncert nie pozostawił niesmaku, ale z pewnością nie Unsuk Chin (dwa utwory po Nonie) z jakąś absolutną pomyłką, jaką było Double Bind? na skrzypce i elektronikę. Nieudolna „gra aktorska” skrzypaczki i jej teatralne dziwienie się, że skrzypce wydają jakieś dźwięki, przeplatane z uśmiechaniem się do tych skrzypiec, to pomysły, które były na topie, kiedy moja mama kończyła studia, a że utwór ma dopiero dziesięć lat, to trącił myszką o jakieś trzydzieści już w momencie powstawania… Pewną ironią w tym kontekście jest to, że utwór Nona ma właśnie trzydzieści lat i jego wzruszająca, łkająca z elektroniką tuba będzie prawdopodobnie tak samo poruszać za kolejne dekady.
Drugi koncert był także źle skomponowany niestety. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Szalonek z Piernikiem Piernikianą rozwalili system (utwór ma czterdzieści lat tak na marginesie). Ale znowu drugim utworem (moim zdaniem miejsce w programie zarezerwowane dla kompozycji najsłabszych, bo jeśli obiektywnie nie będą złe, to i tak się obronią, a jeśli jednak będą fatalne, łatwo można resztą koncertu zatrzeć niesmak) był Many more voices Davida Mossa & Tempo Reale, który nie był może specjalnie nowatorski czy oryginalny, ale mnie rozłożył na łopatki i dwa razy doprowadził do łez. Nawet biorąc pod uwagę to, że komuś mógł się nie spodobać, to nie powinno się go przyćmiewać dość miałkim, miłym dla ucha, ale kompletnie nic nie wnoszącym “LFO #8” Tempo Reale. Ja chciałam w tych łzach, w tym wzruszeniu, w tej zadumie pozostać, a nie słuchać brzdęków w kręgu. Sympatycznych, ale to trochę jak wracać po koncercie taksówką przy dźwiękach Perfectu.
No ale do trzech razy sztuka i tu niestety kolejny spektakularny programowy fakap. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Gdyby istniał jakikolwiek poradnik układania programów koncertów, punktem pierwszym powinna być zasada by nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie grać Etiudy konkretnej (na jedno uderzenie w talerz) Włodzimierza Kotońskiego z 1959 roku po Czarku Duchnowskim! Generalnie po czymkolwiek tak bardzo nowym. Utwór Kotońskiego powinien być, moim zdaniem, grany w kontekście historycznym i dla takich utworów najlepsze jest pierwsze miejsce. Zagranie go na końcu i to jeszcze po takim odjeździe, jak Układy względne odosobnione PHONOS EK MECHANES to wyrządzenie Kotońskiemu ogromnej krzywdy.
Mimo że usłyszałam wczoraj dwa wybitne utwory i kilka naprawdę niezwykle oryginalnych i ciekawych rzeczy, bardzo mnie martwi nowa wrażliwość programowania koncertów. W głębi duszy mam jakąś nadzieję, że to był przypadek. Trzy następujące po sobie, ale jednak przypadki. Najbardziej niepokoi mnie brak świadomości czego powinno się unikać. Na proszonej kolacji też teoretycznie można by podać najpierw deser, potem danie główne, po nim przystawkę i na końcu zupę, tylko przeważnie próbujemy nie zapewniać gościom niestrawności. Zobaczymy…
Spod ATM wynajęty przez WJ autobus zawoził gości na kolejny koncert do centrum. To naprawdę bardzo miła i świetnie pomyślana sprawa. A w autobusie, całkiem nie cicho, sączył się z głośników… Perfect.
18.09.2017 – poniedziałek
SÉRIE ROSE… (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Podskórnie przeczuwałam, że to będzie słabe, bo kiedy „poszukuje się erotyzmu w muzyce” i robi w takim duchu cały koncert, to to nigdy dobrze nie wróży. Temat mocno trąci, nomen omen, myszką, a to co szokuje lub/i zniesmacza (kiedyś i dziś) jest dosyć ponadczasowe, bo odnosi się do poważniejszego pytania, czy każde tabu trzeba przełamywać. Czy trochę nie jest tak, że tabu jest samo w sobie dobrym i potrzebnym rozwiązaniem, kiedy się żyje w społeczności. Chciałabym być dobrze zrozumiana – nie uznaję tematów tabu wśród najbliższych sobie osób. Jednak przestrzeń publiczna, z którą sztuka – chciał nie chciał – jest nierozerwalnie związana, rządzi się kompletnie innymi prawami. A teraz o samym koncercie. Pierwsze dwa utwory bardzo mi się podobały ([your name here] Jennifer Walshe i Public Privacy #5 ARIA Brigitty Muntendorf). Głównie ze względu na spójność każdego utworu, oryginalność i doskonałe wykonanie. Potem niestety komuś przyszło do głowy, że Sonata Erotica Erwina Schulhoffa z 1919 roku (!!!) ma dziś jakąkolwiek wartość, mimo że nie miała jej już w momencie powstawania, i że trzeba ją zaprezentować. Wątpliwej jakości dadaistyczny żart dostał więc drugie życie. Dla niewtajemniczonych, „utwór” na głos solo polegał na fonicznym odtworzeniu stosunku (a ściślej jego „żeńskiej partii”), a kończył się oddaniem moczu (również, mam nadzieję, jedynie teatralno-fonicznym; bardzo proszę nie psuć mojego nadwątlonego świata iluzji, jeśli się w tej kwestii jednak mylę). Nie uważam się za osobę pruderyjną, ale w swojej głębokiej aspołeczności i niechęci do ludzi jako takich, mam dość silny wstręt do cudzej fizjologii, co obejmuje nie tylko oczywiste sikanie, ale również odgłosy sypialniane. Wychodzę z założenia, że wtargnięcie w moją przestrzeń ze swoją fizjologią jest głęboko niestosowne i traktuję je w kategoriach przemocy. Tak się też czułam podczas tego utworu. Jednak ponieważ nie lubię być jednostronna, spróbowałam spojrzeć na to trochę szerzej. I uderzyła mnie zupełnie inna rzecz. Ów stosunek zaczyna się od „nie”. Od „nie”, które znaczy „tak”. I o ile kiepski szowinistyczny żart na początku XX wieku oddawał pewnie charakterystyczny dla tamtych czasów wąski męski horyzont myślenia o seksie i roli kobiety w tymże, o tyle dziś żyjemy w kulturze gwałtu i ciągle mamy na tapecie ten temat. Przecież wbija się nam do głowy, że wina za gwałt jest po stronie gwałciciela, a nie zbyt krótkiej spódniczki, upojenia alkoholowego czy wyzywającego makijażu. Innymi słowy, w cywilizowanych społeczeństwach uczy się już (na szczęście!) od dłuższego czasu obywateli, że „nie” znaczy zawsze „nie”. Tymczasem z tego gniota aż krzyczy, że „zawsze się trochę gwałci”. Jednak, żeby oddać sprawiedliwość, utwór był „adresowany tylko do mężczyzn”. Czemu więc pomysłodawczyni tego koncertu zdecydowała żeby go pokazać także kobietom? Czy przypadkiem nie dlatego, że jest równouprawnienie? Czy tylko ja widzę w tym pewną sprzeczność?
Potem zabrzmiało London Johhanesa Kreidlera – utwór z 2007 roku na wideo. Pomysł intrygujący – „dźwięki do fetysz-filmu-footage z ujęciami kobiet palących papierosy”. Dźwięki miłe dla ucha, a na ekranie prostytutki z późnych lat 80. z papierosami. Moje pytanie odnosi się właściwie nie tylko do tego utworu, ale koncertu jako całości: czy serio w 2017 roku, skoro już musimy mówić o seksualności podczas koncertu, nie umiemy wpaść na nic bardziej oryginalnego, niż tandetny wyzywający wygląd, naturalistyczne jęki, prostytutki i papierosy? To przecież zalatuje głębokim PRL-em. Przez cały utwór bałam się, że za chwilę zobaczę kępy buszu spod pach tych pań (lub gdziekolwiek indziej, gdzie również nie powinno było ich być) a zza kamery wyjdzie spocony operator w swetrze i kamizelce, grubych okularach, z obowiązkowym wąsem i wągrami na nosie. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, ale niedużo brakowało. Nie wiem jak organizatorzy koncertu, ale ja tego z erotyką w swojej głowie raczej nie łączę, ale oczywiście różne są preferencje.
No i utwór, na który głównie tego wieczoru przyszłam i podczas którego wyszłam, czyli cudowna wspaniała Laurie Anderson Langue D’amour… zaśpiewana przez Frauke Aulbert! Tak, proszę Państwa, jeśli myślicie, że utwory Laurie Anderson powinny być wykonywane tylko i wyłącznie przez Laurie Anderson, to macie absolutną rację i nigdy nie próbujcie przekonać się o tym osobiście. Co sobie postukałam obcasami przy wychodzeniu to moje, ale wkurzyłam się niemiłosiernie! To powinno być karane długoletnim więzieniem. Gwoli ścisłości – utwór jak zawsze boski, tylko wykonanie mizerne.
Reszty słuchałam już poza salą, a że w Teatrze IMKA od ubiegłego roku ciągle nie naprawili kotar, słyszałam wszystko. Niestety.
Za to poczytałam sobie program – m.in. opis pierwszego utworu, który tak mi się spodobał, [your name here] Jennifer Walshe, w którym kompozytorka wyjaśnia: „montaż próżnych wyliczanek słodkiej idiotki, która opowiada o swych nastoletnich przygodach z chłopcami, o całowaniu, fryzurach, heavy metalu i galeriach handlowych”. I z jednej strony szacun, że koncert był przynajmniej spójny i oprócz może biednej nie pasującej tam Laurie (bo jak zwykle uroczej i subtelnej), pięknie wyeksponował dziewiętnastowieczne seksistowskie podejście do kobiet jako głupich gąsek. A z drugiej strony… ludzie, naprawdę?
19.09.2017 – wtorek
Pierwszym wtorkowym koncertem było wykonanie Ghostland Pierre’a Jodlowskiego w Studiu ATM. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Moim podstawowym problemem z tym spektaklem była nierówność. Z jednej strony niesamowicie dopracowane szczegóły w warstwie audiowizualnej, ujmujące pomysły muzyczne, fascynujące momenty, a z drugiej brak umiejętności ogarnięcia całości jaką powinien być utwór. Szkoda, że znakomity zespół, jakim jest Les Percussions de Strasbourg nie miał za bardzo możliwości pokazania swoich umiejętności. Przynajmniej tych muzycznych, bo aktorsko byli naprawdę fenomenalni. Wyszłam z koncertu w przeświadczeniu, że nie jestem pewna, czy średni, ale w tej średniości równy i spójny utwór nie jest w gruncie rzeczy lepszy, niż utwór, który jest fantastyczny, ale tylko fragmentarycznie. Może się nie znam, ale wydaje mi się, że kompozycja całości (muzycznej kompozycji) jest równie ważną kompozytorską umiejętnością, jak samo pisanie utworu. A od dawna czuję, że pan Jodlowski jej jeszcze niestety nie posiadł.
No ale to było niczym w porównaniu z koncertem, który był wg mnie absolutnym nieporozumieniem, czyli nocnym występem zespołu Decoder Ensemble. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Pięć fatalnych kompozycji (Munterdorf, Hurt, Koroliov, Hülcker, Schubert), które brzmiały jak prace zaliczeniowe z samego początku studiów. Nie mogłam uwierzyć, że coś tak niedopracowanego i złego jest naprawdę grane na Warszawskiej Jesieni – festiwalu o ogromnej renomie i tradycji. Naprawdę po niemal trzech dekadach uczestnictwa w tym festiwalu i osłuchania – głównie dzięki tacie – z najlepszymi kompozycjami w historii muzyki współczesnej umiem odróżnić, co jest dobre, a co jest ściemą. Oczywiście nie wszystkie dobre utwory mi się podobają, a niektóre złe czasem chwytają mnie za serce, nie mniej jednak nie piszę tu o gustach, tylko o obiektywnej wartości utworów.
Drugi koncert był zbiorem atrakcyjnych dla młodej publiczności miernych kompozycji, w których było pełno odwracania uwagi od defektów kompozytorskich. Jeśli nie mamy pomysłu, a utwór jest zbyt krótki, by go uznać za skończony – ciepnijmy wizualizację ze śmiesznym psem (czy czymkolwiek był główny bohater). Niech do tego muzycy sobie pokrzyczą, pani zza wiolonczeli coś tam sobie pofałszuje à la jazzowo i wszyscy się będą cieszyć. Ok, ale czy serio akurat na 60. WJ?
Żeby oddać jakąś sprawiedliwość, ASMR *contemporary music ensemble* [tapping] [scratching] [brushing] [whispering] Neo Hülcker było dość ciekawe, bo wydarzył się jakiś pomysł. Pomysł się niestety dość szybko rozmył i zostało zjadanie własnego ogona. A szkoda, bo to miało szansę być wybitne. No i ostatni utwór – Sensate Focus Alexandra Schuberta właściwie tak samo. Była i energia i doskonałe wykonanie, synchronizacja, myśl przewodnia, nerw, jednak znowu stało się to samo, co u Hülcker i także to, co się dzieje u Jodlowskiego – brak umiejętności zorganizowania całego czasu i przestrzeni utworu. Dobre pomysły i najgenialniejsze momenty nie sprawią, że cały utwór będzie dobry, jeśli będą tylko małymi pomysłami i małymi momentami. Bardzo to jest wszystko smutne…
20.09.2017 – środa
Żeby tak dużo nie narzekać, chętnie wspomnę też o naprawdę mocnej i znakomitej środzie, podczas której były dwa naprawdę świetne koncerty. Wreszcie bez żadnego wideo i innych przeszkadzaczy, uczciwy, piękny (również, jeśli chodzi o kompozycję programu) koncert w Studiu S1 (Baird, Henrich, Kwieciński, van der Aa, Saunders). (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Bardzo różnorodny, bardzo ciekawy, znakomicie wykonany, pobudzający do refleksji. Każdy utwór zupełnie inny, kompletny, spójny.
Nie do końca rozumiem tylko nową koncepcję organizacyjną, być może dobre maniery w tym sezonie już nie są modne, ale po utworze Tadeusza Bairda, panienka wręczająca muzykom kwiatki, niezwykle z siebie zadowolona, beztrosko zapytała publiczność:
– Przepraszam, czy jest na sali pani Bairdowa?
Zaczęłam się zastanawiać, czy gdyby była (nobliwa wdowa po kompozytorze, lat osiemdziesiąt), to by miała odpowiedzieć:
– Tak, tutaj jestem, już zbiegam!
Czy zapamiętanie, które miejsce się jej przydzieliło na zaproszeniu i wysłanie do tegoż panienki z kwiatkiem przekracza możliwości organizatorów? Może przekracza.
No a na deser, w ramach imprezy towarzyszącej, była prawdziwa uczta dla uszu i oczu, czyli TIS MW2 i Open Music Bogusława Schaeffera. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Pierwszy utwór ma już pięćdziesiąt cztery lata, drugi też nie młodzieniaszek, bo czterdzieści dwa i oba są tak nieprawdopodobnie ponadczasowe, doskonałe, a wręcz w dalszym ciągu niebywale nowoczesne (a MW2 w znakomitej formie!), że zrobiło mi się nawet troszkę przykro. Głównie dlatego, że tegoroczna WJ próbuje nam wmówić, że dziś nie pisze się już rzeczy genialnych, a przecież się pisze. Sama znam genialnych kompozytorów, którzy są albo w tym roku kompletnie pomijani albo grani zbyt mało. No nic, cieszmy się choć z tego wcześniejszego koncertu w Studiu S1, bo był naprawdę dobry! 😉
21.09.2017 – czwartek
W czwartek było jedno z największych wydarzeń tegorocznej WJ, czyli Le Noir de l’étoile Gérarda Grisey’a w Studiu ATM – utwór na sześciu perkusistów rozmieszczonych wokół publiczności, taśmę i retrasmisję sygnałów astronomicznych, wykonany przez fantastycznych Les Percussions de Strasbourg (którzy wreszcie mogli pokazać swoje umiejętności w doskonałym utworze!). (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Okazuje się, że mając do dyspozycji coś tak niesłychanie efektownego, jak kosmiczne dźwięki pulsarów (przetworzone na dźwięki słyszalne dla ludzkich uszu), można napisać utwór tak doskonały, że wspomniane pulsary będą w nim tylko atrakcyjnym dodatkiem, bez którego dzieło nie straci aż tak wiele. Utwór ma już dwadzieścia siedem lat…
Drugim czwartkowym koncertem były trzy utwory na cztery kontrabasy (w ostatnim pojawił się także akordeon ćwierćtonowy) z cyklu Warszawska Jesień Klubowo. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Nikt nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego trzy zamówienia Warszawskiej Jesieni grane są akurat w tym cyklu. Rozumiem ideę grania koncertów w lokalu, ale jej nie lubię, bo w praktyce to wygląda tak, że jeden gada, drugiemu nalewają piwo, trzeciemu robią kawę, a czwarty wchodzi w połowie utworu i słuchacz staje się nadrzędny wobec muzyki, podczas kiedy sama słuchaczem będąc, lubię się czuć niczym wobec wielkości utworu (i właściwie takie utwory, które umieją mnie zdominować, szanuję najbardziej). Być może tu tkwi w ogóle sedno mojego problemu z tegoroczną edycją festiwalu, ale o tym później.
Mamy więc cztery kontrabasy i utwory: Green Grass, yeah! Jana Duszyńskiego, Høstlått Håkona Thelina i Modulor Artura Zagajewskiego. Choć do tej pory nie rozumiem koncepcji akurat wykrzyczenia słów „green grass, yeah” (może się czepiam, ale nie rozumiem), podobało mi się oddanie treści samą formą (warstwa muzyczna naprawdę przywodziła na myśl trawę). Høstlått był niezwykle mroczny i intrygujący, więc bardzo mnie ujął, a Modulorz kolei zdenerwował, podobnie jak za każdym razem Jodlowski, bo miał po znakomitym początku wszelkie zadatki, by być świetnym, dopóki nie pojawiło się w nim ciało obce w postaci drugiej części zupełnie w żaden sposób nie nawiązującej do pierwszej. Owszem, była chwytliwa, owszem, była łatwiejsza do słuchania przy piwie, ale czy na pewno o to chodzi w dobrej muzyce? No i czy na pewno członek komisji repertuarowej, grany już na inauguracji tegorocznej edycji, rzeczywiście powinien mieć zamówienie Warszawskiej Jesieni, zwłaszcza że nie jest ani Witoldem Lutosławskim ani Tadeuszem Bairdem ani Bogusławem Schaefferem, żeby wymienić tylko kilku członków komisji repertuarowej WJ w historii tego festiwalu? Tym bardziej, że podczas tegorocznego jubileuszowego festiwalu Lutosławskiego zagrano tylko raz i to utwór Fanfare for Los Angeles Philharmonic – niespełna minutowy drobiazg. Za to inny członek komisji repertuarowej, który dołączył do niej dopiero w tym roku, był grany aż dwa razy. I choć twórczość Pawła Hendricha szanuję, uważam, że gdzieś zgubiły się proporcje, dobre obyczaje i smak. Bardzo szkoda, że akurat przy tak ważnej edycji.
22.09.2017 – piątek
Dwa ostatnie dni festiwalu zaoferowały słuchaczom dwa dobre koncerty. W piątek w Studiu S1 usłyszeliśmy następujące utwory: … soft glass … M. Kolomiietsa, Przędzie się nić… IV T. Wieleckiego, Charleston F. Bedrossiana, Rdja M. Djordjević i Pièce concertante I. Yun. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie pierwszy utwór, w którym zaczęły się dziać niebezpiecznie tonalne rzeczy, ale była równocześnie tak wyraźna koncepcja całości i spójność, że sama siebie zaskoczyłam, stwierdzając, że właściwie bardzo mnie urzekł. Dwa utwory, które zdecydowanie podbiły moje serce, to “Rdja” i niesamowity “Charleston”. Cały koncert był bardzo różnorodny i ciekawy, a jednocześnie spójny.
23.09.2017 – sobota
Sobotni koncert finałowy był idealnym podsumowaniem tegorocznej Warszawskiej Jesieni, być może nawet bardziej, niż to zaplanowali organizatorzy. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Zaczęła go wspomniana fanfara Lutosławskiego Fanfare for Los Angeles Philharmonic. Skończyła się, zanim na dobre zamknęłam oczy. Potem przepiękne, magiczne In einem anderen Raum Anny Korsun i ciekawe The Cloud River na szeng i orkiestrę Wenchen Qin. Z przedostatnim utworem Fiori di Fiori Francesca Filidei, choć dostał owacje na stojąco (a może właśnie dlatego), miałam spory problem. Tak jak mnie urzekł do połowy, tak zatracanie się kompozytora w cytatach na coraz dłużej poruszyło moje agresywne struny. Ale nadal tak naprawdę nie wiem, co myślę o tej kompozycji. Wydaje mi się, że ją szanuję.
No i utwór zamykający festiwal, czyli Symphonic Piece Piotra Tabakiernika był mistrzowskim wręcz zwieńczeniem tej edycji Warszawskiej Jesieni. Kompozytor bez zadęcia i dopisywania specjalnie zawiłych pseudofilozofii, napisał utwór z jajem, w którym odkrywa przed słuchaczami, że słuchanie muzyki ma oprócz artystycznego, jeszcze jeden aspekt – aspekt rytualny, społeczny. I w kontekście dużo starszego od Tabakiernika kompozytora, granego kilka dni wcześniej – Tadeusza Wieleckiego, który najprawdopodobniej nie zdążył swojego utworu dopracować, a ośmielił się w programie stwierdzić, że niemal odkrył grę słowa, gestu i muzyki (czterdzieści lat po Dróżdżu i ponad pięćdziesiąt po Schaefferze, ale za to nieudolnie), myślę, że jakie czasy, takie odkrycia. Czasy dziadostwa, ściemy, niedouczenia, braku wiedzy, braku umiejętności skupienia. To się oczywiście nie zmieniło z dnia na dzień, ale nigdy wcześniej Warszawska Jesień nie była aż tak na czasie jak w tym roku. Niestety. Bardzo, bardzo wielkie rozczarowanie…
***
Recenzja jest gorzka, bo przelałam na papier cały ból, jaki sprawiła mi większość opisywanych koncertów. Jestem córką człowieka, który wiele lat był członkiem Komisji Repertuarowej WJ, a przez pewien czas pełnił nawet funkcję jej przewodniczącego (1974-79). Wiem jak ważna była dla niego idea kompozycji poszczególnych koncertów, a także całego festiwalu. Jak bardzo pochylał się nad tym, by wszystko do siebie pasowało i było wysmakowane. Przykro mi, że to, na co zwracał tak ogromną uwagę i co stanowiło o jakości tego wydarzenia (zresztą nie tylko przecież on jeden!) nagle przestało być ważne a nawet zauważalne.
Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że Warszawska Jesień ukształtowała moją wrażliwość muzyczną. Myślę, że właśnie dlatego jestem jej to winna – muszę mówić prawdę (że poziom w tym roku dramatycznie spadł), bo jedynie prawda ma siłę i moc sprawczą.
