„Kler”

scenariusz: Wojciech Smarzowski,
Wojciech Rzehak

reżyseria: Wojciech Smarzowski
gatunek: obyczajowy
produkcja: Polska
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

W światowej kinematografii powstało tyle arcydzieł  traktujących o strukturach mafijnych, że kiedy dowiedziałam się, że powstaje film o duchowieństwie, byłam z jednej strony pełna nadziei, a z drugiej być może miałam zbyt wygórowane wobec niego oczekiwania.
Dodatkowo absolutnie fantastyczny marketingowo chwyt (choć prawdopodobnie nie do końca zaplanowany), polegający najpierw na zebraniu lawiny histerycznej i równocześnie najgłupszej z możliwych krytyk, czyli tej płynącej z ust osób, które filmu nie widziały, a potem „kontrataku” tych, którzy – na złość tej pierwszej grupie – masowo przybyli do kina go zobaczyć, sprawił, że w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. Być może nie wiem o sztuce dostatecznie dużo, jednak z moich skromnych obserwacji wynika, że im wokół jakiegoś dzieła głośniej, tym trudniej się w nim doszukać walorów artystycznych. Wielka sztuka na ogół nie znosi poklasku… (Choć są oczywiście wyjątki, np. zaskakująca popularność twórczości Björk.)
Głównym powodem, dla którego zwlekałam z wybraniem się w końcu do kina na „Kler” był sam jego reżyser, Wojciech Smarzowski, gdyż jego twórczość, podobnie jak twórczość Małgorzaty – Małgośka mówią mi – Szumowskiej, do mnie nie przemawia. I w tym sensie „Kler” mnie nie zaskoczył; nastawiłam się na ponaddwugodzinne nurzanie się w gnojówce, a potem onanizowanie się reżysera po wspomnieniach z tegoż i film tych (wymuszonych poprzednimi dziełami Smarzowskiego) oczekiwań nie zawiódł. Sęk w tym, że nie bardzo lubię nurzać się w gnojówce i znam milsze źródła przyjemności.
Nie chciałabym być źle zrozumiana. Mam świadomość, że poruszony w „Klerze” problem układów, hipokryzji, cynizmu czy kompletnego braku jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego występujący w większości skorumpowanych instytucji (film traktował akurat o duchowieństwie, ale jego fabuła mogłaby się równie dobrze toczyć w środowiskach politycznych) jest bardzo poważny i ciężki. Nie przekonuje mnie jednak teoria, w myśl której o ciężkich i trudnych tematach można opowiadać jedynie w ciężki sposób (nie tylko przenośnie, ale też dosłownie – w jedynej scenie, w której moglibyśmy zobaczyć dwa piękne mające się ku sobie ludzkie ciała, widzimy raczej ich przerysowane karykatury o wielorybich kształtach).
Innym moim problemem z tym filmem jest płaskość i psychologiczna niewiarygodność bohaterów. Mam wrażenie, że reżyser sam nie do końca może się zdecydować kto jest dobry, a kto jest zły, bo z jakiegoś powodu wydaje mu się, że ma do wyboru tylko te dwie możliwości.  A świat naprawdę nie jest czarno-biały. W prawdziwym życiu często zepsuci do cna, moralnie zdegenerowani ludzie potrafią być duszami towarzystwa, budzić same najlepsze emocje, a ci najbardziej prawi nie zawsze są otoczeni wianuszkiem przyjaciół, nie zawsze są zrozumiani, nie wszyscy pałają do nich sympatią. Smarzowski zdaje się przypomnieć sobie w którymś momencie filmu, że bilans bohaterów dobrych i złych mu się nie zgadza, więc nagle – nie do końca wiadomo dlaczego – jeden z bohaterów zaczyna pokazywać swoje drugie oblicze. Ale czy jest to przemiana? Wiedząc, że ludzie nie są jednowymiarowi, odbieram to raczej jako odsłonięcie przed widzem kolejnej jego barwy. Dlaczego jednak część bohaterów ma tu tylko jedną barwę? Nie umiem się w tym doszukać konsekwencji. Nie chodzi o to, że nie umiem zrozumieć postępowania postaci. Mam pewną wiedzę z zakresu psychologii, umiem odgadnąć, co mogło się zdarzyć między kadrami. Pytanie raczej czy rozgrywanie większości historii poza kadrem nie jest pewnego rodzaju pójściem na łatwiznę ze strony twórców. Brak dosłowności jest oczywiście zawsze dobrym pomysłem, gdyż dosłowność sztukę zabija, jednak sam brak dosłowności jeszcze sztuki nie tworzy.
Poza wszystkim fabuła również nie jest tu dopracowana i zagadnienia dla niej kluczowe  nie są tu do końca wyjaśnione.
Do tego, jako estetkę, drażni mnie ukazywanie świata wyłącznie brzydkiego, który równocześnie nie jest przepuszczony przez żaden filtr. Kiedy oglądam jeden z moich ulubionych teledysków wszech czasów,
Come To Daddy grupy Aphex Twin, widzę cudownie wyreżyserowaną brzydotę – spójną, przemyślaną, konsekwentną, służącą konkretnej opowieści. Kiedy oglądam prace jednego z moich ulubionych artystów, Davida Nebredy, w których na ogół pokryty jest własnymi fekaliami i pokazuje swoje przerażające, nieludzko wychudzone schorowane ciało, widzę w tym głębszy sens, a nawet odwołania do Hieronima Boscha (których, co prawda, nie widzi już nikt inNy oprócz mnie, ale może dlatego, że ja widzę je oczami nNi). Kiedy zaś oglądam filmy Smarzowskiego (lub Szumowskiej, bo one cierpią na podobny problem), widzę usilne starania, by pokazać jak najbrzydsze wnętrza, jak najbrzydsze widoki, jak najbrzydsze kadry, jak najbrzydszych ludzi, jak najbrzydsze dusze i jak najbrzydszy język bez żadnego zrozumiałego dla widza powodu.
Dodatkowo mierzi mnie pokazywanie świata, w którym nie ma sztuki, nie ma erudytów. A w tym filmie nikt nie jest na żadną sztukę wrażliwy. Nikogo też nie można nazwać inteligentem. Wszyscy są prości (żeby nie powiedzieć prostaccy), chamowaci i sprawiają wrażenie nieoczytanych, nieobytych. Szczerze współczuję widzom, którzy nie czuli się przez to podczas oglądania nieswojo. To, na co musiałam patrzeć było tak dalekie od mojej codziennej rzeczywistości, że ciągle miałam wrażenie, że pomyliłam drzwi.
Jeśli odsunąć na chwilę środowisko duchownych przedstawione w tym filmie, a także problem pedofilii i skupić się na wątku, w którym odrobinę lepiej możemy zrozumieć postępowanie bohaterów, poznając ich historie (a raczej raptem ich zarys), od razu przychodzi mi na myśl zupełnie inny i kompletnie doskonały artystycznie film Paola Sorrentino „Wielkie Piękno”. Tam przecież też cyniczny i dosyć dekadencki (ale równocześnie jakże oszałamiająco uroczy, jakiż pociągający, jakiż erotycznie magnetyzujący) Jep Gambardella (w tej roli boski Toni Servillo) jest tym kim jest, gdyż coś na to silnie wpłynęło. I do pokazania tego mechanizmu Sorrentino nie potrzebuje na szczęście ani meblościanki, ani aktorów ważących po 200 kilo, ani zabłoconych smutnych dróg. Być może też dlatego „Wielkie Piękno” jest filmem wybitnym, a „Kler” jest po prostu filmem mocnym, być może nawet lepszym od filmów Patryka Vegi (choć stylistycznie dosyć zbliżonym), jednak nie nazwałabym go filmem dobrym. Poruszenie, w jakie wprawa widzów (tak, wyszłam z kina ze łzami w oczach – po części były to łzy szczęścia, że film się już skończył) wynika z samej tematyki i ukazanych w nim problemów, nie zaś jego porażającego artyzmu. Jednak jest coś bardzo polskiego z jednej strony w narzekaniu i kreowaniu smutnej, beznadziejnej i wstrząsającej wizji świata, a z drugiej w napawaniu się oglądaniem jej, rozdrapywaniem ran, umacnianiu się w przeświadczeniu, że jest się pokrzywdzonym i biednym. I taka polskość jest mi obca, bo wydaje mi się, że o trudnych i bolesnych sprawach oczywiście trzeba mówić, ale nie po to, żeby się tym niezdrowo ekscytować, lecz by zmienić coś na lepsze, a potem móc się tą zmianą cieszyć. Kiedy mam ochotę popływać i widzę przed sobą szambo, a kilka metrów dalej uroczy akwen, wybieram kąpiel w czystej i przejrzystej wodzie. Ale oczywiście różne są gusty i potrzeby…

P.S. Na wspomnienie na pewno zasługuje bardzo oszczędna, ale doskonała muzyka Mikołaja Trzaski.

P.S. 2 Łączę wstrząsający, choć doskonale przeprowadzony, wywiad z byłym księdzem, który ciągle miałam w głowie, podczas oglądania „Kleru”.