Warszawa (nNie) da się lubić

Mój warszawsko-jesienny pobyt w stolicy nieco się w tym roku przedłużył. Spędziłam w niej kilka pierwszych dni września przed fantastycznym tygodniem na Thassos, a potem jeszcze ponad miesiąc po festiwalu, na który tu przyjechałam, rozkładając się całkowicie na anginę i dosyć powoli wracając do zdrowia. Dzięki tej sytuacji (odliczając czas umierania na łożu śmierci) miałam okazję trochę Warszawą pooddychać i trochę się jej poprzyglądać. Choć – jak pisałam w tekście o moim ukochanym Gdańsku – pierwsze dwadzieścia pięć lat, które tam spędziłam, nie były szczęśliwe. Nie lubiłam jej. Podejrzewam, że ze wzajemnością, choć ją prawdopodobnie przepełniała raczej obojętność. Czułam, że to ciężkie i trudne do mieszkania miasto. Niespecjalnie ładne, a w najlepszym razie nierówne. Męczące, dołujące, pozbawione przyrody z wydzielonymi tylko parkami, co od zawsze wydawało mi się dogłębnie smutne. Tak czy tak, zatrzymując się tu na dłuższą niż zazwyczaj chwilę, mogłam sprawdzić, jak dziś odbieram Warszawę. Jaka dzisiaj dla mnie jest.

fot. Bożena Szuj

Dawne życie, czyli edukacja

fot. Bożena Szuj

Kiedy myślę o swoim dawnym życiu w Warszawie, zawsze prześladuje mnie (również w snach) największy koszmar – wspomnienie podstawówki. Chodziłam do szkoły muzycznej połączonej ze szkołą kształcącą ogólnie, więc nie tylko przedmioty muzyczne, ale również te ogólne były na żenująco niskim poziomie. Kiedy w siódmej klasie (szkoła była wówczas, jak znowu dzisiaj, ośmioletnia) zmieniłam nauczycielkę fortepianu na mamę mojej koleżanki z klasy, znakomitej już wtedy skrzypaczki – pianistkę aktywnie koncertującą, doznałam szoku. Była to pierwsza moja nauczycielka fortepianu, która potrafiła na nim grać. Co więcej, podsuwała mi do repertuaru (miałam zawsze wybór!!!) utwory współczesne, np. Witolda Lutosławskiego. (Reszta nauczycieli była przekonana, że jedynym ledwo nadającym się do grania kompozytorem muzyki współczesnej była patronka szkoły Grażyna Bacewicz.) Dramatem była ciężko chora psychicznie pani od historii, kwitująca wszystko słowami „ku chwale ojczyzny”, podnosząc przy tym rękę jak do hajlowania i ukazując nam w cieplejszych miesiącach bujny czarny busz spod pachy. Dramatem byli nasi kolejni nauczyciele religii od katechetek dewotek (jedna mnie uderzyła, ale w przeciwieństwie do baby od plastyki, która również mnie uderzyła, przynajmniej przyszła do moich rodziców przeprosić) po wszystkich zboczonych księży pedofilów, którzy rozbierali nas wzrokiem i wprowadzali dziwną, niekomfortową i niezrozumiałą dla mnie wtedy atmosferę. (Dziś wiem, że była seksualna, co obrzydza mnie jeszcze bardziej.) Zresztą podstarzały wuefista, pan Wojmir, również nie stronił od kolanek ładnych dziewczynek (mówimy o przedziale wiekowym 7 – 14), kładąc się czasem na nich. Taki żartowniś. Dramatem była „polonistka” sadząca takie byki, że moja mama nie była mi w stanie uwierzyć, że przepisałam te błędy z tablicy (nie uwierzyła mi – zrozumiała to dopiero, kiedy porównała mój zeszyt z zeszytami koleżanek). Dramatem była pani od umuzykalnienia, która w pierwszej czy drugiej klasie, kiedy na moje zupełnie naiwne i spontaniczne stwierdzenie po usłyszeniu znajomego nazwiska: „Lutosławski? Był u nas wczoraj!” odparła „Patkowska, przestań się przechwalać znajomościami ojca!”. Dramatem była geograficzka z mopem na głowie (modna wówczas mokra włoszka), która braki w swojej własnej wiedzy nadrabiała niewyobrażalną wobec nas surowością. Dramatem była w końcu nasza wychowawczyni, pani od biologii, z której lekcji zapamiętałam tylko tyle, że istnieją dziewczynki, które podczas miesiączki wrzucają zużyte podpaski za szafę. Opowiedziała nam o tym, nakazując, żeby tak nie robić, „bo to potem śmierdzi” i na wszelki wypadek potraktowała nas wszystkie, jakbyśmy robiły tak samo. Zero rozmowy o wstydzie (było tylko potępienie zachowań, do których wstyd doprowadza), zero znormalizowania nowego dla nas wtedy zagadnienia miesiączki, zero wsparcia dla dziewczynek, które już się stały lub dopiero zaraz staną kobietami. Za to kiedy z przyjaciółką (obecną właścicielką naszego psa) w ramach godziny wychowawczej poruszyłyśmy bardzo trudny dla większości dziewczynek, których bezpośrednio dotknął, problem pedofilskich zapędów pana przewodnika uczestniczącego w wycieczce naszej klasy i klasy równoległej do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, zostałyśmy zbesztane i nazwane kłamczuchami, bo przecież „pan Piotr ma żonę”. Na końcu pani wychowawczyni pozwoliła sobie na ohydny komentarz dotyczący mojej „być może zbyt krótkiej czerwonej sukienki” na wycieczkowej dyskotece. Sukienkę – niezbyt urodziwą, przyznaję – wydziergała mi z czerwonej wełny ciocia, a ja miałam wtedy dwanaście lat. Moi rodzice na przemian przychodzili do szkoły, gdzie musieli się stykać ze światem, w którym na co dzień nie funkcjonowali (ja musiałam…). Mama regularnie wykładała pani od polskiego gramatykę języka polskiego na poziomie podstawowym (choć jest redaktorem z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, skończyła muzykologię), pani od umuzykalnienia podziękowała, że podsunęła ośmioletniej wówczas mnie pomysł, że znajomościami ojca w ogóle można „się przechwalać”, pani od geografii wyjaśniała (nie pamiętam z jakim skutkiem), że nie może mi wpisać uwagi za trzyminutowe spóźnienie na lekcję, w momencie, kiedy mam usprawiedliwienie od pielęgniarki, przez wizytę u której się spóźniłam (cierpiałam długie lata na przewlekłe silne bóle głowy). Rozmowy z wychowawczynią z kolei przebiegały w ten sposób, że ta zawsze zakładała, że rodziców w jakiejś kwestii okłamałam i kiedy okazywało się, że oni wiedzą wszystko o zdarzeniu, o którym przyszli porozmawiać, była tak samo zdziwiona. Tata więc – co już kiedyś cytowałam na tym blogu – na jej agresywną sugestię:

Albo ja kłamię, albo pana córka kłamie!

uraczył ją jednym ze smakowitszych swoich tekstów. Mianowicie spokojnym i wyważonym:

Proszę pani, moja córka nie kłamie. A do pani sumienia nie będę zaglądał.

Wyszła obrażona. A potem wróciła. Taka rozmowa osoby stabilnej z niestabilną. Zabawna, choć nie kiedy chodzi o sprawę tak ważną, jak edukacja dziecka.
Rówieśników ze szkoły prawie nie pamiętam. Kilkoro z nich robi dziś zawrotne muzyczne kariery zarówno w branży rozrywkowej, jak i poważnej. Z kilkoma osobami z klasy utrzymuję wirtualny kontakt, bo po latach nasze drogi się przecięły, ale nie patrzę na nich przez pryzmat wspólnych szkolnych doświadczeń. Są teraz dorosłymi ukształtowanymi ludźmi. Wtedy w większości klasy (wyłączając z tego chyba tylko moją przyjaciółkę) widziałam stado owiec zapatrzonych w „surową, ale sprawiedliwą wychowawczynię”. Nie widzieli zła i przemocy, którą moglibyśmy powstrzymać, bo było nas więcej. Byli potulni, tchórzliwi i ulegli. Nigdy nie ceniłam takich ludzi. Może dlatego niezwykle szybko zapomniałam, z kim spędziłam siedem lat dzień w dzień, pięć dni w tygodniu z przerwami świątecznymi i wakacyjnymi. W połowie siódmej klasy zaczęłam po prostu odmawiać wstania z łóżka i pójścia do szkoły. Mocno zaniepokojeni rodzice poszli ze mną do psychologa, który dość szybko stwierdził tzw. nerwicę szkolną i zalecił natychmiastową zmianę szkoły. Nie byłam na to gotowa po pierwsze dlatego, że bałam się wejścia w zupełnie nowe środowisko w połowie roku, a po drugie byłam beznadziejnie zakochana w pianiście z klasy ósmej. Był to najbrzydszy chłopak nie tylko w całej szkole, ale prawdopodobnie też w całym powiecie. Z jakiegoś powodu uznałam, że jeśli ulokuję swoje uczucia w kimś, kto – mówiąc eufemistycznie – nie jest urodziwy, on z dozgonnej wdzięczności je odwzajemni i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście nic bardziej mylnego i niezdrowego równocześnie. Niestety miałam się o tym przekonać już jako dorosła kobieta po kilku tego typu poważniejszych i tym razem nieplatonicznych relacjach. (Podobnie zresztą jak z wchodzeniem w związki z dużo starszymi partnerami – myślałam, że będę dzięki takim wyborom z kimś dojrzałym, tymczasem okazywało się, że dzielę życie z mężczyzną nie tylko niedojrzałym, ale też starym a w dodatku niezbyt pięknym.)
Szkołę zmieniłam więc w klasie ósmej. Wylądowałam w fantastycznej, jak nam się wtedy wydawało szkole społecznej (tak wyszło, w moim roczniku było dużo dzieci i trudno było się dostać pod koniec podstawówki do szkoły publicznej). Niestety jej pretensjonalna do granic możliwości nazwa „Stowarzyszenie Kultury i Edukacji” nie zapaliła w nas czerwonej lampki. Dyrektorem szkoły (podstawówki łączonej z liceum) był brat ówczesnego dyrektora „Warszawskiej Jesieni”, z którym w biurze festiwalu pracowała z kolei mama, muzyki zaś uczył obecny dyrektor „Warszawskiej Jesieni”. Na naszym pierwszym spotkaniu dyrektor szkoły zapytał mnie, jak rozumiem termin „makdonaldyzacja społeczeństwa” (co pasowało jak ulał do pretensjonalności nazwy szkoły), a potem, kiedy rozmawiał z moimi rodzicami już sam na sam, oznajmił, że „uśmiecham się w odpowiednich momentach, co wskazuje na moją wysoką inteligencję”. Taki był z niego samozwańczy znawca IQ. Po co robić testy Mensy, kiedy można przez pięć minut porozmawiać z takim fachowcem i od razu człowiek wie, na czym stoi.
Sama klasa ósma była całkiem fajna. Czy pamiętam chociaż trzy osoby, z którymi do niej chodziłam? Oczywiście nie, ale nie czułam się wykluczona, co było mi wtedy potrzebne. Pamiętam natomiast, że poznałam tam jedną z najbardziej toksycznych osób w moim życiu, która potem przez jedenaście kolejnych lat podtruwała mnie, udając przyjaciółkę. Egzaminy do szkoły średniej zdawałam do kilku wybranych przez siebie szkół, również tej. Dostałam się do kilku, również do tej. Ostatecznie w tej właśnie postanowiłam pozostać. Klasa się trochę zmieniła (nie, nadal nie pamiętam rówieśników), ale w dalszym ciągu było w porządku. Największe wrażenie zrobił na mnie pan od filozofii, który chociaż miał straszliwie zaślinione kąciki ust, mówił niezwykle ciekawie. Filozofia interesowała mnie od zawsze, ale on zaszczepił we mnie jeszcze większą do niej pasję. Od ósmej klasy przeczołgała mnie – ucząca również w liceum – pani od historii. Przeczołgała, bo przyszłam z zaległościami sięgającymi klasy czwartej, ale była sprawiedliwa. Niebywale wymagająca, ale uczciwa w ocenach, przez co mocno się z historii podciągnęłam. Najsłabszym ogniwem okazał się pan od polskiego, który przejął potem niestety też filozofię. Przypominał wielkiego leniwca i miał żółte od tytoniu zęby. Został naszym wychowawcą, przez co miałam się z kim regularnie kłócić. Zakończyłam tę szkołę po dwóch latach liceum (i trzech w sumie, wliczając w to ósmą klasę podstawówki) z dwóją z polskiego. Dwóje dostawałam regularnie z pisania, bo „pisałam zbyt krótko” (kto by dziś pomyślał…). Kiedy odeszłam, dowiedziałam się, że w trzeciej, a potem czwartej klasie liceum wszedł w dwa romanse z moimi koleżankami z klasy, co nawet mnie z moim ówczesnym gustem nie mieściło się w głowie. Jego żona z kolei nie kryła romansu z inną polonistką z tej szkoły, a cichym obserwatorom tej sytuacji najbardziej szkoda było ich dwójki maleńkich synów, którzy jeździli z nami na wszystkie klasowe wycieczki. Doszły też do mnie słuchy, że dyrektor w międzyczasie utworzył jakieś fikcyjne stanowisko dla swojej kochanki, a ja się zastanawiałam czemu, świadomie nie czytając prasy plotkarskiej, muszę o tym wszystkim wiedzieć.
Na dwie ostatnie klasy ogólniaka trafiłam do najlepszej szkoły pod słońcem. Wreszcie narkotyki, alkohol i papierosy nie były używane pokątnie, panował cudowny luz, w dodatku na swojej studniówce poznałam samego Kazika Staszewskiego, którego syn chodził do klasy równoległej. Mieliśmy szczęście do wybitnej polonistki i równocześnie naszej wychowawczyni, pod okiem której z kolei robiłam wiele lat później, na studiach, praktyki przygotowujące do zawodu nauczyciela. Przemiła pani od niemieckiego (całkowite przeciwieństwo baby od niemieckiego w Kulturze i Edukacji) przywróciła moją miłość do tego języka. Pokochałam go po raz pierwszy, kiedy usłyszałam, jak perfekcyjnie posługiwał się nim mój tata. Choć różniłam się od kolegów z klasy statusem finansowym czy abstynencją narkotykową, byłam akceptowana taka jaka jestem. Dostałam przestrzeń umożliwiającą mi efektywne uczenie się. To był wspaniały czas, jeśli chodzi o szkołę, ale równocześnie jeden z gorszych, jeśli chodzi o moje życie prywatne. Ciężkie załamanie psychiczne związane z barbarzyńskim porzuceniem przez starszego o trzydzieści trzy lata pierwszego facecika (bo na żadne inne miano nie zasługuje) przyszło w okolicy matury. Podniosłam się i dałam radę, dostając się na naprawdę dobre studia. A na nich mogłam wreszcie poznać autorytety (prof. Jerzy Bralczyk, prof. Krzysztof Kłosiński, prof. Włodzimierz Gruszczyński, dr Jacek Wasilewski, Jerzy Sosnowski), z którymi już samo przebywanie niesamowicie mnie wzbogaciło i dało mi skrzydła. Ludzie z roku chyba fajni, ale… oczywiście kompletnie ich nie pamiętam.
Co być może ciekawe – większość moich historii prywatnych rozgrywała się poza Warszawą. Znajomości na odległość miały mnie być może wyrwać z tego, co w tym mieście było dla mnie zbyt trudne.

fot. Bożena Szuj

Stare kąty

fot. Bożena Szuj

Słowo „stare” w odniesieniu do kątów, w których się wychowałam, jest z pewnością wieloznaczne. Moją dzielnicą, o czym już kiedyś wspominałam, jest w Warszawie Stara Ochota.

Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia.

– pisałam w tekście „Wiosna, ach, to ty?”

I owszem, okolice Placu Narutowicza są nadal geriatryczne, ale coś się też powoli zmienia. Począwszy od zdetronizowania w naszej spółdzielni zarządu, czyli typowych dziadów borowych z wąsem, którzy tam przez całe dekady przede wszystkim pili kawę i – mówiąc delikatnie – nieudolnie zarządzali pieniędzmi mieszkańców. Dziś pojawili się na ich miejsce młodsi, znakomicie wykształceni (stopień doktora brzmi dumnie), inteligentni… (wreszcie) społecznicy! Lubię okolice Filtrowej i zabytkowy Park Wielkopolski, z którego można dojść na Pole Mokotowskie. (Tak, nadal uważam, że parki w miastach są smutne, ale z braku laku lepsze to niż nic.) Ostatnio odkryliśmy z Partnerem i mamą uliczkę wcześniej mi nieznaną – Bł. Ładysława z Gielniowa. Nasz wieczorny po niej spacer wśród liści z nastrojowym oświetleniem latarni był całkiem magiczny. Partner zachwycony przepięknym budownictwem dał nam ciekawy wykład, po czym stwierdził, że zachwycam się starym Wrzeszczem, a nie doceniam warszawskich perełek. Pomyślałam wtedy, że zachwycam się zawsze, kiedy jesteśmy w pięknym miejscu, a On opowiada o architekturze.
Miałam też szalony pomysł, żeby pojechać po latach do swojej muzycznej podstawówki, sprawdzić, czy nadal jest tak straszna, jak w moich snach. Jednak ostatecznie nie dałam rady. Choć brzmi to przerażająco, słysząc w dzieciństwie wszystkie te doniesienia ze Stanów Zjednoczonych o szaleńcach, którzy wpadali z karabinami do szkoły i strzelali na oślep, całkowicie umiałam ich zrozumieć. Oczywiście nie pochwalałam, ale rozumiałam. Myślę, że lata frustracji, tłumienia złości i gnębienia mogą z łatwością doprowadzić do tragedii.
Na Starówkę pojechałam tylko raz – odbierając książkę programową „Warszawskiej Jesieni”. Nie umiem dziś stwierdzić, czy kiedykolwiek te okolice lubiłam. Były – wraz z Parkiem Szczęśliwickim i Carrefourem na Reducie – stałym miejscem moich częstych wagarów, ot co. Dziś poczułam, że nic mnie tam nie ciągnie. Za to spacer na piechotę do domu przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat i Chmielną był przyjemny.
W starych kątach mieszczą się też stare przyzwyczajenia, więc kiedy zobaczyłam na jakimś słupie reklamę „Piły X”, wiedziałam, że nie mogę opuścić takiej okazji. Nigdy nie lubiłam chodzić do kina z kimś, jednak na filmy bezdennie głupie chętnie brałam bliskie osoby, jak również wódkę wymieszaną z colą w termosie. Oglądając kuriozalnie idiotyczną „Piłę X”, uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej żadnej z poprzednich dziewięciu części (tak, na wszystkich byłam w kinie) nie widziałam zupełnie na trzeźwo. Być może zresztą tytuł nie jest wcale jednoznaczny. Powiedzieć, że to zły film, to nic nie powiedzieć. Jedną z moich ulubionych jego recenzji z Gazety Wyborczej sprzed bardzo, bardzo wielu lat była ta zakończona słowami:

Krew leje się tu strumieniami, ale naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.

– no recenzyjny majstersztyk!

fot. Bożena Szuj

Wyznaczanie nowych tras

fot. Bożena Szuj

Po pierwsze, jak ostatnio wspominałam, podczas mojego pobytu w Warszawie było niebywale ciepło. Nawet na początku października, kiedy już trzeba się było pożegnać z krótkimi spodenkami i przeprosić z lekką kurtką. To mnie zachęciło do spacerów na tyle, by niemal całkowicie zrezygnować z komunikacji miejskiej, której, nie ukrywam, nad wyraz w stolicy nie lubię. W komunikacji miejskiej nasilały się zawsze moje lęki, bo to jednak mała przestrzeń i dużo ludzi. Różnych. I nie ma jak od ewentualnego dyskomfortu uciec pomiędzy przystankami. Chodzenie z domu do bliższego i dalszego centrum pomogło mi poczuć to miasto na nowo. Stwierdziłam, że wyładniało i jakoś się ujednoliciło. Warszawa wreszcie też dostrzegła, że mieszkają w niej ludzie i zaczęła się na nich otwierać (np. tworząc naziemne przejście dla pieszych w okolicach Rotundy). Lepiej późno niż wcale.

fot. Bożena Szuj

Ludzie

fot. Bożena Szuj

Stara prawda głosi, że miejsca tworzą ludzie, więc przyglądałam się im uważnie. Odkryłam, że mam w Warszawie naprawdę fantastycznych sąsiadów (z czym różnie bywało przez lata), na których w trudnych momentach można liczyć. Sąsiedzi nie zatruwający życia to skarb, o czym mieliśmy się w ostatnim czasie niestety okazję przekonać.
Podobno najłatwiej nawiązać ważne i głębokie relacje w młodości, a potem to niemal niemożliwe. W moim przypadku jest całkowicie odwrotnie. Wszystkich ludzi, których spotykałam na kolejnych poziomach edukacji musiałam tolerować, ale nie były to relacje z wyboru. Odczuwałam w nich konieczność, więc się automatycznie odsuwałam na pewien dystans. Dzisiaj z kolei prócz odnowienia po latach przyjaźni z właścicielką naszego psa, nawiązałam też kilka nowych bardzo dla mnie ważnych relacji. Nie tylko podczas terapii w Nowym Targu z ludźmi o problemach podobnych do moich, ale też poniekąd przez swoje pisanie i tkwienie jedną nogą w środowisku artystyczno-muzycznym. Znajomości stały się naturalną koleją rzeczy też nasze – moje i Partnera. Przemiło było wyjść z naszym wspaniałym, utalentowanym, inspirującym kolegą do pubu i fantastycznie spędzić wieczór. Przemiło było też odwiedzić nie tylko naszego psa, ale też przyjaciółkę i jej uwielbiające nas dzieci. Po terapiach, ale też po upływie wielu lat, które mnie zmieniły i ukształtowały, mam już inne, nowe potrzeby. Pewnie dlatego zawsze mi trochę trudno na „Warszawskiej Jesieni”, gdzie za każdym razem widzę tych samych ludzi. Ludzi, których nawet nie wiem skąd znam, bo znam ich od zawsze. Rzadko kiedy nawet dobrze. To świat moich rodziców, ale już nie mój.
Do tego tegoroczne doświadczenia z muzyczną gazetką przypomniały mi o pewnej manierze „noszenia się wysoko” z powodu:

  1. mieszkania w Warszawie
  2. bycia mężczyzną
  3. pracy w kulturze, w prestiżowym przez wiele lat miejscu, które dziś jedynie jedzie na dawnej opinii, ale nikt tego nie powie głośno.

Przerabiałam to przez całe swoje życie w Warszawie. Wymienione wyżej powody występowały pojedynczo lub zbiorowo. Moje dorastanie przypadało na czasy jeszcze niesłychanie unurzane w patriarchacie. Do tego ślepa wiara w prestiż miejsca czy instytucji (która przydarza mi się do dzisiaj) utrudniała nazwanie niekompetencji po imieniu. Nagle wszyscy się oburzali, stwierdzając, że „tak to nie można powiedzieć”. No właśnie nie tyle można, co nawet trzeba, jeśli chcemy mieć prestiżowe miejsca czy instytucje, a nie tylko mrzonki o takich (lub wspomnienia dawnej świetności). Potem przyjechałam do Zakopanego, które jest jakie jest, prawo się w nim nie przyjęło, po ulicach biegają niedźwiedzie, a górale z kulturą się wykluczają, ale jednak w prywatnej firmie (branża sportowo-turystyczna) nauczyłam się takiej etyki pracy, jakiej nigdy i nigdzie wcześniej nie widziałam. Głowy nie unoszone zbyt wysoko potrafiły dostrzec realne problemy i sukcesywnie je rozwiązywać. Tymczasem w warszawskich kręgach kultury często niekompetencja goni niekompetencję, nieudolność jest wręcz groteskowa, a odpowiedzialny za cały ten bałagan wysoko postawiony pracownik pęka z dumy. (Czemu? Tego nie wie nikt.) Ale tu, uczciwie mówiąc, widzę też spore podobieństwo do działań krakowskich instytucji kultury, z którymi również miałam nieprzyjemność. Irytujące, ale tym bardziej doceniam, że jestem od tych wszystkich śmiesznych zależności, układów i układzików całkowicie wolna.

fot. Bożena Szuj

Czy Warszawa da się lubić?

fot. Bożena Szuj

Wbrew temu, jak zawsze postrzegałam różnice między miastem a wsią, przyjeżdżając do Warszawy mam wrażenie, że kiedy idę ulicą ludzie są znacznie bliżej niż np. w Zakopanem. Prawdopodobnie bierze się ono stąd, że w Zakopanem rzadko w ogóle wychodzę z domu. Jednak w stolicy uderza mnie liczba ludzi, których w sporych przestrzeniach jest naprawdę dużo. I w momentach, w których muszę wysłuchiwać tez, z którymi się absolutnie nie zgadzam, ale nie będę przecież dyskutować z obcym, często chorym człowiekiem, czuję się bardzo niekomfortowo. Natomiast niesłychanie podnoszący na duchu był z pewnością Marsz Miliona Serc, który uświadomił mi, że nie jestem sama, że potrzeba normalności tkwi też w wielu rodakach. Zobaczyłam kraj, w którym rzeczywiście chciałabym mieszkać. Kraj ludzi empatycznych i otwartych (zdumiewające, jak miło, grzecznie i kulturalnie odnosiły się do siebie całkiem obce osoby podczas tego marszu). Potem wybory również podnoszące na duchu nie tylko przez wynik, ale też frekwencję. Poczułam się częścią wspólnoty, za czym raczej nie przepadam, ale czego jednak czasem potrzebuję.
Pisałam w recenzji „Zielonej granicy” (na którą nota bene poszłam do kina również w Warszawie), że przedstawia dwie Polski. I dokładnie ten podział jaskrawo widać w stolicy. Podhale jest zaczadzone PiS-em, w Trójmieście czuć z kolei centrowo-lewicowy oddech, a w Warszawie skrajności wręcz unosiły się w powietrzu w czasie poprzedzającym wybory. Polska, której kibicuję, utworzy nowy, sensowny rząd. Zrobi to nawet z przedszkolnymi zagraniami poprzedniej partii rządzącej i podkładaniem przez nią nogi, by zagrać na zwłokę, by jeszcze dokraść i omamić swój żelazny elektorat. Czy nowy sensowny rząd będzie idealny? Czy okaże się rządem marzeń i snów? Potrzeba dużej naiwności, żeby nie powiedzieć głupoty, aby w to uwierzyć. Jednak odsunięcie od władzy chamstwa, nazizmu, złodziejstwa, rosyjskiej agentury, jak również niedopuszczenie, by zapanował totalitaryzm (a było naprawdę blisko) jest sukcesem. Taki kraj mogłabym polubić. Nawet jego stolicę.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę zawsze wzruszającą mnie piosenkę „Warszawo ma” w wykonaniu Kayah.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Złota wrzesień

fot. Bożena Szuj

Ponieważ kilka pierwszych dni września spędziłam jeszcze w Gdańsku, postanowiłam, że wrzesień będzie ostatnim w tym sezonie miesiącem, który opiszę. Zakończę tym samym niespodziewany cykl opisywania przeżytych nad morzem miesięcy. Wrzesień przez swoją intensywność okazał się porównywalny jedynie do czerwca. Działo się rzeczywiście dużo, co zrekompensował z kolei październik, który w większości przechorowałam.

fot. Bożena Szuj

🔑 Ostatnie dni w Gdańsku i wyprawa
do stolicy

fot. Bożena Szuj

Choć rozstanie ze świetlicą Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, czyli z Janem, wspaniałymi współpracownikami i przede wszystkim dziećmi przypadło na sam koniec sierpnia, to jednak opuszczenie Trójmiasta początkiem września było w moim sercu pożegnaniem ostatecznym. Trudnym i smutnym. W dodatku żegnałam się też z przyjaciółmi i ukochanymi miejscami. Czekała mnie podróż do Warszawy, bo z niej kilka dni po przyjeździe wyruszałyśmy z mamą na Thassos. Podróż mogłaby być prosta, łatwa i przyjemna (w pociągu nadrabiam najwięcej książkowych zaległości), gdybym nie była przykładną i wspaniałą partnerką, która pomaga swojemu ukochanemu w jego interesach. A ponieważ taką partnerką właśnie jestem, z Gdańska do Warszawy jechałam przez Katowice, Kraków i Zakopane, w tym ostatnim zresztą nocując. Załatwiłam wszystko, co było w tamtych stronach do załatwienia i dotarłam do Warszawy po półtorej doby. Zmierzyłam się w ten sposób z lękiem, który od dłuższego czasu mi w Gdańsku towarzyszył – lękiem przed powrotem do Zakopanego. Wróciłam tam dosłownie na noc i uświadomiłam sobie, że te wszystkie rzeczywistości, które jakoś mi ciążą, których się obawiam, po prostu są. Z jakąś swoją energią, z przynależącymi do nich ludźmi, z powietrzem lub jego brakiem. I możemy się w nie zanurzyć i zatonąć, a możemy w nie wejść na szczudłach, tworząc ich nowe i lepsze dla nas wycinki. Ta świadomość pomogła mi spojrzeć z większym spokojem w zbliżającą się przyszłość.

fot. Bożena Szuj

🔑 Tropikalne miasto jednej palmy

fot. Bożena Szuj

Warszawa powitała mnie falami upałów, które przetoczyły się przez całą Polskę, zmieniając nieuchronnie nadchodzącą jesień w sam środek lata. Wszystko było rozgrzane do czerwoności. Krótkie spodenki i spódniczki odłożone do wzięcia na Thassos zastąpiły mi przygotowane na spodziewaną warszawską słotę długie jeansy. Zapragnęłam obecności wody i przypomniałam sobie, jaką męczarnią jest lato w mieście. Na szczęście dni do wakacji, na które nie mogłam się już doczekać, były policzone.

fot. Bożena Szuj

🔑 Wakacje na Thassos

fot. Bożena Szuj

Mój pierwszy od czterech lat przyjazd na Thassos opisałam szczegółowo w tekście „Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos” i nie chcę się powtarzać (zarówno wielbicieli Thassos, jak i tych, którzy tej pięknej greckiej wyspy jeszcze nie poznali, gorąco zachęcam do lektury). Dzisiejszy wpis ma być syntezą całego tego niezwykle dla mnie bogatego w przeżycia miesiąca. Thassos jak zawsze pokazało mi, w którym punkcie podróży do siebie samej się obecnie znajduję. Z ogromną satysfakcją i dumą dowiedziałam się, że zaszłam w tej drodze naprawdę daleko dzięki swojej ciężkiej pracy i determinacji. Oczywiście krokiem milowym była ostatnia terapia, na której efekty wreszcie dostaję namacalne dowody, ale sukces mogę zawdzięczać przede wszystkim sobie, bo żadna terapia się nie uda, jeśli nie podejmiemy świadomych działań. Oczywiście drugą stroną terapeutycznego ponaprawiania choćby części siebie jest utrata tego, co było dotąd pewne. Utrata relacji (albo ich nieakceptowalnej dziś dla nas formy). Utrata aprobaty, którą wcześniej było nam niezwykle łatwo uzyskać od niemal wszystkich, bo staraliśmy się nieustająco zaspokajać ich potrzeby, dając sobie wmówić, że nasza próba wsłuchania się w te własne jest „egoizmem”. Czy w końcu utrata udawanej serdeczności tych, którzy chcieli (i do tej pory mogli) nami do woli manipulować, a dziś im wreszcie manifestujemy nasze granice. Przyjechałam na wyspę, na której nie wszyscy mnie kochają (jak lubiłam wcześniej myśleć), ale też na której nie wszystkich kocham ja. Przyjechałam na wyspę, na której dostrzegam to, co mnie drażni, ale też doceniam zarówno to, co jest wspaniałe, jak i to, co zmienia się na lepsze.
Nigdy nie umiem się nadziwić jak bardzo inny od polskiego gorąc mnie tam rozpala. Doświadczałam tego samego powietrza i tego samego obłędnie czystego Morza Egejskiego, co za każdym razem, będąc na Thassos, ale mój umysł był zdrowszy, inny. Głębokie, metafizyczne przeżycie, które podładowało moje akumulatory na, myślę, długi czas.

fot. Bożena Szuj

🔑 „Warszawska Jesień”

fot. Bożena Szuj

Wróciłyśmy z Thassos w niedzielę 17 września, czyli dwa dni po inauguracji tegorocznej „Warszawskiej Jesieni”. Przez trzydzieści cztery lata uczęszczania na festiwal samą inaugurację opuściłam tylko raz – w 1996 roku. Akurat wtedy Michael Jackson dał fantastyczny koncert na warszawskim Bemowie. Poświęciłam m.in. utwór „Arcana” Edgarda Varèse, ale było warto, bo mój Mistrz i Król (całkowicie zresztą złoty) dostarczył mi emocji, jakich nie znałam. Wszyscy najwięksi kompozytorzy wówczas żyjący, nie tylko polscy, znali się z moim tatą. Spora ich część była z nim całkiem blisko, więc bywali u nas w domu. Niektórych to myśmy odwiedzali. Iannis Xenakis na przykład rzucił na – trzyletnią w momencie rzucania – mnie swój urok, a ściślej przekupił mnie drewnianą japońską laleczką i najgorszymi na świecie anyżowo-lukrecjowymi kuleczkami. Słodycze były niemal niejadalne, a ja je mimo wszystko zjadłam, bo się w Xenakisie od pierwszego wejrzenia zakochałam. To mi się często zdarzało. Wychowałam się więc w przekonaniu, że nie ma nic dziwnego czy nadzwyczajnego w tym, że ktoś jest z jednej strony muzycznym geniuszem, a z drugiej człowiekiem na wyciągnięcie ręki, z którym można w każdym momencie porozmawiać. Być może dlatego kult idoli mnie niemal całkowicie ominął z jednym tylko spektakularnym wyjątkiem. I był nim właśnie fascynujący, wizjonerski, genialny Michael Jackson.
Wracając jednak do 2023 roku, przyleciałyśmy na Okęcie w niedzielę w nocy, a w poniedziałek wpadłyśmy już w warszawsko-jesienny wir. Do tego ciągle było nieprzyzwoicie ciepło. W tym roku pokonałam chyba swój rekord w wykorzystywaniu każdego możliwego czasu na długi i mozolny proces fotostarzenia skóry, czyli stare dobre rakotwórcze opalanie. Bardzo niezdrowe, wiem. Być może za rok rozważę samoopalacz, ale jakoś się uparłam i byłam w tym zadziwiająco (jak na siebie) konsekwentna, postanawiając nie tylko, że się opalę, ale także, że się opalę równo. Udało mi się to w Trójmieście, więc nieoczekiwany wyjazd na Thassos i wymuskanie opalonego już ciała promieniami greckiego słońca sprawiły, że poczułam się naprawdę sexy. Kiedy okazało się, że w Warszawie przywitały nas upały, odetchnęłam z ulgą, że nie muszę swoich opalonych nóg przyodziewać w rajstopy (i to miało się do samego końca festiwalu nie zmienić). Cieszyłam się więc potrójnie – i z powodu dobrej relacji z własnym ciałem, i na same koncerty (radość, jak się okazało, nieco na wyrost), ale też na myśl o tym, że… moja ich recenzja zostanie opublikowana w ważnym – w tym maleńkim muzycznym środowisku – czasopiśmie z tradycjami. Pewien splot wydarzeń sprawił, że dostałam taką propozycję. Jak zawsze nie myślałam o tym w kategoriach zarobkowych (choć oczywiście nie pisałam za darmo), tylko prestiżowych. Po tym doświadczeniu przypomniałam sobie, czemu nie pozwalam dotykać swoich tekstów redaktorom, których dorobku nie znam, więc nie mogę go sama ocenić. (Przy czym ocena pracy redaktorskiej jest znacznie trudniejsza od oceny czyjegoś pióra – wymaga porównania wielu tekstów przed redakcją i tuż po niej.) Przypomniałam sobie też, czemu żadna zapomoga nie jest warta nerwów i poczucia, że sprzedaje się godziny swojej pracy i rzeźbienia w tak delikatnej materii, jaką jest słowo, by potem przyszedł walec i wyrównał, co gorsza, podpisując wszystko moim nazwiskiem. Na kwestię tzw. autoryzacji tekstu, kiedy to, co dogadane, zostaje w ostatniej chwili zmienione, a moje prośby jako autora ostatecznie zlekceważone, spuszczę zasłonę milczenia. Dowodem na to, że nie zwariowałam (co zaczęłam w pewnym momencie rozważać) były dla mnie głosy osób, które przeczytały obydwie wersje mojego tekstu: na stronie internetowej gazety oraz na tym blogu pierwotną, którą wysłałam gazecie do redakcji (choć była – jak w przypadku wszystkich blogowych tekstów – po redakcji mojej mamy, redaktora z wieloletnim doświadczeniem). Planowałam zamieszczenie tu zresztą jedynie linku do strony gazety, ale przez niedopuszczalną dla mnie formę mojego tekstu w tejże gazecie, postanowiłam pokazać, jak wygląda naprawdę. Dostałam kilka podziękowań za blogową publikację – przeplatało się w nich przekonanie, że gazetowa wersja „nie brzmiała, jak ja”, a moi czytelnicy nie bardzo rozumieli, „co się z moim tekstem stało”, co jest najlepszym podsumowaniem jakości tej redakcji. Ale przychodząc w poniedziałek na koncert byłam jeszcze pełna wiary i w to, że tegoroczna edycja festiwalu będzie wspaniała, i że bez problemu dostanę od czasopisma zlecającego recenzję obiecany karnet na recenzowany festiwal, i że szybko podpiszę ustaloną ustnie umowę, jak również, że współpraca pójdzie gładko czy że na koniec dostanę wynagrodzenie w terminie. (Mam naprawdę bujną wyobraźnię, trzeba mi to przyznać.)
Na pewno nowym było dla mnie przeświadczenie, które rzeczywiście wynikało stąd, że pisałam do gazety, że nie tylko nie muszę, lecz nawet nie powinnam dzielić się swoimi przemyśleniami z innymi. Poczułam, że byłoby to wręcz niestosowne, bo wszystko, co mam w trakcie koncertu w głowie, co we mnie w środku buzuje, to materiał, z którego mam czerpać do napisania tekstu o drugiej części festiwalu. Tekstu, który nie podda się żadnym naciskom czy sugestiom. To z założenia sytuacja niewygodna, bo środowisko – jak już pisałam – jest małe, wszyscy się znają, mniej lub bardziej lubią. Osobom zwłaszcza neurotypowym trudno jest pisać mniej przychylnie o znajomych. Ja akurat nigdy nie miałam tego problemu. Nie tylko dlatego, że niewiele osób lubię (niewielu osób też nie lubię, większość jest mi po prostu dosyć obojętna), ale też z powodu bardzo poważnego podejścia do komponowania nie tylko programów całych festiwali, ale również pojedynczych koncertów. Jestem na to wyczulona jako córka mistrza w tej dziedzinie. Czuję jakiś wewnętrzny przymus wskazywania palcem zarówno tych, którzy robią to brawurowo (w tym miejscu muszę wspomnieć wybitny również w tym względzie Kwartet Śląski oraz doskonałego Roberta Jędrzejewskiego roztapiającego moje serce „Projektem Patkowski”), jak i tych, którzy robią to miernie. (Oczywiście koniec końców ci wybitni równają w górę, a ci mierni się obrażają, no ale odnotować stan rzeczy trzeba.) Tak czy owak, cudownie było wrzucić na luz i owiać tajemnicą wszystkie głosy toczące w mojej głowie zacięte dyskusje. Poczuć, jak nie tylko z wewnętrznego chaosu, ale też zewnętrznej ciszy rodzi się tekst. Cudownie było nacieszyć się tym, zanim praca nad tekstem przerodziła się w ratowanie kuriozalnych efektów dziwnie pojętej redakcji zleceniodawcy.

fot. Bożena Szuj

🔑 Rozłąka

fot. Bożena Szuj

Chyba ani ja, ani mój Partner nie wiemy, kiedy to nastąpiło. Nagle okazało się, że po prostu mieszkamy razem. Od tego momentu – którego żadne z nas nie umiejscowi na osi czasu – nie rozstaliśmy się jeszcze nigdy na tak długo jak teraz. Żegnając się z nim w pierwszych dniach września, nie sądziłam, że po drodze wydarzy się tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji, z moją anginą włącznie, z powodu których spotkamy się dopiero pod koniec października. Rozłąka jest jedną z lepszych i zdrowszych rzeczy dla związku. Będąc oddzielnie, mogliśmy się nie tylko nacieszyć kołdrą (znaczy mój Partner mógł się nacieszyć, bo on mi w cieszeniu się nią nie przeszkadza nigdy), czy po dłuższym czasie nawet trochę za sobą zatęsknić, ale też – co chyba najważniejsze – poprzyglądać się sobie poza kontekstem naszego związku. Pobyć w odrębności. Dla mnie okazało się to dużo trudniejsze, bo utknęłam w Warszawie, z którą mam własne nieprzepracowane sprawy. Trwałam w odrębności od Partnera, ale w kontekście własnej przeszłości. Z drugiej strony było to w pewnym sensie ciekawe, bo uświadomiłam sobie, że nie mogę przeżywać swojego związku w wypracowany we wczesnej młodości sposób. Mianowicie tak, że przyjeżdża jakiś on na białym koniu (czy innym rzęchem) i wybawia mnie od Wawy/mojej przeszłości/mnie samej (niepotrzebne skreślić). Pokusa była silna, żeby i w tym schemacie osadzić mojego Partnera. Zwłaszcza, że mózg sięga po te rozwiązania, które są mu najlepiej znane, najbardziej ograne, przez to pozornie bezpieczne. Jednak w jakiej mnie to stawia roli? Księżniczki, która jest bezwolna, zależna i niesamodzielna. W roli smutnego wysrywu patriarchatu. Nie taką kobietę spotkałam na Thassos. Choć niestety części takiej kobiety często zbierałam z Warszawy.
W odległości i odrębności zobaczyłam dużo jaskrawiej to, co mnie drażni i w Partnerze, i w naszym związku, i w końcu we mnie w tej relacji. Zrozumiałam też, dlaczego tak się dzieje. Zaczęłam dostrzegać i nazywać to, nad czym trzeba będzie wspólnie popracować. Uderzył mnie moment przyjazdu Partnera, bo uświadomiłam sobie, że wraz z naszym przytuleniem poczułam nagle siłę. Spadło na mnie dziwne, nieznane mi wcześniej przekonanie, że wszystko jest teraz na swoim miejscu. To nie Partner mnie określał czy dopełniał. Nie określała czy nie dopełniała mnie też relacja z nim. Partner i nasza relacja uwolniły te części mnie, które poupychałam głęboko, myśląc, że nie wypada, nie można, nie będę się wygłupiać. On i nasza relacja były kluczem do całej mojej zamkniętej na chwilę w szafie osobowości. Wreszcie mogłam być sobą. Ale… czy to jest zdrowe? Jeszcze tego nie wiem.

fot. Bożena Szuj

🔑 Relacje

fot. Bożena Szuj

Przyglądając się sobie w starych kątach, dokonałam pewnego odkrycia. A właściwie nawet kilku odkryć. Malowanie się i szykowanie na wieczorne warszawsko-jesienne koncerty przypomniały mi moje dawne niezdrowe podejście do wyglądu. Przez całe swoje dorastanie i młodość nadawałam zwłaszcza makijażowi zdecydowanie zbyt duże znaczenie. (Pewnym paradoksem jest to, że dopiero dziś, kiedy wiem jak mało jest istotny, potrafię się nim dużo lepiej bawić.)  Oczywiście niebezpieczny nie jest sam stosunek do makijażu, lecz bardziej do jego braku. Problem z akceptacją swojej twarzy bez makijażu ma na ogół źródło w braku akceptacji samego siebie. Od końca podstawówki, kiedy zaczęłam stawiać swoje pierwsze makijażowe kroki, każda „Warszawska Jesień” była dla mnie jedynym czasem w ciągu roku, kiedy swoją codzienną starannie dopracowaną stylizacją (makijaż, ubiór, dodatki) mogłam się wyrazić. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała kompleksy związane ze swoim wyglądem, ale z jakiegoś powodu przyjęłam za oczywistość, że moją atrakcyjność może zbudować tylko makijaż, a jego brak automatycznie mi ją zabiera. Że bez niego jestem „zwyczajna” czy wręcz niewidoczna. (Wszystkich mężczyzn zwracających na mnie uwagę na ulicy, kiedy szłam nią bez makijażu, uważałam za no-makeup’owych fetyszystów.) Dużo dzięki terapii poprzestawiałam w swojej głowie, ale nadal pewnym triggerem jest dla mnie stwierdzenie, że kobieta, która się nie umalowała (zwłaszcza na jakąś medialną uroczystość), wykazała się aktem „odwagi”. (Jak wielką odwagą muszą się więc z tego samego powodu od pokoleń wykazywać mężczyźni, czyż nie?) Przez swoje dawne podejście do atrakcyjności – której źródło tkwi przecież w naszej osobowości i pewności siebie – przyciągałam do siebie osoby równie emocjonalnie niestabilne jak ja. (Dla tych stabilnych musiałam być chodzącą czerwoną flagą.) I to moje tegoroczne szykowanie się na koncerty, na których spotykałam nie tylko znajomych, ale też tych, którym w prehistorii pozwoliłam się skrzywdzić, przypomniało mi siebie samą sprzed lat. Nie było to przyjemne wspomnienie. Pewnie gdyby był wtedy ze mną mój Partner, udałoby mi się je jakoś rozproszyć, przegadać, zracjonalizować. Ale byłam w tym sama. Co jest terapeutycznie dobre, choć trudne.
Kiedy już zrozumiałam siebie jako kobietę, której makijaż nie określa, a jest formą zabawy i artystycznego wyrazu, dotarłam do niezwykle trudnego i niewygodnego punktu – odkryłam, że w rozmowach z mężczyznami mogę być widoczna. Trudno mi to wytłumaczyć, ale zrozumiałam, że przez większość swojego życia, wchodząc w relacje z mężczyznami, miałam dziwne przekonanie, że spełniam w nich rolę słuchającego posągu. Osoby, które poznały mnie niedawno nigdy w to nie uwierzą, ale mówiłam mało. Skupiałam się na wyglądaniu (żeby mnie w ogóle dostrzegł) i uważnym słuchaniu (żeby połechtać jego ego), a potem wylewałam z siebie kilometrowe odpowiedzi w formie pisemnej. I dopiero teraz, kiedy opuściła mnie jakakolwiek presja, kiedy nie potrzebuję szczęścia z zewnątrz siebie oraz jestem kobietą spełnioną w związku, okazało się, że nie bardzo umiem tworzyć zdrowe relacje z mężczyznami. A przynajmniej umalowana i w warszawsko-jesiennym anturażu. Oczywiście część osób mogłaby zapytać, po co chcę tworzyć relacje z mężczyznami. Z prostej przyczyny – nie żyję na pustyni. Otaczają mnie ludzie płci obojga i chciałabym tworzyć z nimi relacje. Jeśli ktoś urzeka mnie swoją wrażliwością, inteligencją i mądrością, to jego płeć nie jest dla mnie istotna. Chcę chłonąć to, co mnie napędza i inspiruje. Nie każda relacja musi być romantyczna, ale bycie w zdrowej relacji romantycznej nie może wykluczać wchodzenia w inne relacje z ludźmi.
Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że od kiedy zaczęłam zdrowieć, wrzucona w dawny kontekst nie do końca umiem się odnaleźć. Przełomowa była dla mnie rozmowa z kolegą, w której nie tylko słuchałam, ale też mówiłam. W której czułam się szanowana i – co najważniejsze – traktowana jak osoba dorosła (a więc też sprawcza oraz odpowiedzialna). Nagle zrozumiałam, że nie jestem już „dziewczyną”, która wróci do domu, zmyje makijaż i zacznie pisać lub tworzyć we własnej głowie odpowiedzi na to, co się jej być może nie spodobało, z czym się nie zgadza, co ją dotknęło (pozarelacyjne przeżywanie relacji – pisałam o tym kilka razy). Byłam kobietą, która zareaguje, kiedy coś jej się nie spodoba, powie, gdy się z czymś nie zgodzi, zaznaczy swoje granice, zanim ktoś zechce je przekroczyć. A po miłej konwersacji wróci do domu i zajmie się sobą. Przed prysznicem zmyje makijaż, rozpoczynając tym przyjemny proces wieczornej pielęgnacji twarzy (tak, kosmetykami wiecie jakiej firmy). To wszystko mnie… przerosło. Nie to, że zaczęli mnie otaczać dobrzy ludzie, którzy traktują mnie tak, jak chcę być traktowana. Przerosło mnie, że opanowałam niemal do perfekcji zdrowe zachowania oraz reakcje na nie… jedynie w obrębie swojego romantycznego związku. Poza nim wszystko okazuje się nowym nieznanym terenem, w którym grzęznę. Wpadam w dawne schematy pogubionej młodziutkiej niepewnej siebie dziewczyny, którą już nie jestem. I ta rozbieżność miedzy tym, jak siebie postrzegam właśnie podczas festiwalu (bo z taką mną jego przeżywanie kojarzę), a tym, kim naprawdę dziś jestem (po terapii, w trakcie swojej własnej autoterapeutycznej pracy) jest wstrząsająca. Oczywiście jedyne, co nam zawsze pozostaje, to mówienie o tym, co się w nas w danym momencie dzieje. Ludzie, którzy mają zostać w naszym życiu zrozumieją to i zostaną. Innych lepiej odstraszyć zawczasu. Partner choć dojechał do mnie trochę później, był na wyciągnięcie telefonu. Z daleka uczestniczył w moich pierwszych, nie zawsze udolnych krokach ku normalności.
Zrozumiałam też – zarówno w kontekście relacji z ludźmi, jak i powrotu na Thassos, – że moje zaburzenie obsesyjno-kompulsywne przejawiało się również tym, że pragnęłam posiąść na stałe wszystko to, co wzbudziło mój zachwyt. W przypadku mężczyzn była to potrzeba stworzenia z nimi związku (nie umiem w one night standy). Oczywiście nazywałam to zawsze wielkimi słowami, dużo na wyrost, wierząc w wielkie uczucia, międzyludzką magię oraz połączenie dusz. Jednak motorem było zaburzenie. Obsesja, by zdobyć, wchłonąć, skonsumować to, co staje się dla mnie ważne. W tym sensie zawsze rozumiałam to, co mogło powodować Jeffrey’em Dahmerem, choć chciałabym wierzyć, że dzieli nas znacznie więcej, niż mój brak wiary w kreacjonizm. Po przyjeździe z Thassos odkryłam, że pośród wielu rzeczy, które odróżniły ten pobyt od pozostałych był spokój, że nic i nikt nie zburzy relacji, jaką z nim mam. W tym wcześniejszym miotaniu się, próbie udowodnienia, że mogę coś powiedzieć po grecku, że znam więcej magicznych miejsc na wyspie niż jakikolwiek turysta, że wiem, jak spędza się na niej zimę, a nawet widziałam ją pod śniegiem… była obsesja. Obsesja podszyta strachem, że bez niej będę nikim. Otóż nie. Zaznałam tego, że mogę być odrębna. I że ona jest. Inni ludzie – czy będą mnie oglądać w makijażu podczas jakichś uroczystości lub koncertów czy obcować z moją codzienną bezmakijażową odsłoną – też są. I nie muszę robić z tego niczego ostatecznego (i nie mam na myśli zjadania). Brak ostateczności wcale nie odbiera relacjom głębi. Nawet chyba wręcz przeciwnie.
Mam poczucie, że dzisiejszy wpis jest bardzo osobisty. Choć nie było to zaplanowane, czuję, że wykorzystana w nim sesja dobrze to obrazuje. Odsłoniłam (po raz pierwszy po nie wiem ilu latach, nie bez oporów) brzuch. Nie tylko dosłownie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę z płyty „Renaissance” Beyoncé. Płytę przesłuchałam w całości po raz pierwszy dopiero w sierpniu i szybko stała się jedną z moich ulubionych w ostatnim czasie. Jej słuchanie umilało mi przyjazdy na gdańskie Stogi do najlepszej pracy, jaką miałam – Świetlicy Biblioteki Stowarzyszenia “Przyjazne Pomorze”. Energia i dobro, jakie tam otrzymałam, tkwią we mnie do dziś, pomagając mi w trudniejszych momentach.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

66. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” (2023)

fot. Bożena Szuj

Jedyny podpisany moim nazwiskiem i  autoryzowany przeze mnie tekst
o tegorocznym festiwalu „Warszawska Jesień”.

ROŚNIJ DUŻY, OKRĄGLUTKI
– relacja z drugiej części 66. Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej
„Warszawska Jesień”

Sześć lat temu, opisując 60. edycję Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” – i równocześnie pierwszą, od kiedy funkcję dyrektora objął Jerzy Kornowicz – nie kryłam zaniepokojenia kierunkiem, który obrał festiwal. Mocno odczuwalny chaos (zwłaszcza w kwestii programowania koncertów) i zaskakujące estetycznie wybory nie napawały mnie nadzieją na dobry dla „Warszawskiej Jesieni” czas. Z drugiej zaś strony zdawałam sobie sprawę z tego, że pierwszy festiwal jest dla dyrektora zawsze najtrudniejszy i nie byłoby uczciwym wyciąganie z niego zbyt daleko idących wniosków. W następnych latach było już tylko ciekawiej (przynajmniej w kontekście przywołanej edycji), a 64. „Warszawska Jesień” jako spójna, a równocześnie różnorodna całość bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Ponieważ rok temu zostałam pokonana przez covid zmuszający mnie do festiwalowej absencji, mój tegoroczny apetyt na muzyczną ucztę był jeszcze większy niż zazwyczaj. I wpadłam w najgorszą z możliwych pułapek – pułapkę własnych oczekiwań. A jak wiadomo, nie ma nic gorszego niż zawiedzione oczekiwania osoby piszącej. Sam Jerzy Kornowicz twierdzi, że bywają one atrakcyjne dla czytelnika, ale obawiam się, że mogę tej tezie nie sprostać, bo nie ma we mnie żadnej ekscytacji. Jest raczej świadomość, że wszystko, co się w tym roku nie udało, zapowiedziała sześć lat temu sześćdziesiąta edycja festiwalu.
Podczas poniedziałkowego (18.09) wieczornego koncertu w Studiu Koncertowym Polskiego Radia Chaya Czernowin swoją piękną skądinąd kompozycją Seltene Erde: alchimia communicationis wzbudziła we mnie bardzo niewygodną konstatację, że „to wszystko już było”. Że kompozytorka utkała swój utwór z cytatów nieświadomie, niecelowo, uwikłana w pewną skończoność muzycznych rozwiązań. Konstatacja była niewygodna, gdyż przywodziła mi na myśl krytykę każdego starego zblazowanego muzykologa, który już to wszystko „czterdzieści lat temu słyszał”. Tymczasem ja czterdziestu lat jeszcze nie mam, ale tegoroczna „Warszawska Jesień” była moją trzydziestą czwartą. I choć „wszystko już było”, zaskakiwana, urzeczona, poirytowana czy wstrząśnięta bywałam co roku. Porażający utwór Song for Rachela Bernharda Langa na 19 instrumentów, live electronics i głos Sary Marii Sun do tekstów z Archiwum Ringelbluma opisujących warszawskie getto uświadomił mi z kolei, że te rozważania bezpowrotnie znikają, kiedy wyczuwam autentyczność i prawdę, ale też świadomość twórcy. Bernhard Lang mnie porwał. Choć, jak się miało wkrótce okazać, niestety nie na długo.
We wtorek (19.09) podczas wieczornego koncertu „Warszawska Jesień” gościła inny ważny festiwal – „Ad Libitum”. Ponownie w Studiu Koncertowym Polskiego Radia wybrzmiały trzy improwizacje: pierwsza Eirika Brandala, Ryszarda Lubienieckiego i Mai Miro na robotyczne rzeźby dźwiękowe, portatyw i flety barokowe, druga Czajki i Puchacza na fortepian preparowany i perkusję oraz trzecia Madhiry de Saran, Johna Edwardsa i Steve’a Beresforda na skrzypce, kontrabas i fortepian. Mieliśmy okazję usłyszeć i subtelne, spowite elektroniką lekko transowe flety, i żywy, błyskotliwy, zabawny fortepianowo-perkusyjny dialog, i w końcu bardzo intrygujące trio. I choć każda improwizacja była kompletnie inna, jednak łączyło je jedno – pewna zachowawczość. Każda miała spory potencjał, ale ostatecznie w żadnej z nich nie został on w pełni wykorzystany. Najmocniejsze miało się jednak dopiero wydarzyć.
Pod wpływem wrażenia, jakie wywarło na mnie dzieło A Song for Rachela Bernharda Langa, byłam więcej niż pewna, że wtorkowy nocny koncert w Garnizonie Sztuki z jednym tylko utworem tegoż kompozytora (Radical Loops w wykonaniu Radical Polish Ansambl) będzie niezapomnianym przeżyciem. I rzeczywiście. Na swój sposób był. W każdym razie z pewnością nie wyobrażałam sobie godzinnego (chyba) łojenia wiejskich mazurków na sześcioro skrzypiec i perkusję mordowanych bezlitosnym zapętlaniem i rytmicznym beatem, co w przypadku muzyki ludowej nie jest pomysłem fortunnym. Nie jest, bo jej energia płynie z pewnej spontaniczności, z tego, co wytwarza się podczas gry w tzw. tu i teraz. Tymczasem beaty i zapętlenia były odtwarzane z playbacku, wzbogacając tę muzykę jedynie o austriacki temperament. Pomijając jednak zamordowanie polskich mazurków: nawet gdyby te dożyły do końca koncertu, czy rzeczywiście międzynarodowy festiwal muzyki współczesnej jest odpowiednim miejscem dla takiego wydarzenia? Ostatniej części kolorytu dodały – zupełnie niestety dosłownie – trzy reflektory świecące w rytmie muzyki. I wnętrze Garnizonu Sztuki szybko zamieniło się w weselną remizę, bardzo się zresztą dobrze w tej roli odnajdując. Było swojsko, biesiadnie. „Nóżka sama chodziła”, choć pech chciał, że akurat nie moja. Grupy Radical Polish Ansambl nie znałam. Przeczytałam w książce programowej, że jest to „spotkanie dawnego etosu wiejskich muzykantów z najbardziej awangardowymi ideami muzyki współczesnej”. Podczas tego koncertu wzmiankowane spotkanie nie doszło jednak do skutku.
Środa (20.09) dostarczyła trochę innych emocji. W południe byłam w Austriackim Forum Kultury na spotkaniu z Bernhardem Langiem prowadzonym przez Krzysztofa Kwiatkowskiego. Kompozytor dość wyraźnie odciął się od utworu Radical Loops, podkreślając, że była to „fantastyczna i owocna współpraca z zespołem Radical Polish Ansambl”. Rozmowy o tych owocach jednak zgrabnie unikał. Dowiedzieliśmy się natomiast, że w trakcie pisania A Song for Rachela spadła na Langa wstrząsająca wiadomość o ataku Rosji na Ukrainę, co wpędziło go na jakiś czas w twórczą niemoc. Rzeczywiście trudno było, słuchając tekstów o getcie podczas toczącej się tuż za granicą wojny, pozbyć się przytłaczającego poczucia bezsilności. Z kolei cały długi wykład na temat teorii gier, z której kompozytor czerpie w swojej pracy, dosyć mnie zaskoczył. Oczywiste, dawno odkryte fakty urosły tu do rangi prawd objawionych, nowych, zaskakujących, choć niektóre z nich liczą sobie równo wiek.
Wracając jednak do muzyki, podczas wieczornego koncertu w Nowej Miodowej usłyszeliśmy „Animalia” Simona Løfflera, które – wbrew wszelkim pozorom – nie zaliczały się do cyklu „Mała Warszawska Jesień”. Trzech performerów przy wtórujących im elektronicznych dźwiękach udawało zwierzątka (motyle, lisy, łabędzie i jeszcze jakieś ptaki, których rodzaju nie pomnę), a to się za nie przebierając, a to występując z lalkami-lisami. Utwór okazał się dziwaczną fantazją o muzyce, jaka mogłaby powstać w świecie zwierząt przy całkowitym zignorowaniu dźwięków, które te wydają z siebie w rzeczywistości. W książce programowej przeczytamy w opisie, że „na cykl składa się osiem obserwacji stworzeń nienależących do świata ludzkiego, w szczególności ich zachowań wykazujących jak gdyby muzyczne źródło inspiracji”. Myślę, że kluczowym jest tu sformułowanie „jak gdyby”. Dorota Szwarcman na swoim blogu „Co w duszy gra” recenzując ten koncert, napisała o oburzonych konserwatywnych głosach krytycznych, które ją rozśmieszyły. Ja tymczasem myślę, że można się ekscytować, można się nie ekscytować, jednak pytanie o to, czemu utwory, które podczas wcześniejszych edycji „Warszawskiej Jesieni” byłyby uznane za zwyczajnie zbyt słabe na tak ważny festiwal, dziś licznie na nim goszczą, jest jak najbardziej zasadne.
Nocny koncert w Uniwersytecie Muzycznym w wykonaniu Spółdzielni Muzycznej okazał się natomiast naprawdę dobry, zróżnicowany i równocześnie spójny. Znakomicie współgrała ze sobą część pierwsza. Mianowicie: How many balloons do you need to make your sound? Fabia Machiavelliego, hyperoxic Malin Bång oraz Black Horizon Marka Cicilianiego. Część druga byłaby lepsza, gdyby zakończyła ją Nina Fukuoka poruszającą, dynamiczną i skłaniającą do wielu refleksji kompozycją Polka is a Czech dance z ciekawą projekcją wideo, a nie Alex Mincek pięknym, ale nieco niknącym przez to muzyczne sąsiedztwo utworem Trace.
W czwartek (21.09) w Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej miał miejsce jeden z najlepszych w moim odczuciu koncertów drugiej połowy festiwalu w doskonałym wykonaniu Riot Ensemble. Wysmakowany Best of Fibres Mai Bosnić, intrygujący Plucky Sky Macklay i znakomity, przenoszący nas w inny wymiar (choć niestety trochę za długi) Animals of your Pasture Báry Gísladóttir wypełniły część pierwszą. W drugiej usłyszeliśmy wstrząsającą Zonę Karola Nepelskiego oraz wzruszający  They left us grief-trees wailing at the wall Clary Iannotty. Nie sposób nie poświęcić kilku słów samej Zonie. Była muzycznie ciekawa, ale jej największa siła tkwiła w odwadze kompozytora – wykorzystał platformę, jaką udostępnił mu festiwal, zamawiając u niego utwór, do poruszenia tematu haniebnej sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Prezes Związku Kompozytorów Polskich Mieczysław Kominek nie zdążył na szczęście ocenzurować tego dzieła, jak onegdaj podczas Festiwalu „Eufonie” chciał ocenzurować  it’s fine, isn’t it? samego Pawła Szymańskiego (w wyniku czego wykonanie nie doszło do skutku) z powodu zamieszczonych w nim cytatów z wypowiedzi innego prezesa. W nagrodę wysłuchał ich znacznie więcej w utworze Nepelskiego.
Nocny koncert w ramach cyklu Warszawska Jesień Klubowo był przyjemnym jak zawsze spotkaniem ze świetnym Hashtag Ensemble. Co prawda nie bardzo rozumiem dlaczego w programie koncertu znalazł się utwór Six Chansons Iannisa Xenakisa, który okazał się jedynie punktem wyjścia dla pianistycznych improwizacji Grzegorza Tarwida, nawiązując do improwizacji Marcina Maseckiego. Umieszczenie w książce programowej nazwiska wielkiego artysty i zagranie zamiast jego utworu własnego – takiego, a nie innego – setu improwizatorskiego jest co najmniej w złym guście. Spuszczając jednak zasłonę milczenia na tę niezręczność, trzeba przyznać, że kompozycja koncertu była ciekawa: cheating, lying, stealing Davida Langa otoczona improwizacjami zespołu.
W piątkowy wieczór (22.09) w Uniwersytecie Muzycznym odbył się współorganizowany przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne kolejny dobry koncert. W wykonaniu Orkiestry Muzyki Nowej  wybrzmiały: Phantomaticon Pawła Hendricha, Unseen Marcina Stańczyka, verb(a)renne life! Jagody Szmytki i Open/Close Krzysztofa Wołka. Trójkę z czwórki kompozytorów znałam i wiedziałam, że ich nazwiska są gwarantem wysokiego poziomu, natomiast objawieniem stał się dla mnie Marcin Stańczyk. Utworem Unseen na mezzosopran i orkiestrę (do wykonania Agaty Zubel mam pewne intonacyjne zastrzeżenia) przeniósł nas do lasu w wyjątkową i niezwykłą noc letniego przesilenia. Muzycy przemieszczali się między publicznością, ale kompozytor zasugerował w krótkim wstępie, żeby zamknąć oczy i nie podglądać; by to, co słyszalne, pozostało niewidzialne. Myślę, że zamknięcie oczu i sprawdzenie co tak naprawdę dzieje się w warstwie muzycznej, jest zawsze dobrym testem dla utworu. (Oczywiście pod warunkiem, że nie mówimy o teatrze muzycznym.) A tu zadziała się piękna, spójna, niesamowicie świeża i przemyślana kompozycja.
Na ziemię sprowadził mnie za to nocny koncert Ensemble Kompopolex w Garnizonie Sztuki. Na uwagę zasługuje na pewno znakomity Body X Ultra Marty Śniady. Śniady jest kompozytorką, która fantastycznie czuje formę. Widząc jej nazwisko w programie, nie miałam wątpliwości, że usłyszę coś ciekawego. Sam początek koncertu, mianowicie CARBON IS THE NEW BLACK Moniki Dalach, też zapowiadał się dobrze, ale… Najpierw bardzo trudno było zrozumieć lektora i mam wrażenie, że to techniczne niedociągnięcie związane było z samym nagraniem, nie zaś jego odtworzeniem. Utwór porusza problem zanieczyszczania środowiska przez nieograniczoną produkcję ubrań oraz kupowanie ich bez opamiętania, a potem wyrzucanie. Temat niebezpiecznego dla naszej planety bezmyślnego konsumpcjonizmu jest bardzo ważny. Wspaniale, że został podczas „Warszawskiej Jesieni” podjęty. Szkoda, że w napisanym przez autorkę tekście pojawił się konsekwentnie powtarzany błąd składniowy („ubierać coś”, zamiast „ubierać się w coś” albo „wkładać coś”). Od dobrego utworu oczekuję więcej. A reszta koncertu okazała się miałką, choć atrakcyjną ściemą (mimo że publiczność była zachwycona, wybuchając od czasu do czasu salwami śmiechu).
Znakomity okazał się natomiast sobotni (23.09) koncert finałowy w wykonaniu Chóru i Orkiestry Filharmonii Narodowej, rozpoczęty porywającą kompozycją Shift na orkiestrę i audio playback Teoniki Rożynek. Wszystkie utwory były dopracowane i intrygujące: oryginalny Kalesa Ed Kaluca na siedem kontrabasów Katherine Balch, zaskakujący II Koncert fortepianowy Agaty Zubel na dwa fortepiany (zagrany przez jedną Tomoko Mukaiyama) i orkiestrę symfoniczną, wysmakowany Biblaridion na osiem puzonów Alexa Vaughana i doskonały, traktujący o konsumpcjonizmie będącym „nową religią”, Liturgy of the Object na obiektofony, chór i orkiestrę symfoniczną Wojciecha Błażejczyka. Dzieło monumentalne, poruszające, zmuszające do refleksji, a przede wszystkim domagające się po wybrzmieniu ciszy. I tu nastąpił plot twist koncertu, gdyż organizatorzy postanowili „zrobić hałas” i uwieńczyć całość balonowym performance’em Hansa van Koolwijka. Performance ten polegał na wypuszczeniu białych balonów wypełnionych helem z przytwierdzonymi doń fletami bambusowymi (do każdego balonika jeden flet) ku sufitowi, od którego się odbijały i spadały na podłogę. W trakcie swojej niedługiej filharmonijnej wędrówki te specyficzne gumowo-bambusowe plemniki wytwarzały współgrające ze sobą dźwięki, powodujące jednak u słuchaczy z wyjątkowo dobrym słuchem silny dyskomfort. (Siedziałam obok jednego i wiem, jak go to zmęczyło.) Większość jednak była wyraźnie podekscytowana balonikami, nazywając je „magicznymi”. Cóż, tęsknię za nie aż tak odległymi czasami, kiedy koncertów znakomitych nie trzeba było przewiązywać biesiadną białą wstążeczką, żeby… No właśnie, żeby co?

WarszawskojesienNe stylizacje – didaskalia

fot. Marianna Patkowska

Kiedy powiedziałam swojemu Partnerowi, że:

  1. moja pierwsza przemyślana w najmniejszym detalu stylizacja na spotkanie z Tymonem Tymańskim nawiązywała kolorem i fasonem, a także dodatkami równocześnie do: buddyzmu, który wyznaje, nazwy jego zespołu (Kury) oraz koloru jego doskonałej płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”,
  2. druga – do symbolu yin yang (którą każdy z nas ma wytatuowany) i umaszczenia jego psa,
  3. a trzecia do domowej pizzy, na którą nas zaprosił (biżuteria w kształcie pizzy, paznokcie zdobione w butelki, kieliszki i korkociągi do wina, plus kolory stroju odnoszące się do barw kraju, w którym pizza powstała)

i że właściwie nie mam tego dnia pomysłu i może będę po prostu wyglądać ładnie, ale bez żadnego podtekstu… potrzebował chwili, żeby do siebie dojść. Wtedy dopiero zrozumiałam, że istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że ludzie moich stylizacyjnych odniesień mogą zwyczajnie nie odczytywać. Zaproponował mi wtedy, pozostając ciągle pod wrażeniem, żebym tworzyła do swoich strojów didaskalia. Od tamtego momentu zaczął w mojej głowie kiełkować pomysł opisania mojego corocznego przedwarszawskojesiennego rytuału obmyślania festiwalowych stylizacji.

Przez te wszystkie lata, przez które planowałam w najdrobniejszym szczególe swój wygląd na każdy festiwalowy dzień, uważałam całą tę procedurę za coś wstydliwego, może dlatego, że niemal zawsze w jakimś stopniu wyszydzaną. Bo to przecież próżne, bo na koncercie nie nasz wygląd jest najważniejszy (mam wrażenie, że część festiwalowej publiczności bierze sobie te słowa zbyt mocno do serca), bo to płytkie gapić się na siebie w lustrze godzinami (myślę, że biorąc pod uwagę fakt, że na makijaż dzienny potrzebuję od dwóch do pięciu minut, a na poważniejszy wieczorowy maksymalnie piętnaście, podobny argument jest grubą przesadą, tym bardziej, że moje przedkoncertowe przygotowania z kąpielą oraz myciem i suszeniem włosów zamykają się w godzinie).
Wiele się pozmieniało w moim postrzeganiu zarówno świata, jak i siebie samej. Przede wszystkim przestałam patrzeć na siebie przez pryzmat oczekiwań innych ludzi. Moja długoletnia terapia, nieustająca autoterapia, czy od kilku lat zmaganie się ze zdiagnozowaną, utrudniającą codzienne funkcjonowanie depresją sprawiły, że wiem dziś, że jeśli coś sprawia mi autentyczną przyjemność, a tym bardziej kiedy budzi też przy okazji moją kreatywność, powinnam się tym cieszyć, a nie psuć sobie zabawy niepotrzebnym wartościowaniem. Raz robię rzeczy z gatunku tych wielkich, istotnych, ważnych (ucząc, pisząc, uczestnicząc w działaniach Strajku Kobiet), innym razem cieszę się jak dziecko swoimi mniej może spektakularnymi aktywnościami, takimi jak planowanie i realizowanie swoich zdjęciowych sesji (ze sobą, książką czy kosmetykiem w roli głównej) lub wymyślanie nowych potraw i redagowanie przepisów na nie, jeszcze innym razem największym moim osiągnięciem jest wstanie z łóżka (i za to najbardziej wtedy potrzebuję być doceniona).
Komponowanie swojego wyglądu jest dla mnie tak samo istotne, jak każde inne komponowanie: muzyczne, tekstowe czy kulinarne. To pewien środek wyrażania siebie. Czy zawsze się stroję? Jasne, że nie. Tak, jak nie zawsze gotuję wymyślne potrawy, piszę piosenki czy teksty. Jednak nie zawsze chodzę też na koncerty. Te są dla mnie wielkim świętem, które czczę m.in. przemyślanym wyglądem.
Myślę, że piętnowanie kogokolwiek za to, że przykłada wagę do własnego wyglądu, wkładając w niego jakąś pracę i przyklejanie mu z tego powodu etykietki osoby próżnej, po pierwsze mówi wyłącznie o tych, którzy sobie na takie oceny pozwalają, a po drugie zasługuje na publiczne piętnowanie. Niech więc mój dzisiejszy wpis o niczym i równocześnie też wpis o części mnie, którą bardzo lubię i szanuję, będzie krokiem w tym kierunku.

🪗 Tegoroczne założenia, co założyć

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Od kiedy nie mieszkam w Warszawie, czyli od jedenastu lat, moje stylizacje stały się bardziej określone zawczasu i mniej w nich miejsca na spontaniczną improwizację – wszystko wiozę ze sobą przez pół Polski. Na ogół rozpisuję sobie, co z czym chcę połączyć. Do niedawna stawiałam na różnorodność. Zależało mi na pokazaniu się w krótkim czasie w jak największej liczbie odsłon (różne kompozycje kolorystyczne, style, fryzury, rodzaje makijażu). W tym roku postanowiłam skupić się na jednej myśli przewodniej – na jesieni.  Tę można opisać zarówno rodzajem tkanin i materiałów, jak i samą kolorystyką czy charakterystycznymi dla tej pory roku elementami garderoby, takimi jak tuniki, grube wzorzyste rajstopy i wysokie kozaki. Nabyłam opaski i gumki do włosów imitujące skórę (a także kilka innych), komplet spinek i kolczyków w barwach żółtojesiennych liści oraz kilka par rajstop. Do nietrzymania się planu najważniejsze jest to, żeby go mieć!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🪗 Biało-czerwona panNa młoda

Jak pisałam wyżej, plan ogólny planem ogólnym, ale jedną z najważniejszych dla mnie stylizacji była ta, która w całości od niego odbiegła. Sala Koncertowa Filharmonii Narodowej wymaga elegancji, oczywista była więc dla mnie sukienka. Ponieważ na poprzedniej edycji festiwalu nie byłam, chciałam, by mój pierwszy strój nie pozostał niezauważony. Każdą inaugurację Warszawskiej Jesieni rozpoczyna hymn – kiedy sobie o tym przypomniałam, zupełnie jasnym stało się dla mnie, że muszę być ubrana na biało i mieć czerwone dodatki, a w uszach symbole Strajku Kobiet – czerwone błyskawice. Kiedy to sobie zwizualizowałam, dotarło do mnie, że mam w domu tylko czerwone szpilki i zakupioną wraz z jesiennymi dodatkami elegancką białą, futrzaną gumkę do włosów (kok był najlepszą fryzurą do wyeksponowania błyskawic). Kolczyki błyskawice, które nabyłam kiedyś na strajkowe manifestacje są owszem ładne, ale plastikowe, przez co niepasujące do zobowiązującego wnętrza Filharmonii. Kto kiedykolwiek szukał w necie eleganckich dużych czerwonych kolczyków błyskawic wie, że nie jest to zadanie łatwe (wśród eleganckich są głównie złote, a jak już czerwone, to niemal wyłącznie małe). Ale znalazłam piękne rękodzieło z masy plastycznej – lekki mat nadaje błyskawicom klasy i szyku, a ich elegancja tkwi w prostocie. Brakowało mi jednak ciągle sukienki. Tu na pomoc przyszedł cudowny katowicki BOZKI Butik, który zaczęłam obserwować na Instagramie dzięki FabJulus i informacja, że pewna piękna pokazywana przez właścicielkę czarna sukienka z wiskozy jest dostępna również w kolorze śmietankowym. Jako że Katowice nie leżą od Zakopanego daleko, pojechałam ją przymierzyć. Zaskoczyło mnie, jak bardzo jest wygodna i choć miałam kilka wątpliwości (najpoważniejszą z nich była ta, czy sukienka jest wystarczająco elegancka), sprzedawczyni uświadomiła mi, że mój uśmiech, kiedy mam ją na sobie, mówi wszystko. Rzeczywiście mówił. W domu wygrzebałam z szafy jakieś białe bolerko, o którego istnieniu zdążyłam już zapomnieć i prawie to miałam. Kropką nad „i” było ostatnie zakupowe szaleństwo – znaleziona za grosze na Vinted używana elegancka czerwona torebka, od której odłączyłam pasek, robiąc z niej klasyczną kopertówkę. Całości dopełniły czerwone paznokcie i usta oraz klasyczny makijaż (cieliste cienie do powiek zblendowane w zewnętrznych kącikach z ciemniejszymi cieniami, czarne zrobione eyelinerem kreski, dobrze wytuszowane rzęsy, bronzer i odrobina rozświetlacza). I żadnej już oprócz kolczyków biżuterii.
Usłyszenie polskiego hymnu w barwach nawiązujących do narodowej flagi i w wiszących w uszach symbolach walki o to, by ten kraj stał się mądry, tolerancyjny i otwarty było doświadczeniem niezwykłym, na które długo czekałam. Dawno już temu pokornie i bezrefleksyjnie przyjęłam narrację zidiociałego, nakręcanego spiralą nienawiści i własnych kompleksów dopuszczonego wreszcie do głosu plebsu, w myśl której jestem gorszym sortem czy nie-Polakiem. Otóż oprócz bycia Europejką, jestem też dumną Polką, córką człowieka, który zmienił muzyczną historię tego kraju, wykształconą, uwrażliwiającą innych na język ojczysty kobietą. Zamanifestowanie tego strojem dało mi dużą siłę. Plus… po raz pierwszy pojawiłam się na tym festiwalu z Mężczyzną, z którym nie boję się niczego. Nawet białej sukienki.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🪗 ***** ***

Jedną z istotniejszych rzeczy w planowaniu warszawskojesiennych stylizacji są sale, w których odbywają się koncerty. Począwszy od takiej oczywistości jak schody (do krainy schodów, czyli Studia S1 nigdy nie włożyłam szpilek, które miałyby więcej niż dwanaście centymetrów), przez rodzaj oświetlenia, którego możemy się spodziewać w ewentualnych przerwach, na szeroko pojętym klimacie miejsca skończywszy. Akurat ATM Studio, w którym w tym roku odbywała się większość festiwalowych koncertów, jest miejscem zupełnie niezobowiązującym, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że dla festiwalowych gości zamiast wielkiego, pustego wieczorową porą parkingu wyznaczono specjalne miejsca parkingowe w błocie między płotem a toi toi’ami.
W sobotę 18.09 koncert wieczorny odbywał się w ATM-e, a nocny w klubie Pardon, To Tu, mogłam więc trochę poszaleć. Jeszcze jednym z moich przedfestiwalowych zakupów były wysokie czarne kozaki za kolano na – szok i niedowierzanie! – płaskim obcasie! Nie ukrywam, że od wielu lat o takich marzyłam. Jestem przyzwyczajona do corocznej warszawskojesiennej martwicy stóp pojawiającej się mniej więcej w połowie festiwalu, ale prawda jest taka, że na co dzień w szpilkach nie chodzę (choć mam ich tyle, że mogłabym otworzyć Muzeum Buta). Wbijam się w nie od święta i na ten właśnie jeden wrześniowy ponad tydzień. Nie jest to dla stopy mała zmiana, bo obcasy moich szpilek mają od dziesięciu do piętnastu centymetrów. (Kiedy na warszawskiej Pradze musiałam podejść w tych najwyższych do zamówionej po koncercie taksówki, pomyślałam, że w razie ewentualnego niebezpieczeństwa mogłyby stanowić idealną broń, gdyby je na czas wyjąć z dziury w chodniku, ale na szczęście nocą nie jest niebezpiecznie, bo na ulicach na ogół nikogo przecież nie ma.)
Nieprzyzwoicie długie i piękne kozaki na płaskim obcasie, które już jakiś czas temu zapragnęłam sobie sprawić, miały być łącznikiem między światem wygody a światem elegancji i seksapilu. Bo wiele rzeczy można w moich szpilkach robić, ale chodzenie pozbawione cierpienia na pewno nie jest jedną z nich.
Nie chcę się tu zbytnio rozpisywać na temat opieszałości (i działu odpowiedzialnego za kontakt z klientem) sklepu SAWAY, ale już ponad miesiąc po planowanym terminie dostawy doszły do mnie jedne z najwygodniejszych i najlepiej uszytych butów, jakie kiedykolwiek miałam (dodatkowo w naprawdę konkurencyjnej cenie).
Moja sobotnia czarno-biała stylizacja łącząca niezobowiązującą elegancję z erotycznym pazurem (czarna klasyczna bluzka z głębokim dekoltem, znalezione lata temu w lumpeksie do pewnej sesji zdjęciowej czarne spódniczko spodenki, gruby asymetryczny pasek, biała oversize’ova koszula z H&M, czarny kapelusz), miała pokazać po pierwsze, że można bez szpilek, po drugie, że można w kapeluszu, a po trzecie, że ***** *** i Konfederację!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🪗 Pilna uczenNica

Spódnicę w szkocką kratkę nabyłam już jakiś czas temu w celach terapeutycznych, żeby udowodnić sobie samej, że mogę nosić krótkie spódniczki. Pamiętajcie, żeby nigdy nikomu nie pozwolić sobie wmówić, że nie możecie – lat przed trzydziestką nikt Wam nie zwróci! Spódniczko spodenki to inna para kaloszy, jest w nich pewien rodzaj asekuranctwa. Bardzo lubię swoje, jednak jakiś irracjonalny, wyniesiony z domu lęk przed spódniczkami sprawił, że buduję z nimi relację zupełnie od podstaw. Bo czemu nie chcemy odkrywać nóg? Z obawy przed ich krytyką? Istnieją ludzie, którzy krytykują mój umysł – czemu właściwie ewentualna krytyka moich nóg miałaby przejąć mnie bardziej?
Bluzkę z Zary wypatrzyłam również za naprawdę śmieszne jak na tą firmę pieniądze na pchlim targu w Oliwie. Nie przeszkadza mi w niej nawet brak dekoltu, bo i tak robi robotę. Idealnie pasujące do jej frędzli frędzlowe kolczyki doskonale ją dopełniają.
Dosyć zabawne wydaje mi się to, że strój, który roboczo nazwałam pilna uczenNica, włożyłam na koncert, który opisałam następującymi słowami:

Jednak na łopatki rozłożyły mnie dopiero wypowiedziane kobiecym głosem słowa: „Zaskoczyło mnie, że moje ciało może wytworzyć męskie ciało”.
Ta informacja po zakończeniu edukacji na poziomie podstawowym właśnie nie powinna zaskakiwać, a mam wrażenie, że przy obecnym poziomie szkolnictwa coraz częściej niestety będzie. Kolejna smutna konstatacja.

– fragment wpisu 64. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” (2021)

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🪗 W kratkę

Podekscytowana wizją posiadania kozaków (a na ekscytację – o czym wspominałam – od momentu zakupu do momentu ich dostania czasu było rzeczywiście sporo), nakupiłam na chybił trafił rajstop, które w moim odczuciu na pewno do czegoś będą pasować. No i te w czarno-białą pepitkę z czerwonym lampasem z przodu i czarne gładkie z tyłu zaskoczyły mnie, stanowiąc jednak pewne wyzwanie. Wyciągnęłam z szafy również niemal nieużywaną z wyżej wyjaśnionych powodów czarną futrzaną spódniczkę z którejś z sieciówek, ale z obcisłym prostym czarnym golfem i czarnymi kozakami razem było dość mdło i smutno.
Asem w rękawie był kolejny przedfestiwalowy zakup w jednym z (chyba najdroższych!) katowickich lumpeksów – biało-czarny oversize’owy żakiet na jeden guzik z nieoczywistą podszewką w kolorze cappuccino w brązowo-zielone wzory. Pozornie niepasujące do siebie kratka i pepitka zaczęły mieć w tym połączeniu sens. Nisko upleciony kok spięłam czarną imitującą skórę gumką. Żakiet ozdobiłam dwiema strajkowymi przypinkami („Strajk Kobiet” oraz „Wydupcać”), co idealnie korespondowało z plastikowymi kolczykami błyskawicami oraz maseczką w ten sam wzór.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🪗 Jeśli nie wiadomo o co chodzi…

Brzydkie, bezpłciowe miejsce, do jakich niewątpliwie zalicza się – nawet po remoncie – Akademia Muzyczna (przepraszam, Uniwersytet!) wymaga pięknych stylizacji, robiących mu kontrast. Tu w kwestii inspiracji z pomocą zawsze przychodzi Mondrian. Nie umiem sobie nawet przypomnieć skąd mam tę sukienkę, ale liczy już trochę lat (pozowałam w niej na sesji TaLala Strych), a niedawno sobie o niej przypomniałam. Olśniło mnie, że dobrze się skomponuje z oversize’owym musztardowym sweterkiem, któremu odpowiedni fason nadał pasek z przodu (tył swetra luźno puściłam na wierzch). Musztardowa futrzana gumka dopełniła całości wraz z takim samym kolorem paznokci, a także ręcznie robioną biżuterią, którą kupiłam ponad rok temu na Jarmarku Dominikańskim na pierwsze spotkanie z Tymańskim (z jakiegoś powodu skojarzyła mi się swoją formą z kurami).

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🪗 Pani Jesień

W poprzednie święta dostałam pod choinkę piękne, efektowne długie okrycie wierzchnie z frędzlami, którego chyba nie można nazwać ponczem, bo nie wkłada się go przez głowę. Czarne w kremowe wzory, zapinane broszką i paskiem, sztywne i ciepłe (z dodatkiem wełny) jest dla mnie stylową kwintesencją jesieni. Wystarczyło włożyć pod spód jakąkolwiek długą czarną bluzkę i czarne spódniczko spodenki, żeby już prawie to mieć. Nie jestem największą fanką łączenia czarnego z brązowym, ale tu wykończenia były dla mnie oczywiste – brązowe rzemyki, imitacje brązowej skóry oraz miedziany pierścionek w kształcie róży, który kupiłam jeszcze chyba w podstawówce (albo wczesnym liceum) doskonale się sprawdziły. Całość przełamałam brązowo-czerwoną torebką oraz rajstopami w kolorze o wdzięcznej nazwie ferrari. Bardzo o nie dbam, bo to prawdopodobnie jedyne ferrari, na jakie sobie mogłam pozwolić.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🪗 Pani Jesień 2

Oversize’owy musztardowy sweterek z wtorku miał swoją drugą odsłonę w czwartek, również z paskiem z przodu i tyłem puszczonym na wierzch. Tym razem z nabytymi do niego specjalnie na blogową sesję rajstopami. Doskonale się tu sprawdził wspomniany wyżej komplet spinek i kolczyków w barwach żółtojesiennych liści (kupiony w H&M na wyprzedaży) oraz moje marzenie sprzed wielu, wielu lat, czyli… jesienne eleganckie szorty. Nabyłam je w zakopiańskim lumpeksie za 7 zł (a moja radość z ich posiadania – bezcenNa!).

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🪗 Strajk, Bitches!

Są takie chwile, kiedy mamy silną potrzebę zamanifestowania czegoś i moda daje nam do tego wspaniałe narzędzia! Czułam, czułam cała sobą (i intuicja mnie nie myliła), że w piątek spotkam się z kimś, komu partia obecnie rządząca zaczadziła umysł i choć nie mamy już ze sobą o czym rozmawiać, chciałam być jak niewygodny, uwierający, wywołujący dyskomfort (nieuświadamiany, ale jednak) wyrzut sumienia.
Czarne body z głębokim dekoltem, tradycyjne spódniczko spodenki i gruby pasek, czarne rajstopy imitujące pończochy z czerwono-białymi elementami, żakiet, który już opisywałam (do tej stylizacji rozpięty), plastikowe kolczyki z błyskawicami i taka maseczka oraz mały koczek spięty gumką w biało-czarną kratkę, a wszystko to dopełnione burgundowym kolorem paznokci i cienia do oczu. Chcecie z nas kobiet zrobić grzeczne, uległe, skromne, posłuszne cnotki? #Wypierdalać

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🪗 Glow

Koncert finałowy w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej znowu wymusił większą elegancję i odejście od koncepcji przemycenia w strojach jesieni. Za nic nie chciałam już jednak wracać do szpilek. Z pomocą przyszła klasyczna mała czarna. Ponieważ w tym roku nie było bankietu (i mojego długo oczekiwanego ciepłego białego wina), postanowiłam sama stać się upragnionym balem – przynajmniej ze stroju. Oversize’ową morską cekinową marynarkę kupiłam wiele lat temu w outlecie Mohito i była prezentem dla mojej mamy, która z niezrozumiałych dla mnie przyczyn nigdy nie odważyła się jej założyć, przez co stałam się jej nową właścicielką (nie, nie żałuję, przeciwnie – bardzo Ci dziękuję!)
Całości dopełnił morski cień do oczu i intensywnie różowe (czego niestety nie widać na zdjęciu) usta.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser mogę umieścić tylko jedną piosenkę bogini Beyoncé!

64. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” (2021)

fot. Marianna Patkowska

Od kiedy sięgnę pamięcią, moje wrześnie od każdego pierwszego piątku po piętnastym dniu tego miesiąca zamieniają się w dziewięciodniową muzyczno-duchową ucztę ze środowiskiem, które jest dla mnie jak rodzina, czyli które kocham i którego nienawidzę w stopniu równym (albo czasami nierównym).
64. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” – dla mnie trzydziesty trzeci – przeszedł moje najśmielsze oczekiwania i sprawił mi ogromną przyjemność. I w ogóle, i – o czym za chwilę – w szczególe.

fot. Marianna Patkowska

17.09 piątek, 19:30
Koncert Inauguracyjny

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Koncerty inauguracyjne są dla mnie na ogół trudne. Potrzebuję czasu, by na nowo oswoić się z tą wymagającą muzyką; dodatkowo Sala Koncertowa Filharmonii Narodowej pozostawia bardzo wiele do życzenia, jeśli chodzi o akustykę, co przekłada się bezpośrednio na przyjemność słuchania. Reasumując, jeśli „Warszawskiej Jesieni” nie rozpocznie Xenakis, to rzadko kiedy porusza mnie koncert inauguracyjny. Tak też było i tym razem.
Piszę wyłącznie o własnym subiektywnym odbiorze. To, że wiem, jaka inauguracja wyrwałaby mnie z kapci (na obcasie oczywiście), nie oznacza, że inna nie może być interesująca. Mnie potrzeba na początku mocnych bodźców, a tych z reguły nie dostarcza mi twórczość Agaty Zubel, której Triptyque otworzył koncert. Ujął mnie za to subtelny Bound to the Bow Ash Fure, zwłaszcza w warstwie elektroniki, która przeplatała się z warstwą orkiestrową. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak Skumfiduser! Marka Applebauma. Być może był to najłatwiejszy w odbiorze utwór podczas tego koncertu (co wpędza w pewien dyskomfort moją snobistyczną stronę), ale zauroczył mnie swoją spójnością, rytmicznością i dużą dawką elektroniki, użytej tym razem w inny niż u Fure sposób, przywodząc na myśl momentami „Gwiezdne Wojny”. Ostatnie dzieło – Liquid Air Elżbiety Sikory – nie utkwiło niestety zbyt mocno w mojej pamięci.

17.09 piątek, 22:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Nocny koncert odbył się w ramach cyklu imprez towarzyszących festiwalowi w remontowanej Akademii Muzycznej (przepraszam, na Uniwersytecie). Wbrew programowym zapowiedziom, Xenakis nie został zaprezentowany, ale to chyba lepiej, zważywszy na pomysł odtworzenia go w foyer.
Jako pierwszą usłyszeliśmy Elektrę Jakuba Kaczmarka na głos i komputer. Może nie najwyższy poziom wykonawczy Aleksandry Klimczak (sopran), może dobór tekstu („Elektra” Eurypidesa), a może po prostu nie dość dobra kompozycja sprawiły, że utwór brzmiał dosyć groteskowo.

– Mam wrażenie, że kompozytorom się wydaje, że jeśli użyją jakiegoś znakomitego tekstu w swoim utworze, to nie zostaną posądzeni o grafomanię – stwierdził mój Partner.
– Ale przecież i tak koniec końców tak to zawsze brzmi – skwitowałam.
– No właśnie!

Niech ten nasz dialog posłuży za komentarz. Od najmłodszych swoich lat powtarzam, że wielka poezja i wielka muzyka to dwie siły, które się ze sobą nie komponują. Zupełnie inną niż poezja gałęzią jest tekściarstwo, które bywa znakomite. Łączenie poezji z muzyką, to jak łączenie złota ze srebrem, różu z czerwienią, damskich spodni z filharmonią. W pewnych kręgach akceptowane, jednak urągające dobremu smakowi. (Inaczej sprawa ma się jedynie z muzyką konkretną i poezją konkretną, które doskonale ze sobą na ogół korespondują, a także wtedy, kiedy tekst poetycki jest na tyle dobrze pocięty, że staje się nie wklejanym gotowcem, lecz faktycznym narzędziem w rękach kompozytora.)
Zaintrygowała mnie natomiast druga kompozycja – haecceitas Krzysztofa Kiciora na fortepian, perkusję, taśmę i live electronics; wciągająca i hipnotyczna. Ciągle jednak, od inauguracji, czekałam na coś, co mnie zachwyci i przeniesie w mistyczny świat, w którym bardzo już się chciałam znaleźć.
TENEBRIS et LUX Aleksandra Szopy zapowiadał się bardzo obiecująco, tym bardziej, że niewiele słyszałam w życiu dzieł na organy i taśmę. Kompozytor napisał w programie, że jest to utwór:

[…] przedstawiający piekło jako ciemność, strach, śmiech demonów i przerażające krzyki. Zaś Lux poprzez anielskie głosy, nadzieję i wiarę zabiera człowieka do Raju (stąd bicia dzwonów pod koniec utworu).

– ten opis jest zresztą odpowiedzią na pytanie, dlaczego nie umiem się przemóc, żeby Akademię Muzyczną zacząć nazywać Uniwersytetem

Niestety, kiedy wjechał śmiech demonów (zupełnie dosłowny śmiech z warstwy taśmy), już do końca oczekiwałam TEGO MOTYWU i byłam ugotowana. Dosłowność zabija sztukę. (A Król Popu jest tylko jeden.)
In The Wrong Place At The Wrong Time Andrzeja Szachowskiego na trąbkę i taśmę był kolejną rozczarowującą mnie kompozycją. Przetworzenie dźwięków trąbki w perkusyjnych elementach warstwy elektronicznej było bardzo ciekawym pomysłem, jednak miałam wrażenie, że kompozytorowi nie udało się zapanować nad formą i w pewnym momencie główną rolę zaczęły odgrywać wirtuozowskie umiejętności Michała Wojnarskiego. Jak by nie były imponujące, jednak, cytując klasyka, to wciąż za mało
Kiedy już się pogodziłam z myślą, że zacznę się zachwycać dopiero od jutra, oczarował mnie całkowicie Robert Prokopowicz swoim L’Apocalypse Arabe na głos, live electronics i wideo.

Utwór multimedialny dla jednego wykonawcy i komputera na podstawie poematu libańskiej poetki Etel Adrian. Ma przenieść słuchacza do przerażającej, psychotycznej rzeczywistości młodej osoby na imigracji, straumatyzowanej przez wojnę domową i poszukującej swojej drogi w nowej rzeczywistości.

– Robert Prokopowicz, opis utworu z książki programowej festiwalu

Dzieło wstrząsające, choć równocześnie subtelne i przywodzące na myśl niezwykłą wrażliwość Wojtka Blecharza (skojarzenie z poruszającą pieśnią z Aleppo, która była częścią doskonałego spektaklu muzycznego Soundwork jest oczywiste). L’Apocalypse Arabe to spójny, dojrzały, przemyślany w każdym najdrobniejszym szczególe utwór. Kompozytor sięgnął po poemat, jednak w odróżnieniu od Jakuba Kaczmarka potraktował melodię języka (francuskiego) jak instrument. Przyjrzał się uważnie wszelkim pojawiającym się w tekście na poziomie fonicznym niuansom, wplatając rytm i barwę słów w elektronikę. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że jest to kompozycja na światowym poziomie. (Nie sposób też nie wspomnieć o znakomitym wykonaniu Natalii Jarosiewicz.) Takich doświadczeń byłam tego wieczoru głodna.
Jako ostatni zabrzmiał oscillating music Mateusza Śmigasiewicza na dwa syntezatory Mooga i audio playback – bardzo hipnotyczny, transowy, intrygujący utwór. Moim jedynym z nim problemem były własne ograniczenia percepcyjne. Jako osoba cierpiąca na lekką chorobę lokomocyjną, zaczęłam odczuwać dyskomfort podobny do tego, przez który omijam szerokim łukiem wszelkiego typu rollercoastery, a nawet zwykłe karuzele. Nie wiem, czy to celowy zabieg, czy coś nie poszło zgodnie z planem, jednak ucieszyło mnie, kiedy mogłam już wysiąść.

fot. Bożena Szuj

18.09 sobota, 19:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Pierre’a Jodlowskiego odbieram jako kompozytora nierównego i jeśli chodzi o szerszy aspekt (niektóre z jego dzieł mnie zachwycały, inne sprawiały na mnie wrażenie niedopracowanych), i jeśli chodzi o węższy (inne jego utwory urzekały mnie jedynie fragmentarycznie). Podstawowym moim zarzutem do jego muzyki był najczęściej brak spójności. Równocześnie zawsze darzyłam go dużym szacunkiem, uznając jego doskonałą znajomość elektroniki i dbałość o najwyższą jakość techniczną swoich dzieł. Tu nigdy mnie ne zawiódł. Bardzo byłam ciekawa „wielogatunkowego utworu kameralnego na śpiewaczkę, aktora, pięcioro muzyków oraz aparat audiowizualny” Alan-T.

Utwór kameralny Alan-T. oparty jest na życiorysie matematyka Alana Turinga. Wiódł on żywot paradoksalny, w którym ostatecznie zderzyły się trajektorie naukowe i społeczne – z druzgocącym skutkiem. Turing był cichym bohaterem II wojny światowej, ojcem sztucznej inteligencji, geniuszem matematycznym, a jako zdeklarowany homoseksualista – ofiarą purytańskich obyczajów. Po tym jak przyznał się do związków homoseksualnych, w 1952 roku zmuszono go do poddania się chemicznej kastracji – homoseksualizm był w ówczesnej Anglii przestępstwem. Wykluczony z kręgów naukowych, a stopniowo ze społeczeństwa jako takiego, Turing zmarł przedwcześnie w wieku 42 lat. Zakończył życie na marginesie społeczeństwa, samotnie, w okolicznościach, których do dziś w pełni nie wyjaśniono.

– opis utworu z książki programowej festiwalu

Historia Alana Turinga jest wstrząsająca i zwłaszcza dziś, w kraju rządzonym przez nacjonalistów na usługach Putina, mamy w moim odczuciu obowiązek o niej przypominać; pokazywać, do czego prowadzi piętnowanie wybranej na chybił trafił grupy społecznej i dehumanizowanie jej, m.in. przez tworzenie stref wolnych od (ludzi) lub używanie słowa „ideologia” kompletnie niezgodnie z jego znaczeniem. (Z drugiej strony skoro dokładnie ten sam mechanizm użyty wobec Żydów podczas II wojny światowej ze wszystkimi swoimi makabrycznymi konsekwencjami niczego tego narodu nie nauczył, prawdopodobnie moje oczekiwania są wygórowane – smutna konstatacja.) Choć agenturalna nowomowa nie powinna dziwić, jest w końcu obliczona na konkretny cel, to nie pozbawione kręgosłupa cwaniactwo u władzy nie zdało egzaminu z człowieczeństwa – to społeczeństwo, je wybierając, go nie zdało. Z tego powodu mam ogromny szacunek i wdzięczność do Komisji Programowej „Warszawskiej Jesieni” za umieszczenie w programie utworu poruszającego temat wykluczenia. I miałabym je nawet, gdyby utwór nie okazał się wartościowy artystycznie, ale był naprawdę doskonały! To pierwszy utwór Pierre’a Jodlowskiego, który zachwycił mnie wszystkim i który odebrałam jako przemyślaną, idealną całość. Powołam się jeszcze raz na opis z książki programowej, bo ten fragment wydaje mi się bardzo istotny:

Libretto autorstwa niemieckiego pisarza Franka Witzela przedstawia postać zarówno historyczną, jak i symboliczną. Stanowi ono nielinearną podróż, której narracja przenosi środek ciężkości z życia zewnętrznego na wewnętrzne – oparte na wspomnieniach i okruchach egzystencji – stopniowo docierając do wielkich pytań metafizycznych. Podzielony na sześć części tekst ukazuje Turinga – w którego wciela się niemiecki aktor Thomas Hauser – pod koniec życia: samotny, w mieszkaniu, które sam nazywa „pokojem koszmarów”, wspomina dzieciństwo, badania nad maszynami i sztuczną inteligencją (której był wynalazcą) oraz proces sądowy i wykluczenie ze społeczeństwa. Wokół centralnej postaci przewija się kilka innych (w interpretacji Joanny Freszel): matka, Joan (koleżanka z centrum łamania tajnych kodów w Bletchley Park w czasie II wojny światowej) oraz córka doktora Grünbauma, który leczył naukowca w ostatnich latach jego życia. Libretto przedstawia Turinga jako kruchego nonkonformistę, zafascynowanego światem liczb, alchemią i fundamentalną kondycją rzeczy. Mimo społecznej opresji, jakiej był poddawany, pozostaje jasną postacią, której inteligencja pozwala wykraczać poza rzeczywistość – to istny alchemik myśli egzystencjalnej.

– opis utworu z książki programowej festiwalu

Na wspomnienie zasługuje też doskonałe wykonanie znakomitej Joanny Freszel. Spektakl na najwyższym poziomie. Na taką „Warszawską Jesień” czekałam!

18.09 sobota, 22:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Nocny koncert odbył się w ramach cyklu „Warszawska Jesień Klubowo”. Pamiętam, że od momentu jego powstania, miałam dość mieszane uczucia. Koncerty, zwłaszcza w barzeStudio, były trudne w odbiorze przez nieustający klubowy gwar, nalewanie piwa i używanie ekspresu do kawy. Być może po jakimś czasie ktoś wpadł na pomysł, żeby nie uruchamiać głośnych maszyn podczas trwania koncertu, ale tego się już nie dowiem, bo zaczęłam ten cykl bojkotować.
W tym roku z nową energią, złakniona po wyjątkowo dwuletniej przerwie warszawskojesiennych wrażeń, z podobnie złaknionym Partnerem u boku, wybrałam się na nocny sobotni koncert z dobrym nastawieniem. Pierwszym miłym zaskoczeniem było odkrycie miejsca, którego nie znałam, czyli klimatycznego Pardon, To Tu, będącego nie tylko urokliwym pubem, ale także księgarnią, sklepem płytowym i przede wszystkim ośrodkiem kulturalnym, organizującym mnóstwo interesujących koncertów. Drugim miłym zaskoczeniem było uszanowanie przez obsługę koncertowej ciszy; a trzecim, już sam koncert. Rafał Mazur w swoim The Great Tone has no Sound na akustycznej gitarze basowej wyczarował niesamowite przestrzenie z pogranicza różnych muzycznych gatunków. O Giacinto Scelsim nie trzeba chyba nic pisać, Bóg to Bóg. I choć kompozycja programowa bardzo mi się podobała, bo była oparta na różnorodności, a jednocześnie ciągle spójna, to tu zawiodła z kolei publiczność, gadając i przeszkadzając przy perłach, jakie rzucili przed nią organizatorzy festiwalu. Ostatni Krieg Rashada Beckera mocnymi klubowymi elektronicznymi dźwiękami doskonale stapiającymi się z miejscem, idealnie zwieńczył koncert.

fot. Marianna Patkowska

19.09 niedziela, 19:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Niedzielny wieczorny koncert w Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej (która, biorąc pod uwagę ostatnie 30 lat „Warszawskiej Jesieni” jest jakimś niepisanym gwarantem doskonałych koncertów tego festiwalu) był przepyszny! Po pierwsze fenomenalny Klangforum Wien:

Jeden z najbardziej cenionych zespołów nowej muzyki na świecie. Istnieje od roku 1985, jego założycielem był Beat Furrer. W ciągu następnych trzydziestu kilku lat nie tylko zdobył bardzo wiele nagród i odznaczeń, ale też dał około 600 prawykonań utworów kompozytorów z czterech kontynentów. Jego dyskografia liczy ponad 90 pozycji.

– zbieżność roku jego założenia z rokiem mojego urodzenia nie może być przypadkowa,

i ceniona Agata Zubel (sopran). Po drugie naprawdę znakomite utwory, aż w końcu po trzecie świetna kompozycja programowa.
Nie miał niestety szczęścia Mikołaj Laskowski, którego Fiasco na zespół i elektronikę przez problemy techniczne było przez Klangforum rozpoczynane aż trzy razy (za trzecim udało się je wykonać w całości). Tytuł – jak słusznie zauważył dyrygent, Bas Wiegers, zobowiązuje. Problemy ze sprzętem, zwłaszcza kiedy ten jest w rękach fachowców, to siła wyższa, jednak profesjonalne podejście muzyków było imponujące. Podobnie zresztą jak sam utwór. Kolejna kompozycja CoronAtion I: io son ferito ahimè Olgi Neuwirth na perkusję i sample zupełnie mnie oczarowała swoją subtelnością i anielskością, zupełnie jak by utkana była z delikatnych nici. A chowałam do tej kompozytorki od 2016 roku urazę o popełnienie prezentowanej na 59. „Warszawskiej Jesieni” złej i płaskiej jak naleśnik opery Lost Highway na podstawie kultowego filmu Davida Lyncha pod tym samym tytułem. Najwyraźniej czas przebaczenia nastał 19 września 2021 roku.
Kolejnym punktem tego koncertu był monodram na sopran i zespół instrumentalny lo firgai (Maska) Aleksandra Nowaka. Utrzymany w innym od poprzedniego utworu klimacie, również zrobił na mnie ogromne wrażenie swoją świeżością. Agata Zubel oprócz brawurowego, jak zwykle, wykonania, przybliżyła nam też swoim strojem egzotyczną kulturę prawdopodobnie islandzką, z którą od jakiegoś czasu jest związana (choć Björk, podobnie jak Król Popu, również jest tylko jedna).
Gestern Larsa Pettera Hagena trochę mi się w pamięci pozacierał, a Cezary Duchnowski swoim WELOVELIVE na kwartet smyczkowy, sopran, konstrukcje dźwiękowe i elektronikę, rozwalił system! Choć jestem jego ogromną fanką i za każdym razem wydaje mi się, że nie może mnie już pozytywniej zaskoczyć, a on za każdym razem tak mnie właśnie zaskakuje, to jednak nie będzie przesadą, kiedy napiszę, że WELOVELIVE to najdoskonalszy utwór Czarka, jaki słyszałam w życiu. Chapeau bas!

We wrześniu 2021 roku obchodziliśmy setną rocznicę urodzin Stanisława Lema, którego pamięć została podczas tego koncertu uczczona dwoma utworami: Fiasco Mikołaja Laskowskiego oraz lo firgai (Maska) Aleksandra Nowaka.

19.09 niedziela, 22:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Ideę nocnego koncertu najlepiej wyjaśnią te słowa:

Na zeszłorocznym festiwalu sześć kompozytorek i pięć wykonawczyń zaprezentowało projekt zatytułowany Formy żeńskie. Artystki przywracały muzyce brakujący i wypierany żeński element. W tym roku trzy kompozytorki, trzech kompozytorów i pięć wykonawczyń kontynuują zapoczątkowany wtedy proces. Kobiecość ruszyła naprzód, wyrażając swój gniew, odzyskując suwerenność i szukając nowych sposobów ekspresji i bycia w świecie. Gniew to silny afekt, którego największym atutem jest to, że przerywa dotychczasowy stan rzeczy, tworzy wyrwę w status quo i robi miejsce na nowe formy. By je odkryć, by znaleźć nową równowagę, potrzebna jest odpowiedź drugiej strony – dopiero ona może uruchomić proces wspólnego wychodzenia poza to, co znane i bezpieczne, w poszukiwaniu realnych, fundamentalnych zmian.

– opis z książki programowej festiwalu

Nowe formy na zespół instrumentalny i multimedia to ponadgodzinny spektakl Dobromiły Jaskot, Katarzyny Krzewińskiej, Pawła Malinowskiego, Jacka Sotomskiego, Mateusza Śmigasiewicza oraz Marty Śniady w reżyserii Huberta Sulimy. Nie jest dla mnie do końca jasne, w jaki sposób kompozytorzy podzielili się pracą, rozumiem tylko, że jest to dzieło wspólne.
Co do idei, mam odrobinę mieszane uczucia, bo sama, wyznając zasadę równości, jestem wrażliwa na wszelkie przejawy jej braku. Choć siły kompozytorskie rozkładały się akurat równo na pół, to wykonawczyniami były wyłącznie kobiety, a wplatane w elektronikę teksty – wyświetlane również na ekranie – nie tylko skupiały się przede wszystkim na kobietach i kobiecości, ale też – przeciw czemu się buntuję – gorszej sytuacji społecznej tychże. Bunt rodzi we mnie nie samo stwierdzenie faktu, że kobiety w wielu środowiskach są ciągle traktowane gorzej, ale raczej nurzanie się w roli ofiary, bo głęboko wierzę, że ofiarami patriarchatu są wszystkie płcie i że jedynym sposobem walki z zastaną rzeczywistością jest zburzenie starego porządku i zbudowanie zupełnie nowego; bez ofiar i katów, za to z wzajemną miłością i szacunkiem. Z drugiej strony badania wykazują, że parytety – wobec których byłam do niedawna z tych samych przyczyn sceptyczna – wprowadzone na jakiś określony czas, po jego upływie zawsze skutkują zauważeniem kobiet i kiedy przestają obowiązywać, świadomość społeczna jest już odrobinę zmieniona. Rozumiem więc, że społeczeństwo zwyczajnie nie jest jeszcze gotowe na równość i potrzebuje narracji, w których pokrzywdzone kobiety powstają z kolan. Jeśli ma to pomóc, pozostaje mi tylko zagryźć zęby i czekać na efekt końcowy.
Wracając do koncertu, był naprawdę interesujący muzycznie, jednak w wykonawczyniach – instrumentalistkach, wykonujących też czasami pewne układy choreograficzne – zabrakło mi charyzmy. Momentami (zwłaszcza na początku) przypominało to bardziej szkolne przedstawienie niż spektakl w ramach jednego z najstarszych międzynarodowych festiwali muzyki współczesnej.
Warstwa elektroniczna zrobiła na mnie wrażenie – była energetyczna, żywa, nowoczesna, spójna, jednak z warstwą tekstową miałam już niemały problem. Z jednej strony dosyć nawet ciekawy pomysł wplecenia w utwór różnych odpowiedzi na pytanie, co rozumiemy przez bycie kobietą/mężczyzną, a z drugiej wykorzystanie też odpowiedzi: „chciałabym być mężczyzną, bo nie musiałabym chodzić do ginekologa”. To równie sensowne, jak stwierdzenie, że „super jest być kobietą, bo nie trzeba chodzić do urologa” lub „gdybym nie był dzieckiem, nie musiałbym chodzić do pediatry”. Różnimy się od siebie biologicznie, ale zaniedbywanie badań okresowych jest nieodpowiedzialne bez względu na płeć czy wiek. Jednak na łopatki rozłożyły mnie dopiero wypowiedziane kobiecym głosem słowa:

Zaskoczyło mnie, że moje ciało może wytworzyć męskie ciało.

– fragment tekstu użytego w utworze

Ta informacja po zakończeniu edukacji na poziomie podstawowym właśnie nie powinna zaskakiwać, a mam wrażenie, że przy obecnym poziomie szkolnictwa coraz częściej niestety będzie. Kolejna smutna konstatacja.
Bardzo mnie jednak ujął jeden z ostatnich momentów spektaklu, w którym dwie skrzypaczki podeszły do siebie i zaczęły grać na swoich skrzypcach nawzajem (każda z nich grała swoim smyczkiem na skrzypcach drugiej). Nietrudno się w tym doszukać aluzji do pierwszego homoseksualnego współżycia kobiet, choć scena była równocześnie bardzo subtelna i naprawdę wzruszająca.

fot. Marianna Patkowska

20.09 poniedziałek, 19:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Dopiero z okazji poniedziałkowego koncertu miałam okazję zobaczyć po raz pierwszy nową salę koncertową Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych nr 1 w Warszawie, czyli tzw. dawnej Miodowej. Projekt Tomasza Koniora (projektanta również nowej siedziby NOSPR-u) rzeczywiście zachwyca.
A co do koncertu, Tracking Noise #4 Luísa Antunes’a Peny na troje wykonawców, regulator, kabel i elektronikę porwał mnie najmniej – nie umiałam go potraktować jak całość; był dla mnie porozrzucanymi dźwiękami. Za to duże wrażenie wywarł na mnie intrygujący utwór Incorporate no. 3 Kuby Krzewińskiego na zespół i wideo, a także trzy kolejne: abstrakcyjny i „czysty” He Cuts Snow Sabriny Schroeder na zespół mieszany i live mechanics, niesłychanie subtelny i poruszający sngw SukJu Na, którego kompozytor zauroczył mnie takim opisem swojego utworu w książce programowej:

Siedziałem w kawiarni na dworcu Shinagawa. Jedząc śniadanie, patrzyłem przez okno na tłum napływających pasażerów, zdyscyplinowany i cichy. Zapragnąłem nagle przyłączyć się do nich, więc wyszedłem z kawiarni i wtopiłem się w tłum. Miałem wrażenie, że stoimy na niekończącej się taśmie produkcyjnej. Każdy „produkt” pod nieprzenikalną, bezduszną powierzchnią kryje, być może, unikat. Rzeka zapieczętowanych indywidualności.

– SukJu Na

oraz kompletnie odjechany Tafel 1 („Wieser’s Werdetraum”) Manosa Tsangarisa na dwoje wykonawców przy stole, walkman, radio, ruchome źródła światła i Fadenorgel. Na wspomnienie zasługuje doskonała kompozycja programowa tego koncertu.

fot. Marianna Patkowska

21.09 wtorek, 19:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Wtorkowy wieczorny koncert miał bardzo ciekawą budowę. Dwa różne, choć obydwa doskonałe utwory Norwid’ Elipsa Elżbiety Sikory i Głosy Krzysztofa Knittla łączyło użycie poezji (u Sikory Norwida, u Knittla – Jana Polkowskiego), a dzielił – Marek Chołoniewski swoją abstrakcyjną Obecnością. Jak opisał ją w książce programowej:

Każdy obiekt dźwiękowy posiada swoje źródło energii, wynikające z materiału, formy przestrzennej, ale przede wszystkim z wewnętrznej struktury sonicznej. Przepływ energii wewnątrz molekularnej struktury obiektu jest formą sonicznej wibracji wchodzącej w rezonans z otoczeniem. Wejście w bezpośredni kontakt z osobami znajdującymi się wewnątrz kinetycznej przestrzeni dźwiękowej jest formułą bryły antrosonicznej.

Bryły antrosoniczne są retorycznymi substytutami znaczeń na bazie przeciwstawnych i bliskich elementów, zmysłowego odczuwania obecności osób i przedmiotów, ale także relacji pomiędzy nimi. Każda z mikrokompozycji ma swoje centrum – punkt, w którym obiekt dźwiękowy poddawany jest wybranym procesom przybliżania/oddalania, zatrzymania/zerwania, przejścia/ wnikania, okrążania/wylotu.

Interludia wypełniają przestrzeń wokół kompozycji Elżbiety Sikory i Krzysztofa Knittla, z ich mocno określonym odniesieniem programowym, historycznym, są formą medytacji i oczyszczenia, czasowego zatrzymania na asemantycznej strukturze dźwiękowej.

– Marek Chołoniewski, opis utworu z książki programowej festiwalu

Utwór radiofoniczny na dwa głosy męskie, jeden głos kobiecy, kontrabas, akordeon i dźwięki elektroniczne do tekstów Cypriana Kamila Norwida Norwid’ Elipsa Elżbiety Sikory był specyficznym rodzajem wciągającego, intrygującego i trzymającego w napięciu słuchowiska.
Głosy Krzysztofa Knittla na czterech aktorów, chór kameralny, orkiestrę kameralną i dźwięki elektroniczne do wierszy Jana Polkowskiego to dzieło poświęcone robotnikom, studentom i uczniom, którzy zostali zabici podczas protestów na Wybrzeżu w grudniu 1970. Wiersze (z którymi można zapoznać się TUTAJ) są tak wstrząsające, że czuję jakąś niestosowność w podejmowaniu próby opisania tego utworu. Zakończę więc tym, że ogromnie mnie poruszył i przejął.

21.09 wtorek, 22:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Z koncertem We’re here wiązałam duże nadzieje, bo niósł niesłychanie ważny społecznie przekaz (choć wciąż mnie deprymuje, że tkwimy w realiach, w których ukazywanie czyjejś normalności urasta do rangi niesłychanie ważnego społecznie przekazu).

We’re here, we’re queer, get used to it (z ang. jesteśmy tu, jesteśmy queer, przyzwyczajcie się) – slogan stosowany przez osoby należące do społeczności LGBTQ+, spopularyzowany przez kolektyw Queer Nation w latach 90.

– opis koncertu z książki programowej festiwalu

Myślę, że w idealnym świecie umieszczenie w programie międzynarodowego festiwalu koncertu poświęconego wyłącznie twórczości: kobiet, mężczyzn, społeczności LGBTQ+, osób heteroseksualnych, białych, czarnych, Azjatów czy Żydów przez większość zostałoby potraktowane jako – być może niezamierzony, ale jednak – rodzaj dyskryminacji. Tu jednak znowu, jak w przypadku parytetów i ukazywania kobiet jako ofiar, jesteśmy społeczeństwem tak zacofanym, że właśnie paradoksalnie dopiero takie środki mogą nas choć trochę przybliżyć do większej wrażliwości na wszelką inność, choć droga daleka i kręta.
Koncert prowadziło dwoje performerów, z których infantylnymi miejscami wypowiedziami miałam mały problem. Zachwycił mnie jednak pierwszy performance z udziałem publiczności, audio playback i wideo Interior Listening Protocol 01 Ash Fure, do którego każdy widz dostawał po dwa słoiki, którymi zatykał sobie, jak muszlami, uszy we wskazanych w warstwie wideo przez kompozytora/kompozytorkę* fragmentach i w określonych przez jego/ją* sposób. Efekt okazał się zdumiewająco wysmakowany.

*zapis wynika z niebinarności kompozytora/kompozytorki

Potem wszystko jakby na chwilę, jeśli chodzi o poziom (zwłaszcza w kontekście reszty festiwalu), siadło. Artefacts #2 Sary Glojnarić na sopran, perkusję i taśmę było krzykliwe i dosyć artystycznie miałkie (nie wiem, czy to kwestia pretensjonalnej w tym wykonaniu śpiewaczki, Moniki Łopuszyńskiej, słabego utworu, czy jednego i drugiego). Kolejna kompozycja The First Ladies Josha Speara na wideo opierała się na ciekawym pomyśle i… w moim odczuciu tylko na nim. Doskonałe blacksnowfalls Wojtka Blecharza na kotły solo, które znałam ze wspomnianego już wyżej spektaklu muzycznego Soundwork (choć jest niezależnym utworem) niestety wydało mi się zbyt delikatne i przez to odrobinę ginące w programie koncertu, choć niewątpliwie najgłębsze. Z drugiej strony myślę, że trudno w twórczości Wojtka znaleźć utwór pasujący stylistycznie do pozostałych zaprezentowanych tego wieczoru, a trudno też wyobrazić sobie ten wieczór bez kompozycji Wojtka.
Do N.N. na głos Neo Hülcker i Custom #1 na performera, perkusję, wideo i live electronics Óscara Escudero mam właściwie taką samą uwagę, jak do The First Ladies Josha Speara – sam interesujący pomysł to jeszcze nie utwór.
Piyanist Şantör (z opery Bergen) na głos i live electronics Laure M. Hiendla i Göksu Kunaka było na swój sposób odważne i piękne, choć do samego końca nie byłam pewna, czy to anielskie śpiewanie odbywa się na serio, czy to żart z nas wszystkich. Za to najmocniejszym punktem tego koncertu była znakomita, dynamiczna kompozycja Haphephobia na perkusistę i live electronics Rafała Ryterskiego. Wyszłam z Komuny Warszawa z jednej strony podekscytowana ostatnim utworem, a z drugiej… zażenowana muzycznym poziomem całości.
Dziś, kiedy po dłuższym czasie piszę tę recenzję, zaczynam coraz mocniej doceniać, jak doskonale spójny był to koncert, jak dopracowany w detalach i przede wszystkim jak potrzebny społecznie. Choć płeć i seksualna orientacja nie mają najmniejszego wpływu na każdą sferę życia, niebędącą sferą seksualną (jak np. sztuka), to równocześnie LGBTQ+ jest nie tylko etykietką nadawaną przez heteroseksualną, binarną i cispłciową część społeczeństwa nieheteronormatywnej reszcie, ale też  rodzajem subkultury, z którą część przedstawicieli LGBTQ+ zwyczajnie chce i potrzebuje się utożsamiać. Kiedy to wreszcie zrozumiałam, poczułam się wzruszona i zaszczycona, że mogłam ten koncert usłyszeć i poznać kulturę, którą bardzo szanuję, ale o której wiem ciągle zbyt mało. Kolejny raz organizatorzy „Warszawskiej Jesieni” zasłużyli na słowa ogromnego szacunku i uznania!

fot. Marianna Patkowska

22.09 środa, 19:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Im dalej w las, tym ciekawiej, ale Wojciech Błażejczyk swoim Bunkrem. Fake operą wywindował poprzeczkę niesamowicie wysoko.
Jak napisał w książce programowej o tym dziele Waldemar Raźniak – reżyser autor libretta opartego na „Jamie” Franza Kafki:

„Czy wie pan, drogi przyjacielu, że prawda jest zwykle nieprawdopodobna? Aby nadać jej cechy prawdopodobieństwa, trzeba koniecznie dodać do niej trochę kłamstwa. Tak robią wszyscy”: to słynne słowa Wierchowieńskiego z Biesów Dostojewskiego. Idealnie przylegają do definicji postprawdy, fake’ów i „kontentu wizualnego”. Prawie każdy może dziś zrobić zmanipulowane zdjęcie czy film wystarczająco dobry technicznie, by mógł uchodzić za prawdziwy; musi tylko być do tego pchnięty jakimś impulsem: zazdrości, przekory, naiwności, szaleństwa? Igranie z rzeczywistością wciąga. „Gdzie nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone” – głosi cytat z przysięgi asasynów z kultowej gry Assassin’s Creed. Pochodzi on od niemieckiej filozofki pochodzenia żydowskiego Hanny Arendt. W momencie, gdy całkowicie oddzielimy ideę od jej podstaw w rzeczywistym doświadczeniu, doświadczeniu zmysłowym, łatwo połączyć ją i ustalać jej związki z jakąkolwiek inną ideą. Pojawia się chaos.

Tam zaś, gdzie pojawia się chaos, rodzi się przestrzeń do manipulacji, jej beneficjenci i ofiary. Francuski myśliciel Michel Foucault niemalże pół wieku temu w legendarnej analizie Nadzorować i karać zaproponował refleksję nad fenomenem więziennictwa w kulturze nowożytnej. Opiera ją na powinowactwie wiedzy i władzy. Kulturowy wynalazek więzienia ma w miejsce bezdusznej kaźni wprowadzać obok praw człowieka wszechobecny i wszechwładny nadzór. Doświadczamy tego w formie monitoringu na każdej ulicy, w każdym parku, w miejscu pracy, doświadczamy tego, nie rozstając się ze swoją komórką, którą łatwo śledzić, wreszcie doświadczamy tego, buszując w sieci. Aż chciałoby się od tego uciec – nieprawdaż?

– opis opery z książki programowej festiwalu

Bunkier. Fake opera od początku do końca trzyma w napięciu mocnym, niesamowicie aktualnym przekazem, a równocześnie doskonałą realizacją techniczną i brawurowym wykonaniem. Zostałam wbita w – tradycyjnie niestety niewygodny – fotel.

fot. Marianna Patkowska

23.09 czwartek, 17:00

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

W czwartek o 17.00, w ramach cyklu imprez towarzyszących festiwalowi, odbył się koncert w całości poświęcony twórczości Doiny Rotaru, która w tym roku obchodzi swoje siedemdziesiąte urodziny.
Usłyszeliśmy Uroboros na dwa flety, Jyotis na flet solo, Crystals na flet i fortepian oraz Japanese Garden na dwa flety i taśmę. Urzekł mnie bijący z wszystkich zaprezentowanych kompozycji spokój. To było piękne, mistyczne popołudnie.

23.09 czwartek, 19:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Elektroakustyczne Transamorem – Transmortem Éliane Radigue choć liczy sobie już czterdzieści osiem lat (i dopiero teraz po raz pierwszy zostało wykonane w Polsce), sprawia wrażenie utworu całkowicie ponadczasowego.

Transamorem – Transmortem uchodzi za jedną z najbardziej radykalnych kompozycji Radigue, wraz z pierwszym Adnos, kolejnym chronologicznie dziełem kompozytorki. Nieliczne transformacje i pozorna formalna surowość kontrastują z fizycznym współgraniem częstotliwości, gdy słuchacz lekko przechyla głowę z prawej strony na lewą albo – jeszcze trafniej – porusza się powoli przez przestrzeń muzyczną. Przechodząc przez strefy określonych częstotliwości, ciało słuchacza doświadcza zlokalizowanych częstotliwości niskich, średnich i wysokich, zróżnicowanych w zależności od akustycznych właściwości przestrzeni odsłuchu. Autorka pisała o Adnos: „przesunięcie kamieni w korycie rzeki nie wpływa na nurt wody, ale wpływa na sposób, w jaki ona płynie”. Tu słyszymy to samo medytacyjne napięcie, spokojny ruch poprzez przestrzenie tworzone przez różne częstotliwości.

– opis utworu z książki programowej festiwalu

Ciekawy był wymuszony na publiczności przez organizatorów sposób kontemplacji tego dzieła – w lekkim półmroku, w lekkiej mgle… na leżakach (ATM przeszedł sam siebie, udostępniając leżaki równie niewygodne jak krzesła).
Oprócz niewątpliwych walorów artystycznych, Transamorem – Transmortem miało też dla mnie wymiar terapeutyczny; sprzyjało całkowitemu wyciszeniu się i w pewnym momencie nawet zapomnieniu o niewygodzie leżaków. Pięknie też ten wieczorny koncert współgrał z wcześniejszym popołudniowym. Każdy z nich mistyczny na swój własny, odmienny sposób.

23.09 czwartek, 22:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

A w nocy, w ramach „Warszawskiej Jesieni Klubowo” odbyła się kolejna tego dnia duchowa uczta. Wacław Zimpel swoim cudownym Hammers na pianino, zestaw młoteczków elektromagnetycznych i elektronikę zahipnotyzował wszystkich. Jakież to było doskonałe! Zawsze miałam słabość do minimal music i choć potrzebowałam trochę czasu, żeby się w ten utwór wgryźć, dałam mu się w końcu uwieść bez reszty.
Hybrydowy set didżejski Legendo Lubomira Grzelaka (aka Lutto Lento) był cięższy w brzmieniu, ale też łatwiejszy w odbiorze niż reszta festiwalowych utworów, bo z pogranicza muzyki rozrywkowej (co nie zawsze jest komplementem, ale podczas zarówno tego koncertu, jak i tego dnia – doskonale pasował). Bardzo odprężająca, idealnie wtapiająca się w scenografię magicznego Pardon, To Tu dawka ciekawej, intrygującej muzyki. Doskonały dzień!

Cały nocny koncert można obejrzeć TUTAJ.

fot. Marianna Patkowska

24.09 piątek, 10:00 – 18:00

fot. Bożena Szuj

OPIS INSTALACJI

Instalację Czarodziejska góra, czyli opera patologiczna Adama Dudka i Tadeusza Wieleckiego mogliśmy oglądać przez cały czas trwania festiwalu (czyli od 17.09 do 25.09 z wyjątkiem 20.09) od 10.00 do 18.00 w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie w Pałacu Czapskich. Nieczęsto oglądałam towarzyszące festiwalowi instalacje, ale jako że mój Partner nazywa mnie Patusią i zdziwionym, że nie mam przecież na imię Patrycja, odpowiada „że to skrót od Patologii” (a tzw. naszą piosenką jest „Patointeligencja” Maty), czułam się niejako w obowiązku zobaczenia tej opery.
Krótkie zapętlone audiowizualne dzieło przedstawiające na jednym ekranie kilka równocześnie odtwarzanych scen z coraz chudszym i bardziej kościstym mężczyzną do ascetycznej muzyki Tadeusza Wieleckiego bardzo mi się spodobało, przypominając mi mojego ukochanego hiszpańskiego artystę Davida Nebredę i jego prace, które odbieram jak studium anoreksji. Jednak o ile genialny Nebreda pokazuje w bardzo odważny sposób swoje zagłodzone, wymęczone i wychudzone do granic, poprzebijane ciało (oraz głowę umazaną odchodami) i jest w tym swoim schizofrenicznym szaleństwie poetycki i przejmujący, o tyle Czarodziejska góra, czyli opera patologiczna jest jednak zachowawcza, ale też ujmująca swoją niewinnością i czystością.

Intencją mojej pracy jest poszukiwanie ekspresji ciała człowieka jako życia na granicy śmierci, jako przepływającej w nieskończoność materii; przedstawienie człowieka, który w stanach patologicznych zostaje postawiony na marginesie czasu, historii, społeczeństwa; zdeterminowanego rytuałem fizjologicznych czynności, będącego w stanie bezwymiarowej teraźniejszości, wieczności – „wstrzymanego teraz”.

– Adam Dudek, opis instalacji z książki programowej festiwalu

24.09 piątek, 19:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Piątkowy wieczorny koncert był kolejnym wielkim przeżyciem. Intrygujące Gouache Niny Šenk na zespół, piękne, delikatne i „ażurowe” Part among Parts na akordeon solo i zespół Moniki Szpyrki oraz cudowne, senne i urzekające craving your kiss na duży zespół hybrydowy Matthiasa Krügera to utwory, które wprowadziły słuchaczy w nastrój ciszy i skupienia. Ale wieczór skradł wielki Morton Feldman niesłychanie intymnym i poruszającym, brawurowo wykonanym przez Evę Resch (partie sopranu były wtopione w resztę instrumentów, co jest wykonawczo szalenie trudne) utworem z 1972 roku – Voice and Instruments 1 na sopran solo i orkiestrę.

24.09 piątek, 22:30

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Nocny koncert przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Rozpoczęła go kompozycja Clary Iannotty dead wasps in the jam-jar III na kwartet smyczkowy i laptop. Po tym delikatnym, kontemplacyjnym utworze przyszedł czas na bardzo dawno przeze mnie nie słyszaną, a zachwycającą mnie od zawsze, Olę Grykę i jej najnowsze dzieło: zjawiskowy, głęboki, pełen napięcia i nerwu emptyloop na kwartet smyczkowy. W tym roku – w przeciwieństwie do lat ubiegłych – unikałam czytania opisów utworów przed ich usłyszeniem. Ola ujęła mnie więc dwa razy: pierwszy – swoim wybitnym kwartetem i drugi – znakomitym jego opisem w książce programowej:

O trudnościach komunikowania się człowieka z człowiekiem za pomocą mowy. Mogą one wynikać z:

a. przymusu wypowiadania się przez ludzi, niezależnie od tego, czy posiadają wiedzę na dany temat,

b. trudności w wypowiadaniu się wynikających z uszkodzeń endogennych, nabytych, np. afazji.

– Aleksandra Gryka, opis utworu z książki programowej festiwalu

Sky Macklay w kwartecie smyczkowym Many Many Cadences nawiązywała do muzyki dawnej, by ją w swoisty sposób dekonstruować, co wywarło na mnie ogromne wrażenie. A na końcu Helmut Lachenmann zrobił to, co robi na „Warszawskiej Jesieni” zawsze, czyli przyszedł i pozamiatał. Tym razem III Kwartetem smyczkowym „Grido” z 2001 roku.
Kwartet Śląski tak mnie rozpuścił, że właściwie nie jestem już w stanie słuchać żadnego innego, może z wyjątkiem Kronosów (bardziej popularnych, ale w najlepszym wypadku tak samo dobrych jak Ślązacy, choć nie w wykonywaniu Góreckiego). Tymczasem JACK QUARTET, którego nie znałam, był dla mnie absolutnym objawieniem. Gdyby nadal przyznawano Nagrodę Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków Orfeusz laureatom „Warszawskiej Jesieni” za najlepsze wykonanie utworu  polskiego kompozytora (od czego odstąpiono dekadę temu, co niestety uszło jakoś mojej uwadze), Orfeusz zdecydowanie powinien powędrować do JACK QUARTET za emptyloop Oli Gryki!
Piątkowy nocny koncert to bezsprzecznie największe wydarzenie tegorocznego festiwalu.

fot. Marianna Patkowska

25.09 sobota, 19:30
Koncert Finałowy

fot. Bożena Szuj

PROGRAM KONCERTU

Koncert finałowy był znakomity. Rozpoczynające go Pustynnienie na orkiestrę, media elektroniczne, dzieci i przestrzeń Lidii Zielińskiej oczarowało mnie swoją formą. Rozpoczęło się niespodziewanie, wchłaniając w siebie wszystkie zewnętrzne dźwięki: przeszkadzanie i lekki szum z sali, wynikający z nieświadomości, że już się zaczęło. Odebrałam je więc w pewnym sensie jak metautwór – utwór w utworze, ale też utwór o słuchaniu utworu. Cudownie też rozładował filharmonijną sztywność.
Trakt-akt Topodia na flet kontrabasowy, klarnet kontrabasowy, saksofon basowy i orkiestrę w rozmieszczeniu przestrzennym Wojciecha Ziemowita Zycha nie zrobiła na mnie właściwie żadnego wrażenia. Natomiast 60 Auditory Scenes for investigating cocktail party deafness na orkiestrę i system nasłuchu maszynowego Matthiasa Kranebitteraa mnie absolutnie zachwycił; dynamiczny, żywy, z pomysłem, trzymający w napięciu od samego początku do samego końca.

Naturalne środowiska słuchowe obejmują wiele równocześnie rozbrzmiewających dźwięków. Wszystkie razem składają się na jeden złożony sygnał docierający do ucha. W jaki sposób ludzki mózg czerpie informacje z tego ciągłego, przytłaczającego chaosu otaczających nas fal dźwiękowych? Zagadnienie to znane jest potocznie jako „efekt cocktail party”. 
Wyzwaniem dla słuchu jest w takiej sytuacji ustalenie, które składowe tego dźwięku powinien zgrupować i traktować jako części tego samego źródła czy obiektu dźwiękowego. Nieprawidłowe grupowanie może bowiem sprawić, że słuchacz usłyszy nieistniejące dźwięki zbudowane z błędnych kombinacji oryginalnych składowych. „Efekt cocktail party” stanowi zasadnicze wyzwanie dla systemów nasłuchu maszynowego i sztucznej inteligencji. Nadzwyczajna zdolność ludzkiego mózgu do kierowania uwagi na interesujące dźwięki przy ignorowaniu innych, a także na przekierowywanie uwagi pomiędzy różnymi źródłami dźwięku w wielowarstwowym środowisku dźwiękowym nadal pozostaje poza zasięgiem możliwości maszyn.

– Matthias Kranebitter, opis utworu z książki programowej festiwalu

Uważam to za wyjątkowo ciekawy temat, zwłaszcza w kontekście własnej hiperestezji słuchowej, która wynika u mnie z nadwydajności mentalnej.
Nie ukrywam, że do ostatniego utworu byłam uprzedzona, czując już od wielu lat niesmak związany z faktem, że kompozycje Artura Zagajewskiego są często na „Warszawskiej Jesieni” wykonywane, podczas kiedy kompozytor zasiada w Komisji Programowej tego festiwalu. (Współkompozytorką wykonanego w niedzielę 19.09 utworu Nowe formy była inna członkini tej komisji – Marta Śniady, co budziło podobne moje wątpliwości, acz na mniejszą skalę.) Jednak Stabat Mater na cztery chóry mieszane i orkiestrę kameralną Artura Zagajewskiego… to arcydzieło; poruszające, odważne, zaskakujące, powalające, wielkie.

Kompozytor w niekonwencjonalny, bardzo ciekawy sposób zrealizował temat podejmowany w wybitnych dziełach epok minionych. Uczynił to, odchodząc od sumiennego opracowania muzycznego tekstu znanej średniowiecznej sekwencji na rzecz oddania emocji, jakie rodzi w nim obcowanie z wymową jednej z kluczowych scen chrześcijaństwa. Posłużył się brzmieniowymi walorami chóru mieszanego wchodzącego w różnorodne relacje z oryginalnie zestawionym zespołem instrumentalnym. Dramaturgiczny przebieg kompozycji przywodzi na myśl reakcję tłumu przypatrującego się wydarzeniom pod Krzyżem, w czym dostrzec można nawiązanie do tradycji pasyjnej. Ujęcie tematu jest niezwykle przejmujące, oddające tragizm sceny w miejsce wyważonej refleksji nad bólem Matki Boskiej. Autor bardzo umiejętnie korzysta z możliwości tworzenia przez głosy wokalne magmy dźwiękowej, rozstrzygającej o charakterze początkowego fragmentu, prowadzącego do ogniwa głównego, w którym bruitystycznie traktowany chór, wykrzykujący pojedyncze sylaby tekstu, wzmocniony został skandującymi okrzykami instrumentów dętych oraz efektami perkusyjnymi. Kompozycja jest efektowna, a zarazem głęboka, czytelna w swojej czysto muzycznej narracji, godna wykonywania w kontekście podejmujących ten sam temat znanych dzieł przeszłości.

– Marek Zwyrzykowski, komentarz do programu Wrocławskiej Nagrody Muzycznej „Polonica Nova”, 2014 (tekst zacytowany w książce programowej festiwalu)

Cztery lata temu napisałam (nie prowadząc jeszcze wtedy bloga, były to luźne fejsbukowe zapiski, które zdecydowałam się tutaj później opublikować) bardzo gorzką recenzję sześćdziesiątej „Warszawskiej Jesieni”. Moim największym zarzutem było programowanie koncertów. Podczas tegorocznej edycji festiwalu organizatorzy przeszli samych siebie, nie tylko kompozycjami programowymi poszczególnych koncertów, lecz także festiwalowych dni! 64. „Warszawska Jesień” była świeża, ciekawa i utrzymana na naprawdę wysokim poziomie artystycznym, równocześnie pozostając czuła na problemy społeczno-polityczne, których nie można zamieść pod dywan, a które nieraz stoją w kontrze z wielką sztuką. Pozostaję pod ogromnym wrażeniem całego festiwalu, serdecznie gratulując jego Twórcom!

fot. Bożena Szuj