„Barbie”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

scenariusz: Greta Gerwig,
Noah Baumbach
reżyseria: Greta Gerwig
gatunek: dramat, fantasy, komedia
produkcja: USA, Kanada
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Ponieważ Barbie to nie tylko film, ale też fenomen społeczny i bardzo istotna część popkultury, pozwolę sobie na poprzedzenie mojej recenzji kilkoma rozdziałami wstępu.

Świat kolejny raz zwariował na punkcie Barbie. Do kin,

żeby nie powiedzieć „do ken”

– jak zażartował mój Przyjaciel,

trafił właśnie film „Barbie” Grety Gerwig. Nie ukrywam, że całe towarzyszące jego promocji różowe szaleństwo sprawiło mi wielką frajdę, przenosząc mnie do krainy dziecięcych i nastoletnich fantazji. Z przyjemnością wybrałam się więc do kina. Wybrałam się, mając pewne nadzieje, że tak dobrzy aktorzy, jak grający główne role Margot Robbie (Barbie) i Ryan Gosling (Ken) nie wystąpią w produkcji bardzo złej. Nie chciałam się jednak nastawiać na nic wybitnego. Raczej na miłą rozrywkę. Tymczasem dostałam i dużo śmiechu (oraz uśmiechu), i kilka poruszających momentów, i sporo materiału do przemyślenia, bo wiele treści mocno ze mną zarezonowało. Czy film okazał się więc wbrew moim oczekiwaniom wybitny? Nie. Miał jednak w sobie to coś, co sprawiło, że stał się dla mnie niespodziewanie ważny.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Być może ze względu na swoją neuroatypowość, nigdy nie rozumiałam kontrowersji, które wzbudza lalka Barbie. Najpierw nie rozumiałam ich jako dziecko, potem jako młodziutka dziewczyna, na końcu nie rozumiałam ich  jako kobieta, która dojrzała do tego, by dumnie nazywać się feministką. Dla mnie zabawki są tylko (albo aż) narzędziem do puszczania wodzów dziecięcej fantazji. To dorośli dopatrują się w nich zła albo dobra i toczą na ich temat długie i męczące debaty.
Czasy bawienia się lalkami Barbie mam już dawno za sobą, ale kiedy ruszyła cała marketingowa machina reklamująca film Grety Gerwig, a internet zalały różowe barwy i charakterystyczny barbiowy font, moje wewnętrzne dziecko aż krzyknęło z zachwytu. Zapowiedzi zwiastowały film głupawy i słaby, więc – jak pisałam wcześniej – do tego, żeby zaryzykować wydanie pieniędzy na bilety do kina przekonały mnie nazwiska aktorów grających główne role. Równocześnie spotkałam się z reakcjami zdradzającymi ogromne pokłady niechęci do Barbie i całej kultury, jaką reprezentuje (przypomnę, że cały czas mówimy o lalce). Reakcje mówiły oczywiście niewiele o przedmiocie, a niemal wszystko o podmiocie. Zrozumiałam wtedy (nie bez pewnego wyjaśnienia mojego Partnera), że Barbie może trigerrować. Że dla niektórych Barbie jest:

symbolem wykluczenia i klasizmu – kiedyś miały ją tylko „wybrane” dzieci, czyli te, których rodziców było na nią stać; przez co jedne dzieci mogły czuć się lepsze, a drugie gorsze

niedoścignionym wzorem piękna – przez swoje „idealne” (kompletnie wyidealizowane i nierealistyczne) proporcje, przez co może wpędzać w kompleksy młode dziewczynki, nie rozumiejące, że żaden człowiek nie jest w stanie wyglądać jak Barbie; gorzej, że wpędzały w kompleksy również ich mamy, które już ludzkie ograniczenia wynikające z anatomii powinny rozumieć

symbolem powierzchowności i płytkości oraz pochwałą bezmyślnego konsumpcjonizmu, a także uznawania urody i fizycznej atrakcyjności za wartość człowieka.

Tyle że nadal… mówimy o plastikowej lalce. Lalce, która z jakiegoś powodu stała się aż tak popularna i ta jej popularność mówi nie o niej samej, ale o nas. I tych z nas, którzy ją kochają, i tych, którzy reagują na nią alergicznie. Mówi też o tych, którzy z pewnym dystansem obserwują i diagnozują popkulturę.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ekskluzywną super seksowną prostytutkę Lilli wymyślił i stworzył – na początku lat 50. w postaci pieprznego komiksu w czasopiśmie Bild adresowanego do mężczyzn – rysownik Reinhard Beuthien. Pod koniec lat 50. Lilly doczekała się swojej lalkowej wersji. Była rozerotyzowaną lalką dla dorosłych. Zaczęły ją jednak podbierać tatusiom dzieci, więc jej wizerunek nieco zmieniono. Lilly nie dane jednak było zawojować dziecięcego świata, bo szybko wpadła w ręce Ruth Handler, która kradnąc pomysł i stwarzając firmę Mattel, dorobiła się fortuny. Sprawa po kilku latach sądowej batalii zakończyła się pozasądową ugodą. (Więcej na ten temat mówi Fabjulus w ciekawym odcinku „Złamanych Obcasów”.)  Jednak fakt, że cały ten imponujący sukces oparty był na kradzieży, dziś, kiedy mam tego świadomość, prawdopodobnie sprawiłby, że bojkotowałabym taki produkt. (Bojkotowałabym go też pewnie ze względu na plastik, z którego jest wykonany.) Nadal nie widzę jednak problemu w nierealistycznych kształtach lalki, bo… wiem, że są nierealistyczne. Podobnie jak My Little Pony nie przypominają rzeczywistych kucyków, a u Myszki Miki trudno doszukać się podobieństwa do prawdziwej myszy. Ale z drugiej strony skoro badania wykazują, że Barbie wzbudza w małych dziewczynkach kompleksy – a tak ponoć wykazują, oznacza to, że nie jest w takiej formie dobrą zabawką.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Oczywiście widzę, że pozbawiona genitaliów, ale z wyraźnie zarysowanym biustem, dopasowaną do wysokich obcasów stopą czy mocno wymalowaną twarzą lalka ma mnóstwo seksapilu. To, że jej pierwowzorem była wymyślona przez rysownika płci męskiej ponętna prostytutka również nie pomaga mi obronić tezy, że seksualizacja odbywa się wyłącznie w naszych głowach. Przyznajmy to głośno – Barbie jest sexy. I – o zgrozo! – sexy w rozumieniu, które w rozszalałym patriarchacie funkcjonowało jako jedyne słuszne. Tymczasem nie wszystkie kobiety się malują, depilują, noszą szpilki czy mini i nie przeszkadza im to w byciu obłędnie seksownymi. Inną kwestią jest ta, że nie każda kobieta musi być seksowna. Nie każda musi chcieć taka być. Ani seksowność, ani atrakcyjność fizyczna (która może, ale nie musi zawierać się w tej pierwszej) nie stanowi o wartości człowieka. Świat od jakiegoś czasu odrabia przyspieszoną lekcję z tego oczywistego faktu; przyswaja je i międli na tysiące sposobów. Do znudzenia. I dobrze! Tylko pytanie, czy pomysł na to, że kobieta musi się umalować i wyglądać sexy podsuwa małym dziewczynkom rzeczywiście lalka, którą się bawią, czy może obserwowanie swojej mamy i innych dorosłych kobiet z najbliższego otoczenia? A może obserwowanie histerycznych reakcji dorosłych na ukochaną laleczkę? Nie znam odpowiedzi na te pytania. Nie znam badań. Nie neguję wpływu zabawek na rozwój dziecka. Jednak też go nie przeceniam. Ciągle natomiast nie rozumiem, czemu tak bardzo „chronimy” nasze dzieci przed seksualnością, a tak mało uwagi poświęcamy przemocy, którą dzieci w swoich zabawach zaskakująco często naśladują. Czemu prężny (pozbawiony sutków, by the way) biust lalki ma zaszkodzić dzieciom, które choć seksu jeszcze nie uprawiają, są jednak istotami seksualnymi? A czemu zabawa w wojnę i strzelanie do siebie z plastikowej broni nas dorosłych nie przeraża? Przecież seks będzie w życiu naszych dzieci (w większości przypadków) w przyszłości obecny, a przemoc – liczymy, że jednak nie.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie pamiętam, kiedy dostałam swoją pierwszą Barbie. Być może na pierwszą komunię, być może później, w każdym razie na pewno nie od rodziców. Nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek dostałam Barbie od rodziców, ale nawet jeśli tak, to w takich prezentach raczej celowały zagraniczne ciocie. Nie pamiętam, ile finalnie miałam lalek Barbie. Jedna na pewno jeździła na rolkach, inna była czarnoskóra, jeszcze inna miała naprawdę zjawiskowo piękną twarz – najpiękniejszą, jaką widziałam… u lalki. Ken był za to tylko jeden. Ridge Forrester z „Mody na sukces”, będący synem, ojcem i bratem swojej matki to przy moim Kenie mały pikuś. Ken odegrał wszystkie role męskie w moim świecie Barbie i całkowicie mi wystarczał jeden. Był nudny, bo miał namalowane włosy i idealną twarz. Traktowałam go niesłychanie przedmiotowo. W żaden sposób nie przeniosło się to na szczęście na moje dorosłe życie, ale film „Barbie” rzeczywiście świetnie zobrazował rolę, jaką pełnił Ken w tych zabawach.
Środowisko, w którym się wychowywałam było bardzo specyficzne. Z jednej strony miałam się swoimi Barbie nie chwalić w szkole, „żeby innym dziewczynkom nie było przykro”, z drugiej poważni znajomi rodziców, z którymi miałam styczność, gardzili wszystkim, co komercyjne, plastikowe, różowe i przywołuje zgniły konsumpcjonizm. A tym jest właśnie Barbie. Przynajmniej w oczach dorosłych. Nie doświadczyłam więc wykluczenia i klasizmu z powodu nieposiadania Barbie, ale z powodu ich posiadania właśnie. W dobrej zabawie przeszkadzała mi niewypowiedziana nigdy przez nikogo (ale mocno przeze mnie wyczuwana) sugestia, że ludzie z naszych sfer nie zniżają się do czegoś tak… prymitywnego i dla mas, dla ludu. (Rodzice pozostawali w tej kwestii raczej Szwajcarią.) Z tego dziwnego dysonansu wyciągnęła mnie pewna niesamowita dama, prezentując mi przepiękny różowy domek dla Barbie. Była nią… pani Danusia Lutosławska (żona słynnego Witolda Lutosławskiego). A że mama od najmłodszych lat zawsze powtarzała mi:

jeśli chcesz zachować się jak dama, a nie wiesz jak, pomyśl, jak w danej sytuacji zachowałaby się Danusia Lutosławska,

wreszcie poczułam, że mamy z moimi Barbie kogoś ze środowiska po naszej stronie!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Starałam się nie czytać zbyt wielu recenzji filmu, żeby siąść do pisania ze świeżą głową, ale kilka tekstów wpadło mi w ręce. I nie ukrywam swojego ogromnego zaskoczenia tym, ile oczekiwań recenzenci zdołali pomieścić w tym prostym familijnym kinie. A im więcej mamy oczekiwań, tym bardziej pozwalamy innym je zawieść. Niektórzy zarzucali filmowi fabułę nie dość feministyczną, bo przy pewnym zwrocie akcji lalki wybierają taką a nie inną metodę wywalczenia swojego. Inni nie mogli się nadziwić, że w filmie jest tyle mądrości, cytując jak prawdę objawioną jeden z końcowych monologów, który jest, owszem, całkowicie słuszny, ale też dosyć banalny. Bohaterka wygłasza oczywistości, które można streścić w słowach:

świat oczekuje od kobiety, że będzie wszystkim naraz i równocześnie wpędza ją w poczucie, że ciągle jest nie dość jakaś.

To nie jest wielka filozoficzna mądrość, ale fakty. W dodatku coraz mniej już na szczęście aktualne. Warte przypominania i wierzę, że u wielu kobiet wywołujące łzy, ale jednak nie sprawiające, że film jest arcydziełem. Jeszcze inni z przenikliwością godną Sherlocka Holmes’a oznajmiali, że to wyśmiewanie firmy Mattel w filmie to nie jest wcale przyznanie się przez nią do jakichś błędów czy ukorzenie się przed widzami, tylko rodzaj całkiem opłacalnej kampanii promocyjnej firmy. No raczej! Dziwienie się temu jest co najmniej naiwne. (Swoją drogą mam też wrażenie, że często zapominamy, jak duże różnice kulturowe dzielą Stany Zjednoczone od Europy, a to ma jednak znaczenie.) Wiadomo, że Mattel zarobi na tym filmie i jeśli jesteśmy z jakichkolwiek powodów temu przeciwni, wystarczy nie iść do kina. Ma się to nijak do oceny merytorycznej filmu. A ten jest niezwykle barwny (i nie mam tu na myśli wyłącznie fantastycznej scenografii i kostiumów), w wielu momentach mądry, inteligentny, błyskotliwy, dowcipny i przeuroczy. Fabuła w moim odczuciu jest w nim najmniej istotna. Ważne są jednak przemiany dokonujące się w bohaterach, które nie są – jak w klasycznych bajkach – jednoznaczne. I tego wątku nie wyczytałam w żadnej recenzji. Nie wiem, jak powinien wyglądać film z mądrym feministycznym przekazem. Mam wrażenie, że Greta Gerwig daje oczywistego prztyczka w nos patriarchatowi, ale daje go też współczesnemu feminizmowi w najbardziej jego irytującej wersji. Pokazuje – owszem, trochę naiwnie i mam wrażenie, że robi to celowo – że skoro feminizm zakłada równość płci, to nigdzie nie dojdziemy, kłócąc się o nieistotne szczegóły i tocząc ze sobą na każdym polu wojenki płci. I niestety, ale w dzisiejszej rzeczywistości celują w tym kobiety. Pokazuje jednak również (mniej naiwnie, czym przykuwa uwagę wrażliwych widzów) coś niesłychanie istotnego – że nie możemy się definiować poprzez innych ludzi. Choć to na początku przeraża, bo jeśli całe życie tak robiliśmy, to bez nich czujemy się wydmuszkami. I nie ukrywam, że to właśnie mowa Barbie do Kena pod koniec filmu wycisnęła ze mnie największy strumień łez. Dlatego że dokładnie tego dowiedziałam się o sobie na terapii. Na własny użytek w tekście o swojej histrionii nazwałam to „syndromem Zeliga” – wtapianie się w innych, żeby zyskać aprobatę, żeby nie zostać odrzuconą, żeby być lubianą, żeby nie być samą. A kiedy ci inni sobie pójdą… właściwie nie zostaje nic. Zabierają te kawałki, które wykreowałam, żeby im dogodzić i pozostaję w pustce. Terapia pomogła mi to sobie uświadomić i długi czas myślałam, że znalazłam się już w innym punkcie, ale czasem niepostrzeżenie się cofam. I to był mały wstrząs, którego potrzebowałam. Choć piszę to znów z zastrzeżeniem, że nie świadczy to o artystycznej wartości filmu, bo tej zwyczajnie nie umiem ocenić.
Trudne było dla mnie inne – również doskonale znane mi z terapii – przesłanie: rzeczywistość jest trudna, mało spektakularna, szara, nieprzyjemna i niesprawiedliwa, ale to właśnie w jej obszarze możemy działać. Spotkałam ludzi, którzy uciekali przed nią w sen, alkohol, narkotyki, seks, przemoc, jedzenie, gry komputerowe, pornografię, imprezy. Dziś sama uciekam przed nią czasem w fotograficzne sesje, starając się zrobić z tego jednak barwną odskocznię od życia, a nie schron, w którym je przeczekam. Barbie czując się dziwnie (nadal próbuję nie spojlerować), zaczęła rozumieć, że otaczająca ją bańka, choć urocza, już jej nie wystarcza, że musi sięgnąć dalej, wyżej. A tam… nie jest wcale tak beztrosko i bezpiecznie, nie jest też tak zachwycająco i ekscytująco. To właśnie tego ostatniego aspektu rzeczywistości wielu z nas nie jest w stanie znieść. Jednak niesie ona inne wartości, które mogą dać nam niezwykłą siłę. Na odkryciu tego polega zresztą wyjście z roli dziecka. (U mnie przypadające na moje późne lata trzydzieste, może dlatego tak mnie to poruszyło.) I tu w filmie dzieją się rzeczy naprawdę piękne. Scena, w której Barbie siada na ławce i rozmawia ze starszą kobietą jest cudowna.
Wzruszyła mnie myśl o tym, że dzisiejsze dzieciaki mogą zobaczyć film, w którym ich ukochana bohaterka (Margot Robbie w roli Barbie naprawdę wspaniała!) jest dobrą, wrażliwą, mądrą, empatyczną lalką doświadczającą trudnych lekcji, z których wyciąga wnioski. Nie boi się otworzyć na zmiany, choć są przerażające. Nie boi się mówić o swoich uczuciach, ale też przyznać do błędu (wspomniana wyżej rozmowa z Kenem). Wreszcie nie dąży do bycia w związku i założenia rodziny, co przez lata było w filmach i bajkach największą aspiracją kobiety. Chce dotrzeć do prawdy o sobie, by móc żyć w zgodzie z nią. Nie wiem, czy film jest doskonały, nie wiem nawet, czy jest dobry. Mnie poruszył. Bardzo się cieszę, że powstał i że mogłam go zobaczyć.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser zaśpiewam Wam coś zabawnego. Od jakiegoś czasu prześladowała mnie forma kanonu. Zafascynowana nią, umieściłam kanon „Już noc” Jerzego Wasowskiego w swoim wykonaniu pod koniec wpisu „Obsesyjno-kompulsywnie”. Potem postanowiłam się z nią zmierzyć i napisałam własny kanon pt. „Jak napisać kanon”, który umieściłam pod koniec wpisu „Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach”. Pisząc o Barbie, coś poczułam, że warto sprawdzić i… przeczucie mnie nie myliło. Refren strasznej piosenki z lat 90. grupy Aqua „Barbie Girl” ma w sobie kanonowy potencjał, co próbowałam poniższym nagraniem wykazać.
W tym miejscu warto wspomnieć też o ścieżce dźwiękowej z filmu „Barbie”- jest naprawdę przepysznie przemyślana. Każda piosenka została napisana specjalnie na tę okazję (z wyjątkiem wspomnianej „Barbie Girl”, która dostała nowe, lepsze życie), przez co soundtrack tworzy bardzo spójny, urokliwy, nieco naiwny, cukierkowo-plastikowy krajobraz.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mięta do rewolucji

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że kupiłam kubek. A nawet nie kubek, tylko słoik ze słomką w pobliskim sklepie z estetyczną taniochą. Nastały fale gorąca, a wraz z nimi przemiła konieczność chłodzenia mrożonych herbat, kaw i lemoniad kostkami lodu. Chciałam mieć własny słoik z uszkiem zakręcany kolorową nakrętką, z której sterczy dumnie słomka. Taki, po który miło byłoby sięgać podczas lektury połączonej z opalaniem na naszym nasłonecznionym tarasie. W sklepie spośród wielu kolorów (zakrętek i słomek) najbardziej urzekł mnie kolor miętowy. W domu szybko przypomniało mi się, że mam też lakier do paznokci w tym samym odcieniu. Dzielił mnie więc tylko krok od nieuniknionej katastrofy – kolejnej wizji sesji zdjęciowej, rozgrzeszającej dokonywanie internetowych zakupów. Miętowe legginsy, bluzę, szpilki i torbę plażową później byłam gotowa na zapozowanie z morzem, jakie całkiem niedawno, oczarowana, odkryłam – w magicznej jego porannej odsłonie.
Nie wiedziałam jeszcze, o czym będzie wpis tą sesją ilustrowany. Cały czerwiec, trzymający mnie na dystans od strefy mojego komfortu, wszystkie jego nieoczekiwane zwroty akcji, skrajne emocje, których w jego trakcie doświadczyłam i w końcu zmierzenie się z esencją siebie samej uzmysłowiły mi jedno – czuję miętę do rozpętywania rewolucji. Jak bym się nie starała dopasować, wpłynąć na dobre samopoczucie otaczających mnie osób czy zasłodzić ich swoją grzecznością, siedzi we mnie rebeliantka, która prędzej czy później wyskoczy jak filip z konopii.

fot. Bożena Szuj

Praca, praca i po pracy

fot. Bożena Szuj

Jeśli chodzi o moją rozpoczętą wraz z początkiem maja karierę kelnerską, zacytuję (niestety z głowy, bo książka została w Zakopanem) swoją ukochaną Laurie Anderson:

Postanowiłam w końcu rzucić tę pracę. Co prawda nie przed tym, kiedy mnie zwolnili…

– Laurie Anderson „Język przyszłości” (opowiadanie „O uczeniu historii”)

Z wielu prac byłam wyrzucana w atmosferze większego lub mniejszego skandalu, ale dopiero w czerwcu tego roku dołączyła do nich branża turystyczno-gastronomiczna. Cofnijmy się jednak w czasie. Kiedy w pierwszym tygodniu mojego pobytu nad morzem dostałam posadę kelnerki w przecudnie położonym miejscu i w przemiłym zespole, byłam niezwykle szczęśliwa. Bardzo ważne było dla mnie szybkie wdrożenie się i podpisanie umowy (ciągłość ubezpieczenia, konieczność wypisania się z zakopiańskiego Urzędu Pracy oraz rozpoczęcie zarabiania pieniędzy). Brak stresu wynikającego z tarć ze współpracownikami sprawił, że mogłam przyswoić całkiem dużo wiedzy w stosunkowo niedługim czasie i skupić się na pilnowaniu formalności. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Najpierw opóźnianie terminu podpisania umowy, a później postawienie mnie przed faktem dokonanym, że umowa ta nie będzie ani zgodna z prawem (z co najmniej kilku powodów), ani uczciwa wobec mnie. Pamiętam, jak poszłam na pobliską plażę i popłakałam się z bezsilności. Nic nie powinno mnie zdziwić, w końcu przyjechałam tu z Zakopanego, gdzie – jak głosi pewne mądre powiedzenie – prawo się nie przyjęło. Jednak wkrótce miałam się przekonać o tym, że polska gastronomia ma pod tym względem całkiem sporo z Zakopanem wspólnego. Tłumaczyłam sobie, że:

  • to tylko praca na wakacje
  • najważniejsze, że jest miła atmosfera, bo wiem już, że inna bardzo mnie zamyka
  • pewnie w większości miejsc będzie podobnie, więc nic się z tym nie da zrobić.

Wszystkimi tymi argumentami próbowałam zagłuszyć płynące z ciała sygnały, że nie powinnam wchodzić w tak niekorzystny dla siebie układ, choć chwilowo mnie na to (finansowo) niestety nie było stać. Do problemów natury cywilnoprawnej doszły te, które zrzuciłam początkowo na karb swojego wieku. Nie mam już, na szczęście, dwudziestu paru lat i praca w nieludzkich warunkach zwyczajnie mnie męczyła, choć kondycję mam tu nieporównywalnie lepszą niż w Zakopanem. Dużo jeżdżę na rowerze, dużo też chodzę, regularnie – ze względu na powracające problemy z kręgosłupem – się rozciągam. Dziś, kiedy czerwcowy rozdział jest już zamknięty, wszystko to widzę jeszcze inaczej. Oczywiście, osoby młodsze są bardziej wytrzymałe, mogą zatem mniej się zmęczyć, szybciej zregenerować, czy mocniej zagryźć zęby. Ale czy w czasach, kiedy zaczyna się mówić o prawach pracowników, a świat dąży do czterodniowego tygodnia pracy (co znakomicie się już w wielu krajach sprawdza), czy naprawdę usługi – bo rzecz tyczy się nie tylko gastronomii – muszą być ciągle patologicznym tworem zanurzonym częściowo w szarej strefie? Patologicznym tworem, w którym pracownik haruje po 12, 13 godzin dziennie z łaskawie przyznaną mu przez zleceniodawcę (choć jakoby pracodawcę jednak) piętnastominutową płatną przerwą? Czy muszą być miejscem, w którym pracownik, padając na twarz jednak musi zostać dwie godziny dłużej, bo jest duży ruch? A to wszystko z przyklejonym do twarzy uśmiechem, bo klient jest najważniejszy (jeśli zleceniodawca/pracodawca w ogóle przykłada do tego wagę). A wszystko to za śmieszne pieniądze. Wytrzymałość ludzi młodych to jedno, a wyzysk, któremu są poddawani to drugie. Z tej perspektywy widzę kolejne błogosławieństwo swojego wieku – mój organizm podpowiada mi nie tylko rozwiązania mniej forsujące, ale przede wszystkim dużo dla mnie zdrowsze.
Reasumując, praca zaczęła mnie zwyczajnie męczyć fizycznie, do czego doszło ogromne rozczarowanie nieuczciwością wyszarpanej w końcu umowy. Rozczarowanie, które znacznie ostudziło mój ogromny początkowo entuzjazm i zapał. W tym miejscu wyjaśnię, na czym polegał problem – bardzo powszechny zresztą – z umową. Kwota brutto została na niej mocno zaniżona. Wbrew obiegowej opinii płacenie pracownikowi części wynagrodzenia pod stołem, a opodatkowywanie jakiegoś tylko jego wycinka nie jest wcale „okradaniem państwa”, tylko tego pracownika. Okradaniem go z przyszłej emerytury. I gdyby prawdą było tak bezczelne, jak częste tłumaczenie pracodawców, że oszukują na podatkach, „żeby pracownicy mogli więcej zarobić”, to powinni płacić pracownikom kwotę brutto, a pracownicy mogliby wtedy sami zadecydować, co zrobić z różnicą między brutto a netto. W innym przypadku na tym przekręcie korzysta tylko i wyłącznie pracodawca. I jest to kolejny kamyczek do potężnej destabilizacji i tak już tekturowego państwa. Ponieważ panicznie boję się zmian, zwłaszcza, że kolejna praca mogła przynieść ze sobą problemy innej natury, uznałam, że dobra atmosfera jest wartością, ze względu na którą mogę spróbować przymknąć oko na to, co mnie uwierało. Jak pisałam w poprzednim tekście, musiałam zarabiać, więc ewentualne odejście z restauracji mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy znalazłabym coś innego. Być może nie zmieniłabym więc nic do końca wakacji, gdybym nie zdała egzaminu z karty menu i nie zaczęła samodzielnie obsługiwać stolików. Wtedy doszedł kolejny i potężnego kalibru problem – napiwki.

fot. Bożena Szuj

Kilka tipów odnośnie tipów

fot. Bożena Szuj

Z tego, co mgliście pamiętałam z pracy w kilku greckich i polskich knajpkach, napiwki były małym i miłym dodatkiem do pensji. Rodzajem kieszonkowego, ale takiego od babci. Czymś, co się raczej dostanie, ale nie wiadomo ani ile, ani czy na pewno. Czymś, od czego nie uzależnia się planowania swojego budżetu, bo pensję płaci pracodawca. I ta wytłuszczona maksyma będzie jeszcze w tym rozdziale wracać, bo jest prawdopodobnie sednem całego problemu. Wkładałam więc między bajki opowieści o życiu z tipów, rozumiejąc, że ze swoim szczęściem do pieniędzy, życie z tipów, nawet przy najlepiej pod słońcem wykonywanej pracy kelnerki, z całą pewnością mi nie grozi. Pamiętałam też, że choć jako klient napiwki chciałabym dawać tylko konkretnym kelnerom, a nie do podziału na cały zespół (bo jeden kelner jest wybitny i wart wyróżnienia, a inny wręcz przeciwnie), to w wielu miejscach podział jest praktykowany. Jednak kiedy – fakt, faktem, pierwszego dnia – dowiedziałam się w swojej nowej pracy, że niezależnie od tego, czy dostanę napiwki czy nie, muszę oddać firmie określony procent od wygenerowanego przeze mnie obrotu, uznałam, że coś musiałam źle usłyszeć, bo to przecież pachnie haraczem. Zostawiane pieniądze miały trafiać – jako napiwki – do kuchni, baru oraz na zmywak. Czy trafiały – nie mogłam tego zweryfikować. To, że źle coś zrozumiałam założył też zresztą najpierw mój Partner, a potem wszyscy kolejni przyjaciele i znajomi, którym o tym opowiadałam – pomysł takiego podziału jest na tyle absurdalny, że musi być wynikiem mojego złego zrozumienia słów przełożonego. Ale dopóki nie zdałam egzaminu z karty dań i byłam bardziej pomocą kelnerską niż samodzielną kelnerką, temat tipów mnie nie dotyczył. Dopiero kiedy dotyczyć mnie zaczął, okazało się, że zrozumiałam wszystko za pierwszym razem zdumiewająco dobrze. Przyjrzyjmy się temu uważnie. Mamy dwie pule pieniędzy:

  1. tę, którą jako kelner wygenerowaliśmy firmie
  2. tę, którą stanowią nasze napiwki.

Kwota z tej pierwszej zawsze będzie powyżej zera, bo w innym przypadku musielibyśmy obsłużyć zero stolików. Kwota drugiej natomiast raczej będzie powyżej zera, ale – ponieważ napiwki są dobrowolne – niekoniecznie. A już na pewno nie musi przewyższać ustalonego odgórnie procentu przychodów, które wygenerowaliśmy firmie w trakcie swojej zmiany i które mamy oddać. No ale zimne matematyczne podejście to jedno, a doświadczenie pracowników, to drugie. Przekonywano mnie, że sytuacje, w których oddawany przez nas procent wygenerowanych przychodów jest równy kwocie naszych napiwków (czyli po jego oddaniu, dostając w ciągu dnia napiwki, zostajemy z niczym) lub je wręcz przewyższa – a w takiej sytuacji mamy dopłacić z własnej kieszeni (!!!) – się nie zdarzają. Mnie się zdarzyła i kiedy odmówiłam dopłacenia, usłyszałam, że będę tę kwotę dłużna. Można zadać sobie pytanie, na ile jest to uczciwe wobec klientów, którzy są poinformowani o tym, że „serwis nie jest wliczony w cenę” (co brzmi jak prymitywny żebrotip), ale nie są poinformowani o tym, że jeśli napiwek ma do kelnera finalnie w ogóle trafić, lepiej, żeby był duży. Na maniery pracowników kuchni czy baru spuszczę zasłonę milczenia, więc jeśli to właśnie kultura osobista ma dla nas znaczenie i chcemy ją, zostawiając napiwek, docenić, to lepiej nie zostawiać go wcale.
Ta praca zresztą wyleczyła mnie z dawania napiwków. Nie dlatego, żebym chciała w jakikolwiek sposób karać kelnerów, ale myślę, że napiwkami przyzwyczailiśmy polskich januszy biznesu do tego, że ich wyręczamy, choć to oni mają wynagradzać swoich pracowników. W normalnych warunkach tak ciężka praca powinna być należycie opłacana, a tipy powinny stanowić tylko miły bonus. Tymczasem w bardzo wielu miejscach one podwyższają pensję z głodowej na tylko niską lub przyzwoitą. Kelnerzy więc zaczynają widzieć w obsługiwanych klientach zarobek, którego potrzebują. W przypadku restauracji, w której pracowałam, był to konieczny zarobek, pozwalający na pokrycie haraczu, jaki nam kazano płacić.

fot. Bożena Szuj

Ufaj i sprawdzaj

fot. Bożena Szuj

Aż dziw, że Wam nie każą wynajmować przestrzeni, na której możecie potencjalnie dostać napiwki.

– stwierdził mój Partner

i ten jego ironiczny komentarz był niezwykle trafny. Prędzej czy później ktoś na pewno na to wpadnie. Tymczasem od kiedy zaczęłam dostawać napiwki, wszystko zaczęło się komplikować. Nagle okazało się, że najwyraźniej mam spore problemy z liczeniem do maksymalnie dwustu, choć najczęściej jednak do stu. Ciągle coś mi się w napiwkach nie zgadzało, ciągle czegoś pod koniec dnia brakowało. Nabrałam podejrzeń, kiedy dowiedziałam się, że większość kelnerów na początku swojej pracy nie może się swoich napiwków doliczyć. No i czemu rozliczający mnie zwierzchnicy tak się tymi napiwkami interesowali? Czemu dopytywali o nie? Czemu czułam, że muszę się wytłumaczyć, że napiwków mam „za mało”? Przecież to moja sprawa. Ale nikogo o nic nie mogłam obwiniać, bo nie wiedziałam, co się dokładnie dzieje. Czy spisałam potajemnie nazwę firmy produkującej system POS wraz z numerem do jej sprzedawców z naszego restauracyjnego komputera i zadzwoniłam do niej, podając się za potencjonalnego klienta i wyciągając informacje pomagające mi ustalić, jakie restauracja może robić ewentualne przekręty? Tak. Wiedziałam, co jest możliwe, a co nie oraz gdzie system może mieć dziury, jednak nadal nie rozumiałam, co się dzieje. W końcu nie da się wykluczyć, że po prostu bez przerwy się myliłam w obliczeniach. Pieniądze zaczęły się zgadzać dopiero, kiedy pokazałam skrupulatność, z którą spisuję każdą złotówkę (na pewnym etapie liczyłam absolutnie wszystko z podziałem na rodzaje płatności), na co „nikt w tabace nie ma czasu”, jak mi mówiono.
Zaczęła mnie bardzo męczyć sytuacja, w której z jednej strony byłam okradana z przyszłej emerytury, z drugiej – przez nieadekwatny do rodzaju wykonywanej pracy rodzaj umowy – z przysługujących mi z kodeksu pracy przywilejów (m.in. dłuższej przerwy, kiedy pracuję ponad dziewięć godzin), a z trzeciej dodatkowo jeszcze z napiwków. Równocześnie wciąż naprawdę miła atmosfera doprowadziła do kuriozum, jakim były moje starania, by jej przypadkiem nie zepsuć upomnieniem się o swoje. A potem wracałam wykończona do domu i uzmysławiałam sobie, że no fajnie, że robią to w miły sposób, ale jednak mnie okradają. To nie ja będę nie w porządku, złoszcząc się na to, tylko oni są nie w porządku, tak mnie traktując. I tu właśnie dotknęłam tej części siebie, z którą mam największy, jak się okazuje, problem. Jeśli okazywałam w dorosłym życiu agresję, to tylko pasywnie. Zostałam z agresji wykastrowana we wczesnym dzieciństwie i nie umiem do dziś okazywać złości w sposób zdrowy. Uczę się tego i w czerwcu miałam zdać z tego swoje pierwsze poważne egzaminy.

fot. Bożena Szuj

W poszukiwaniu (straconej) pracy

fot. Bożena Szuj

Rozmowy kwalifikacyjne to dla mnie ogromny stres. Kiedy jest tylko cień szansy, że mogę jakąś posadę dostać, na ogół rezygnuję z pójścia na rozmowę o pracę gdzieś indziej. Ot tak, chociażby po to, żeby poznać warunki zatrudnienia, sprawdzić, czy by mnie tam chcieli i dopiero podjąć decyzję, gdzie rzeczywiście chciałabym pracować. Od maja jednak to pokonuję, chodząc na każde spotkanie z potencjalnym przyszłym pracodawcą. Nawet jeśli udając się na nie czuję, że to nie to. Więc bojąc się – przede wszystkim utracić miłą atmosferę, którą mi obecna nieidealna praca w restauracji zapewniała – umawiałam się na rozmowy o pracę, a nawet odbyłam w kilku miejscach dni próbne. Trudna decyzja, której podjęcie mgliście zarysowałam w poprzednim wpisie, dotyczyła wzięcia etatu w żłobku. Okazało się, że najbardziej potrzebuję dwóch rzeczy: umowy o pracę i pięciodniowego tygodnia pracy w wymiarze ośmiu godzin dziennie. Może to nudne, może nie dla wszystkich. Jednak zatęskniłam bardzo za taką normalnością, której już od lat nie miałam. W żłobku nie wyszło z przyczyn losowych – miałam zastępować kogoś, kto skrócił urlop macierzyński. Życie. Trochę mnie to podłamało, ale stwierdziłam pokornie, że widać, tak miało być i trzeba szukać dalej. Koniec końców szukałam już wszędzie, czując palący się pod stopami grunt. Również znowu w gastronomii. Poznałam też zasady panujące w kilku innych restauracjach i choć w każdej z nich system dzielenia tipów było dużo bardziej uczciwy (jeśli w ogóle nakazywanie kelnerowi oddawania części swoich napiwków na bar i kuchnię można nazwać uczciwym), to jednak ogrom patologii podatkowej w gastronomii jest porażający. I nie wiem, czy bardziej mnie załamuje sam fakt, że ludzie kradną, czy to, jak łatwo zdobyć dowody, które w sądzie pracy ich pogrążą. W pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie zatrudnić się w Państwowej Inspekcji Pracy jako pracownik pod przykrywką. Chodziłabym na te wszystkie rozmowy, dni próbne, a potem nawet zaczynała pracować (bo do podpisania umowy i tak miną wieki), a potem rozchylała poły płaszcza, machając plakietką i mówiąc:

Dzień dobry, jestem Pipą z PIP-u.

– obawiam się, że mogę być jedyną osobą, którą ten żart bawi

Ktoś podrzucił mi ogłoszenie o pracę w świetlicy dla dzieci. Oczywiście wysłałam swoje CV. I tu zadziała się magia. Nie była to – jak początkowo myślałam – świetlica szkolna, lecz świetlica prowadzona przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Temu, jak bardzo jest to niezwykłe miejsce poświęcę osobny wpis. Pewnie nawet nie jeden. Rozmowa z jej charyzmatycznym, niesamowitym Założycielem Janem Urbanikiem nie dość, że była rozkoszą intelektualną sama w sobie, to przede wszystkim pozmieniała mi w głowie wektory. Czułam, że praca w świetlicy, której motto brzmi: „łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła” to coś dla mnie. Praca była jednak niepewna. Pan Jan, po zapoznaniu się z moim życiorysem, miał dla mnie inną propozycję, wymagającą jednak czasu. Nawet gdybym miała kolejny raz przewrócić swoje życie do góry nogami i przenieść się tu na stałe (a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o tym, że jest mi to pisane), to i tak muszę wrócić do Zakopanego, choćby na jakiś czas, podomykać niepodomykane sprawy.
W międzyczasie słane na oślep odpowiedzi na oferty pracy zaczęły niespodziewanie przynosić owoce. Odezwała się do mnie firma, do której aplikowałam miesiąc wcześniej, a moja wiadomość wpadła do spamu. I tak oto trafiłam na zupełnie przełomową rozmowę o pracę w miejscu, w którym przed nią nie umiałabym siebie nigdy zobaczyć. Z tego, co mgliście pamiętałam z ogłoszenia, wydawało mi się, że aplikuję do małego sklepu poczciwego pana Mietka; sklepu z częściami elektronicznymi, w którym potrzebna jest sekretarka do pracy biurowej. Tymczasem okazało się, że aplikowałam do jednej z największych i najbardziej nowoczesnych firm zajmujących się dystrybucją podzespołów elektronicznych, w której ujęły mnie nie tylko etyka i sam rodzaj pracy (jak by idealnie wpasowujący się w moją neuroatypowość), ale też klimat biura, osobowość ewentualnego przyszłego przełożonego. Wreszcie też nikt nie straszył, że panuje tu rodzinna atmosfera! I – co gorsza – wzbudziłam zainteresowanie. Od rozmów o pracę przeraża mnie bardziej już tylko chęć zatrudnienia mnie przez przyszłego pracodawcę. No i tu na drodze stanął mój brak dyspozycyjności w miesiącach, w których muszę choć na krótko, ale jednak wrócić do Zakopanego. Jednak rekruter zabiegał o mnie, co uświadomiło mi, że mogłabym odnaleźć się zawodowo w tym – zupełnie innym od wszystkiego, co znałam do tej pory – miejscu. Zobaczyłam nowe perspektywy.

fot. Bożena Szuj

Oswajanie swojej złości

fot. Bożena Szuj

Czerwiec ma tylko trzydzieści dni, a wydarzyło się w jego trakcie tyle ważnych i trudnych rzeczy, że aż dziś trudno mi w to wszystko uwierzyć. Wróćmy jednak do momentu, w którym świetlica była jeszcze niepewna, z firmą elektroniczną na tym etapie dopiero umawialiśmy się telefonicznie na pierwszą rozmowę, a ja ciągle jeszcze pracowałam w restauracji. Kiedy pewnego dnia po trzynastu godzinach pracy prawie zemdlałam ze zmęczenia, a swojej piętnastominutowej przerwy na obiad nie udało mi się w pełni wykorzystać, bo po siedmiu minutach zostałam wywołana do pracy, coś we mnie pękło. W dodatku dzień zakończyłam rozmową z menadżerem, któremu powiedziałam, że od dziś nie płacę haraczu i proszę o podanie procentu od swoich napiwków, jaki mam zostawiać, a ja będę to robić. Oczywiście padło wiele okrągłych i pustych frazesów marnujących nasz wspólny czas i niewnoszących nic konstruktywnego. Zrozumiałam jednak coś ważnego – pracowałam dla ludzi święcie przekonanych, że wysokie napiwki to coś, co się kelnerom należy, a jeśli dostają ich za mało, to widocznie zbyt słabo się starają. Zobaczyłam – co było chyba najboleśniejsze – że ten „gość” (nie „klient”!), o którego się staramy i którego mamy dopieścić, jest w rzeczywistości sprowadzony do pieniądza, którym ma wyręczyć naszego szefa. Koniec końców haracz musiałam zapłacić, a byłam zbyt zmęczona i głodna, żeby wzywać policję i zgłaszać próbę wyłudzenia. Poprosiłam o rozmowę z szefem (w takich wypadkach mój Partner, widząc niekompetencję osoby przydzielonej do rozmowy z nim, pyta „czy może rozmawiać z kimś dorosłym”). Oczywiście łatwiej umówić się na audiencję do papieża niż własnego szefa, zwłaszcza w przypadku poważnego problemu, który trzeba byłoby, nie daj Boże, rozwiązać, ale wyraziłam chęć rozmawiania z nim, ponieważ to właśnie nim każdy się zakrywał.
Następnego dnia, kiedy miałam wolne, weszłam w końcu na stronę fejsbukową Biblioteki i zaczęłam się zaczytywać w umieszczanych na niej wspomnieniach wpisów sprzed lat pana Jana Urbanika. Zalałam się łzami. To były traktaty, w których opisywał swój pomysł na mądre państwo i społeczeństwo, jakim mielibyśmy szansę się stać. Stawiał tak niewiarygodnie odważne i trafne tezy, że w jednej chwili stało się dla mnie jasne, że muszę swoją najbliższą przyszłość związać z biblioteczną świetlicą. Choćby nie wiem co. Chwyciłam za telefon, żeby spytać, kiedy mogę zacząć pracę. I wtedy padł jeden z najboleśniejszych ciosów – jeszcze nie teraz. Wszystko okazało się tak chwiejne (oczywiście finansowo), że z wyczuwalnym bólem pan Jan nie umiał odpowiedzieć, kiedy może do naszej współpracy dojść. Teraz, właśnie teraz, kiedy wiedziałam, że niesamowicie tego potrzebuję. Z tego ciosu trudno było mi się podnieść, a czekało mnie jeszcze całkiem sporo kolejnych.
Przez czas kilkudniowego wolnego w restauracji przemyślałam sobie wiele. Przemyślałam i napisałam do menadżera list, nakreślając swoje stanowisko. Piszę lepiej, niż mówię. A kiedy jeszcze staram się być grzeczna i miła (nie zapominajmy o ciągle naprawdę fajnej atmosferze w tej pracy!), to mój przekaz ginie, staje się przezroczysty. Jednak kiedy napiszę w sumie to samo, tylko w skondensowanej i bardziej wyrazistej formie, nagle wszyscy są w szoku, że „łuuuuu, ale ostro napisała”. Nigdy mnie to nie przestanie zaskakiwać. Kilka dni wcześniej zauważyłam, że w nowym lipcowym grafiku nie figuruję, a bezpośrednią reakcją na list było wykreślenie mnie z grafika czerwcowego, w którym zostało mi jeszcze kilka dni pracy. Zrozumiałam, że chcą się mnie pozbyć po cichu, więc opublikowałam treść swojego listu na wspólnej grupie dla pracowników, bo uznałam, że mają oni prawo poznać moje stanowisko. Czy spotkałam się z zarzutem o niestosowność udostępnienia prywatnej korespondencji? Tak, co mnie rozbawiło, bo udostępniłam treść swojego własnego listu. To ja, jako jego nadawca i autor decyduję, komu go prześlę. Sprawy mają się inaczej z nieoficjalnymi listami innych ludzi adresowanymi do mnie. Udało mi się jednak coś, czego nie planowałam – wzbudziłam popłoch. I nawet sam szef we własnej osobie (którego nigdy mi podczas pracy nawet nie przedstawiono, choć tam bywał) znalazł szybko czas na spotkanie.
Czy było to dla mnie przerażające? Bardzo. Zwłaszcza, że miałam w tych dniach prawdziwą kumulację, bo byłam też uczestnikiem ulicznej bójki. Po raz pierwszy w życiu. Każdy, kto choć raz coś takiego przeżył, wie, jak bardzo traumatyczne może to być przeżycie. Spotkanie się twarzą w twarz z żywą nienawiścią i chęcią rozszarpania cię zupełnie obcych osób to coś, na co nie można być przygotowanym. Coś, nad czym długi, długi czas nie da się przejść do porządku dziennego. Nieważne, że po wszystkim policja gratuluje ci opanowania i tego, że nie skończyło się gorzej. To sytuacja skrajna, trudna, wyczerpująca emocjonalnie i zostawiająca blizny. Dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: że w obronie zasad, które uważam za słuszne oraz swojego Partnera (w tym wypadku jednego i drugiego) jestem w stanie wskoczyć w ogień oraz… że nie umiem się bić. Tu już nie chodzi nawet o kiepską technikę. Ja nie potrafię w ogóle nawet do walki fizycznej podejść. Zmierzyłam się ze swoją niemocą. I długi czas wyrzucałam ją sobie. Żadna to satysfakcja, myślałam. Dziś wydaje mi się, że to tylko prawda o mnie. O mnie teraz, w tym czasie i miejscu. Prawda ani dobra, ani zła. Nie okazałam się tchórzem. Tchórz by uciekł. Ja wkroczyłam. Ale to nie był najlepszy czas na powiedzenie panu szefowi, że to jednak tak trochę nie halo, że mnie okrada. A taka rozmowa mnie właśnie czekała. Tuż po zwolnieniu mnie przez menadżera restauracji i bez podpisanej nowej umowy gdzie indziej…

fot. Bożena Szuj

Konfrontacja

fot. Bożena Szuj

Na spotkanie wzięłam swojego Partnera – starego wyjadacza i wieloletniego przedsiębiorcę. Może nieładnie, że go nie zaanonsowałam przed przyjazdem, ale miałam przeczucie graniczące z pewnością, że panu szefowi mogłoby wtedy coś akurat wypaść. I tak strona mojego  Zleceniodawcy (on i dwójka menadżerów) była liczniejsza od naszej dwójki. Długi czas przed tym spotkaniem, ale też w jego trakcie zastanawiałam się, czy tak bardzo jestem słaba, że naprawdę nie umiem stanąć w swojej obronie sama. Mój Partner ma taką łatwość wyrażania swojego zdania, jest transparentny, mówi, co myśli. Jak czuje, że warto – odpuszcza. Może wzbudzać irytację, czasami strach, ale umie zmusić ludzi do tego, żeby go wysłuchali. A potem nawet jeśli drażni ich jeszcze mocniej, nie mogą go nie szanować. Ja od niemal dwóch miesięcy mówię przymilnym głosem, oczywiście „doskonale rozumiejąc drugą stronę”, że „jednak nie czuję się najbardziej komfortowo, będąc okradaną, ale… macie ładne kwiatki i generalnie wszyscy jesteście tacy super; cieszę się, że tu jestem – dziękuję i przepraszam”. Mój Partner przychodzi, dopilnowuje, żeby go wysłuchano, a potem mówi człowiekowi, który prowadzi swoje interesy nieuczciwie, że nie może go jako przedsiębiorcy szanować, bo psuje on rynek i sprawia, że ci uczciwi mają jeszcze trudniej. A wszystko w spokojnej – owszem, pełnej też napięcia, ale jednak kulturalnej – rozmowie. Mnie takie napięcie rozsadza. Niewiele umiałam z siebie wydusić oprócz tego, że sytuacja jest dla mnie bardzo nowa, bo gdybym miała ją rozwiązać po swojemu, poszłabym do sądu pracy, osiągając to samo. A cel, który chcieliśmy osiągnąć i który docelowo osiągnęliśmy był jeden – uzyskać opłacenie wszystkich podatków od pieniędzy, które faktycznie zarobiłam. Nie sądów się boję, ale konfrontacji. Więc był to dla mnie jeden z najtrudniejszych testów. Zmierzyłam się ze swoją kipiącą złością, a nieuczciwość okazała się dla mnie bardzo silnym triggerem. Ale przeszłam to i jestem dziś o to wydarzenie dużo silniejsza. Czy przyjście z Partnerem (postrzegane wcześniej przeze mnie jak przyjście z rodzicem, bo się samemu nie umie) było oznaką słabości? Potrzebowałam rozwiązać problem – sama nie umiałabym tego zrobić, więc wzięłam ze sobą osobę skuteczną. Więc czy koniec końców jest to oznaka słabości czy może siły? Poza tym dziś nie umiem, jutro albo pojutrze może już będę umiała.
No a po tym wszystkim poszłam na wcześniej opisywaną rozmowę o pracę w firmie dystrybuującej podzespoły elektroniczne. Wracając z niej, wiedziałam już, że nie mogę trzymać miejsca komuś, kto tu mieszka na stałe, ale cieszyłam się, że poznałam branżę, w której chyba mogłabym się odnaleźć. W domu odebrałam maila od pana Jana. Udało się, dzięki sponsorowi, dopiąć budżet i jest dla mnie praca na dwa miesiące i pół etatu w świetlicy Biblioteki. Po raz pierwszy wstrzymywałam łzy szczęścia, bojąc się, że zaraz znów coś się zmieni, a to było jak sen, którego tak bardzo nie chcę przestać śnić.
Ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas we własnej psiosobie Kochi – cudowny piesek mojej przyjaciółki z dzieciństwa mieszkającej w Warszawie, który rok temu spędził z nami dwa tygodnie. Tym razem czekał nas wspólny lipiec. Lipiec, w którym miałam też zacząć jedną z najbardziej fantastycznych przygód swojego zawodowego życia – pracę w Świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser, ponieważ dzisiejszy wpis jest i o rewolucjach, i o pokonywaniu swoich słabości, zamieszczam swój cover piosenki Janelle Monáe „Turntables”. Piosenki o rewolucji, która w oryginale niemal cały czerwiec zagrzewała mnie do walki, a potem postanowiłam się z nią sama zmierzyć. Pomysł o tyle ryzykowny, że rapowanie jest również – jak wszystko, co wydarzyło się w czerwcu – kompletnie poza strefą mojego komfortu. Więc cóż bym dziś mogła zaserwować, jak nie to? Pod koniec wystąpił ze mną na misce w roli instrumentów perkusyjnych mój Partner. Symbolicznie. Jako ktoś z jednej strony zawsze mi akompaniujący, a z drugiej narzucający tempo i kierunek.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj