„Na własną nutę” Edward Pałłasz

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Iskry
rok wydania: 2018

Edward Pałłasz (kompozytor, dyrektor Programu Drugiego Polskiego Radia, wieloletni prezes Stowarzyszenia Autorów ZAiKS) był jedną z tych osób, które znałam właściwie od zawsze. Środowisko muzyczne jest małe i hermetyczne – na wszystkich koncertach spotyka się właściwie te same osoby. Nasze stosunki nie były może zażyłe, ale na pewno bardzo serdeczne. Z ogromną przyjemnością sięgnęłam więc po autobiografię pana Edwarda, zwłaszcza że cytowane z niej w biografii mojego taty fragmenty bardzo się tam wyróżniały znakomitym stylem. Moje pierwsze i najsilniejsze wrażenie po lekturze jest takie, że autor wspaniale włada słowem i właściwie niezależnie od samej treści (która jest nota bene bardzo ciekawa), forma rzeczywiście urzeka.
Ponieważ większość życia tkwiłam w przekonaniu, że urodziłam się za późno i że nie pasuję do obecnych czasów, drugie wrażenie po lekturze było dla mnie swego rodzaju wstrząsem. Otóż uświadomiłam sobie, że nie tylko mogę dziś wiele temu ukochanemu onegdaj muzycznemu środowisku zarzucić, ale też jaką jestem szczęściarą, że czasy, w których dorastałam, przeszły już do historii. Uderzający okazał się dla mnie zarówno powszechnie panujący kiedyś seksizm (w którym, jak zauważyłam, sama byłam chowana), jak i pewne nieznośne poczucie wyższości i skłonność do oceniania bliźnich charakteryzujące prawdopodobnie wszystkie małe i hermetyczne środowiska.
Czy to moje zarzuty do książki lub jej autora? Nie, to obserwacje. Wspomniany seksizm (odczuwalny w sposobie formułowania myśli – co ciekawe tym mocniejszy, o im bardziej oddalonych w czasie wydarzeniach mowa) nie sprawia wrażenia cechy wrodzonej, lecz nabytej. Pałłasz w sposób piękny i przejmujący, z wielkim szacunkiem i miłością opowiada o najważniejszych kobietach swojego życia: matce, pierwszej – tragicznie zmarłej – oraz drugiej żonie. Równocześnie pozwala sobie na taki oto fragment (poprzedzony zresztą sugestią, że Witold Lutosławski „nie mógł się powstrzymać, by z upodobaniem nie zerkać na piękny zarys biustu Kaliny Jędrusik”, w której każdy, kto Lutosławskiego znał osobiście, dopatrzy się fikcji literackiej zdradzającej ogromne pokłady wyobraźni autora):

Kalina szczerze podziwiała muzykę swojego szwagra, Witolda, choć zapewne część tego podziwu rodziła się również z jego ukradkowych spojrzeń w załomki jej szlafroka. Z przejęciem potrafiła opowiadać o najnowszym utworze Witolda zatytułowanym „Muzyka żałobna”. Śmiało zrównywała go z muzyką Jana Sebastiana Bacha, z jego precyzją wywodu i oszczędnością materiału wyjściowego. Z przyjemnością się z nią zgadzałem. Tryton i półton jako jedyne elementy konstrukcyjne pierwszej i końcowej części tego znakomitego utworu były dowodem na trafność jej porównania.

Dla mnie np. bardzo ciekawe i w pewnym sensie zaskakujące było to, że ktoś z tak mimo wszystko odległego estetycznie świata jak aktorka i piosenkarka parająca się muzyką rozrywkową, rzeczywiście cenił wysublimowaną i niesłychanie wymagającą twórczość Witolda Lutosławskiego. Tymczasem Pałłasz – niezależnie od faktycznych intencji – dosyć mimo wszystko lekceważąco poddaje w wątpliwość czy (niekwestionowany zresztą) symbol seksu naprawdę mógł tę muzykę podziwiać i rozumieć (z własnego doświadczenia wiem, że jedno z drugim nie stoi w sprzeczności). Ostatecznie zresztą przyznając, że jej spostrzeżenia dotyczące muzyki Lutosa były słuszne. Po co więc w ogóle najpierw sugestia, że część jej podziwu miała jakikolwiek związek z jej seksapilem, a potem oficjalne przyznanie jej racji, jak by przytoczenie jej własnych obserwacji niepopartych męskim stanowiskiem nie było wystarczające? Jak by była małą dziewczynką… Nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź: patriarchat, będący kolebką seksizmu, tak bardzo nie radził sobie z kobietą równocześnie seksualnie wyzwoloną i inteligentną, zakładając, że takie zjawisko w przyrodzie nie występuje, że jak ktokolwiek się z nim jednak zetknął, to – nie będąc wyposażonym w narzędzia do jego przyswojenia i opisania – nie potrafił reagować inaczej niż tuszowaniem swojego zmieszania głupawymi żartami (więcej miejsca temu zjawisku poświęciłam w tekście „Głupia cycatka”). Nie oznacza to złej woli autora, a raczej pewne skrzywienie, jakim obarczyły go czasy i miejsce, w jakich wzrastał.

fragment książki oraz dorodnej Marianny

Drugim fragmentem, z którym mam ogromny problem, był ten odnoszący się do molestowania seksualnego, jakiego autor padł ofiarą. Z  jednej strony mam pełną świadomość, że w autobiografiach ludzie nie przedstawiają prawdy, lecz wycinki rzeczywistości, które pamiętają. W dodatku robią to w sposób, w jaki je widzą (nawet jeśli będzie nim zerkający w czyjkolwiek najpiękniejszy nawet dekolt Witold Lutosławski). Z drugiej wiem też, że ofiary przemocy radzą (lub nie radzą) sobie z nią bardzo różnie – obracanie więc traumatycznych sytuacji w żart czy odbieranie im faktycznego ciężaru jest zjawiskiem często spotykanym. Mając to wszystko na uwadze, kiedy czytam w wydanej w 2018 roku książce, że kilka dekad wcześniej pewien profesor na lekcji z młodym chłopakiem (żeby nie powiedzieć, chłopcem) dopuścił się „demonstracyjnego samogwałtu”, a jedynym komentarzem do tej – przytoczonej jednak – historii są heheszki, że cudze fallusy nie budziły w ofierze podniecenia, ponieważ już zdążyła zakosztować rozkoszy, jakie daje kobiece ciało, przechodzą mnie ciarki. I nie wiem, co jest gorsze – czy kreowana w książce nieświadomość autora, czy komunikat, jaki zostawia ludziom młodym, którzy być może po tę lekturę sięgną. Zabrakło mi, choć na marginesie, jasnego zaznaczenia, że sytuacja musiała być bardzo niezręczna i przekraczająca granice chłopaka wcale nie dlatego, że nie był homoseksualny (bo czy gdyby jego orientacja była inna lub samogwałtu dopuściła się nauczycielka, wszystko byłoby w porządku? Musiałby mieć chęć?)! Zły był brak wyraźnej zgody. Z drugiej strony wystarczy przeczytać prawną definicję gwałtu, żeby zrozumieć, że w Polsce przez tyle lat właściwie niewiele się zmieniło.
Kolejnym fragmentem, którego przemożną potrzebę skomentowania czuję, jest ten o wyrzuceniu taty z Polskiego Radia.

Twórca Studia Eksperymentalnego został z Polskiego Radia wyrzucony. Po dwudziestu pięciu latach pracy. Wszystko dlatego, że na spotkaniu artystów z generałem Jaruzelskim, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, palnął coś niebacznie o pustyni muzycznej w PRL. Może i nieco przesadził w ferworze dyskusji, ale prezes, pułkownik Mirosław Wojciechowski, przesadził z całą pewnością. Z czystej, wyrachowanej zemsty.

Pan Edward miał z pewnością (czemu daje zresztą wyraz w wielu miejscach swojej książki) dużo mniej radykalny stosunek do konformizmu niż mój tata. Domyślam się więc, że nie mógł inaczej zrozumieć postawy taty niż tak, jak ją opisał, ale jako właścicielka genów Patkowskiego mam potrzebę wyjaśnienia, że wszystko, co tata powiedział przy Jaruzelskim nie było palnięciem niebacznym, ale aktem odwagi wynikającym z głębokiego przekonania, że nie ma ceny, której nie byłoby warto zapłacić za mówienie prawdy. W tym przypadku zapłacił akurat cenę najwyższą i z całą pewnością się tego nie spodziewał. Wiem jednak, że gdyby miał możliwość cofnięcia czasu, zrobiłby to samo po raz drugi. Bo tak było trzeba. I on to czuł.
Podsumowując, „Na własną nutę” Edwarda Pałłasza przez swoją lekkość, porywający język i naszpikowanie interesującymi historiami z największymi nazwiskami świata teatru (początki STS-u) oraz muzyki współczesnej w tle to fantastyczna, wciągająca lektura. Urzekła mnie też sama jej forma – tytuł każdego rozdziału to przedmiot (lub mebel) w mieszkaniu autora, przez co możemy poczuć z nim swoistą więź. Pokazuje nam palcem obraz lub wiszące na ścianie skrzypce i zaczyna snuć swoją opowieść.
Z pewnością jeszcze pięć, dziesięć lat temu (gdyby była napisana) odebrałabym tę książkę zupełnie inaczej – być może z pewną tęsknotą za czasem minionym i bezkrytycznym odbieraniem wszystkiego, co przypominało mi moje środowisko. Dziś uświadomiła mi terapeutyczną drogę, jaką przeszłam. I za to jestem panu Pałłaszowi wdzięczna najbardziej.

przeMOC

fot. Geo Dask

Utknęłam na pewien czas w gotowaniu, a potem kosmetykach (przy okazji zapraszam do swojego sklepu), ale pora powrócić do tematów cięższego kalibru. W kontekście strajków kobiet dosyć często powraca temat przemocy. Z pewnym przerażeniem obserwuję, jak powszechne jest niezrozumienie tego problemu. Odnoszę smutne wrażenie, że najwięcej wiedzą o przemocy jej byłe ofiary po latach terapii, a reszta – póki temat jej nie dotyczy – kompletnie bagatelizuje jej przejawy. Ponieważ sama jestem byłą ofiarą przemocy po latach terapii, bardzo chciałabym otworzyć oczy ludziom, którzy jeszcze mogą zareagować, póki nie jest za późno…

Przemoc: rzeczywistość vs. wyobrażenia

Chyba najczęściej powtarzaną przeze mnie frazą w minionym roku (również na blogu) była ta, że zło nie jest jaskrawe. Będę ją powtarzać do znudzenia, bo mamy tendencje do utożsamiania ze złem jedynie stuprocentowych potworów. Kiedy napotykamy na coś, co nie jest jednoznaczne, lub jest pozornie niewinne, wolimy to bagatelizować. Poniżej przedstawię po dwa przykłady z każdego rodzaju przemocy – oba tak samo złe, ale pierwszy będzie dla każdego oczywisty, a drugi nie, więc uruchomi się w nas chęć relatywizowania sytuacji i usprawiedliwiania oprawcy.

  • Przemoc fizyczna? To wielki umięśniony bydlak, okładający pięściami – czasem na śmierć – swoją filigranową żonę. A wyprowadzony z równowagi rodzic, który dał w końcu rozrabiającemu dziecku klapsa?
    No co ty! To tylko klaps, a przecież ten rodzic to dziecko kocha. No i poza tym każdy by się wkurzył na jego miejscu!
  • Przemoc psychiczna? To wymyślne szantaże emocjonalne, awantury, w których ofiara zrównywana jest z błotem, wyzywana od najgorszych. A partner, który komunikując się z najbliższą osobą posługuje się niemal wyłącznie sarkazmem?
    No co ty! To bywa nawet zabawne. A poza tym przecież sarkazm jest oznaką inteligencji.
  • Przemoc seksualna? To ohydny, pijany, spocony mężczyzna, który wymusza seks na swojej partnerce, niemającej na to ochoty, ale panicznie się go bojącej. A ta miła pani, która od lat odmawia partnerowi seksu, równocześnie obsesyjnie go kontrolując i nie pozwalając mu odejść?
    No co ty! Kobieta nie jest narzędziem do seksu. To jego wina, skoro jest pantoflarzem.
  • Przemoc finansowa? To tyran, który zabiera z pudełka odłożone na czynsz pieniądze i je przepija, zostawiając biedną wystraszoną żonę i gromadkę dzieci z niczym. A ten elegancki prawnik, który wydziela swojej równie dobrze zarabiającej żonie pieniądze na wydatki?
    No co ty! Ona jest przecież rozrzutna i nie umie gospodarować pieniędzmi – całe szczęście, że on potrafi nad nią zapanować.

Dlaczego damskiego boksera, obrzucającego rodzinę wyzwiskami tyrana, gwałciciela czy  nałogowca, doprowadzającego domowy budżet do ruiny mamy ochotę roznieść na strzępy, a rodziców Franka rozrabiaki, sarkastyczną Jolkę, bez której nie wyobrażamy sobie żadnej udanej imprezy, miłą panią Helę manipulującą mężem pantoflarzem przy pomocy seksu, czy w końcu pana Piotra, szanowanego prawnika, próbujemy bronić? Po pierwsze dlatego, że ich znamy. I to jest pierwsza pułapka naszego myślenia i w pewnym sensie błędne koło: wydaje nam się, że nie znamy osób dopuszczających się przemocy właśnie dlatego, że przemocowców dehumanizujemy (argumentując to autentycznymi historiami z policyjnych kronik). Tymczasem zna ich każdy z nas. Poszłabym nawet o krok dalej i zaryzykowałabym tezę, że każdy z nas chociaż raz w życiu (być może nieświadomie) dopuścił się jakiejś formy przemocy.
Wydaje mi się, że trudność z nazwaniem zła po imieniu w przypadku mniej jednoznacznych sytuacji wynika z lęku, że nie bardzo wiemy, co mielibyśmy zrobić z faktem, że naprawdę szczerze kogoś lubimy, a on jednak dopuszcza się przemocy, z którą przecież nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego. Rozwiązanie jest jednocześnie bardzo proste i niesamowicie trudne – trzeba zaakceptować dany stan rzeczy. Ludzie nie są czarno-biali. Możemy cenić u kogoś wiele cech, ale rozumiejąc, że niektóre jego zachowania są przemocowe, zwracać na nie uwagę.
Ja na przykład długie lata wierzyłam w mit sarkazmu będącego dowodem na wysoką inteligencję. Dziś umiem powiedzieć wprost, że nie bawi mnie rozmowa utrzymywana w duchu przemocy. Umiem też przestać brać w niej udział.

Z rodzinNego domu…

Wychowywałam się w przeświadczeniu, że „jako jedynaczka jestem skrajną egoistką i egocentryczką”. (Swoją drogą zarzucanie jedynakowi, że jest jedynakiem, a zwłaszcza „typowym” jest co najmniej zadziwiające.) Nikt nie nauczył mnie, czym są te słynne „kompromisy”, na które podobno „trzeba iść”. Słyszałam tylko, że nie umiem tego robić, choć powinnam. Z taką wiedzą o sobie wchodziłam w kolejne związki, bardzo chcąc być w nich idealna. Oczywiście nie rozumiałam jeszcze wtedy, że z jednej strony nikt nie jest idealny, a z drugiej, każdy jest – na swój własny, niepowtarzalny sposób. Każdą krytykę odbierałam jak atak na siebie, bo nie zbudowałam w sobie na tyle silnego poczucia własnej wartości, żeby odróżniać swoje czyny (lub wygląd) od istoty siebie. Kiedy po raz pierwszy w związku zostałam nazwana „głupią”, myślałam, że owszem, nie jest mi z tym miło, ale:

  • przecież nie ma związków bez konfliktów
  • może wyjście i zatrzaśnięcie za sobą na zawsze drzwi (czyli mój pierwszy odruch) będzie świadczyć o mojej nieumiejętności pójścia na kompromis
  • co prawda nigdy nie słyszałam, żeby moi rodzice tak się do siebie zwracali, ale co ja tam wiem o życiu, zwłaszcza w parze…

Nikt też ani w domu, ani w szkole, nie powiedział mi o zjawisku przemocy psychicznej. Żyłam w nieświadomości, że coś takiego istnieje. Prawdopodobnie zresztą większość osób z mojego pokolenia ma podobne doświadczenia. Nie rozumiałam, że o ile prawdą jest, że konflikty i nieporozumienia są na ogół wpisane w każdą relację (i to jest w porządku), o tyle są granice, których przekraczać nie wolno. Dziś, gdyby ktoś nazwał mnie „głupią”, zakomunikowałabym mu, że użył tego słowa wobec mnie pierwszy i ostatni raz. I byłabym konsekwentna. Nie chodzi tu wcale o jakąś obiektywną prawdę, bo nie jestem głupia akurat, ale gdybym była… Czy to uprawniałoby kogokolwiek do mówienia do mnie w ten sposób? Czy to uprawniałoby kogokolwiek do mówienia do kogokolwiek w ten sposób? Ośmieszanie, zaniżanie cudzego poczucia wartości (na ogół ofiary są dobierane w ten sposób, by już w punkcie wyjściowym mieć bardzo niskie), wyzywanie – to wszystko nie ma nic wspólnego z nieporozumieniami czy konfliktami! Tym bardziej ma się do nich nijak „pójście na kompromis”! Możemy się sprzeczać, ale musimy się szanować. I to dotyczy każdego typu relacji.
Pewnym zaskoczeniem było dla mnie to, że współuzależnienie – u mnie zdiagnozowane dopiero po wielu latach różnych toksycznych związków – nie jest skutkiem, lecz przyczyną wchodzenia w relacje z osobami uzależnionymi. Co to znaczy? To znaczy, że wychodzimy z rodzinnego domu z jakimś obrazem samych siebie, z jakimś poczuciem własnej wartości. Po części ten obraz nas samych wynika z naszego charakteru i usposobienia zapisanego w genach, a po części ze sposobu wychowania. Tendencje do uległości, niepewność siebie oraz zaniżone poczucie własnej wartości mogą prowadzić do wytworzenia się w człowieku skłonności do wejścia w rolę osoby współuzależnionej. To z kolei doskonale wyczuwają ludzie zaburzeni, często też uzależnieni, którzy nie mają szans na zbudowanie zdrowego związku z silnym, zdrowym partnerem. Moment, w którym to pojęłam był dla mnie przełomowy.

Wtórna wiktymizacja ofiary

Powszechna niewiedza związana z mechanizmami, które wytwarzają się w przemocowych związkach jest niestety ogromna. Ostatnio koleżanka usłyszała na poczcie rozmowę, w której pewien pan wyraził śmiałą tezę, że „niektóre baby, to chyba lubią być sprane” – argumentem miało być to, że kobiety często wychodząc z jednego przemocowego związku, wchodzą w następny, również przemocowy. Jej wtrącenie się i pobieżne wyjaśnienie być może coś w panu otworzyło. Oby. Niestety mnie też zdarzało się słyszeć z ust osób, od których spodziewałabym się większej świadomości, że „przecież czyjś toksyczny partner nie zmienił się z dnia na dzień – że od początku musiał taki być”, co niebezpiecznie łatwo prowadzi do wtórnej wiktymizacji ofiary (sama chciała, wiedziała, o co się prosi). Rzeczywiście prawdą jest, że jeśli chcesz wiedzieć, jak zakończy się twój związek, popatrz na jego początek. (Sama wiem doskonale, z jakiego powodu mój związek ma szansę się rozpaść, co traktuję jak informację zwrotną, nad czym codziennie musimy oboje pracować.) Jednak „ślepota” ofiar bierze się najczęściej z ogromnej potrzeby miłości, czasem również założenia rodziny. Dobieramy się na podstawie deficytów, co do jakiegoś stopnia jest naturalne. Nie chcemy więc widzieć tego, co złe, znajdując na to szereg usprawiedliwień. Im bardziej jesteśmy poobijani po dzieciństwie, tym mniej widzimy. Z drugiej strony, manipulatorzy potrafią się znakomicie maskować, a kiedy już ukażą ofierze swoje prawdziwe barwy, ta często nie ma najmniejszych szans, by uciec, nawet jeśli przemknie jej to przez głowę.
Często byłam pytana, czemu tyle lat wytrzymałam ze swoim ostatnim oprawcą, którego już właściwie nawet nie pamiętam trzeźwego. Czemu momentem przełomowym nie był ten, w którym użył wobec mnie przemocy fizycznej (paradoksalnie to wcale nie było moje najgorsze doświadczenie w tym związku). Czy te pytania były na miejscu? Czy osobą, która komukolwiek z czegokolwiek powinna się tłumaczyć, byłam naprawdę ja?

Przemoc od dziecka

Od małego uczymy dzieci, że przemoc nie jest rozwiązaniem, a równocześnie sami ją wobec nich stosujemy. Wspomniany wcześniej klaps to oczywiście najbardziej drastyczny przykład, ale zmuszanie dziecka do robienia czegoś, czego robić nie chce połączone z szantażem jest w bardzo wielu domach na porządku dziennym. Pracując w szkole, wielokrotnie byłam niestety świadkiem nakładania dziecku w stołówce fury jedzenia, mimo że prosiło o mniejszą porcję, a potem, kiedy nie mogło dojeść, opowiadania mu o głodujących w Afryce dzieciach. Czyli, reasumując, dorosły, wykorzystując pozycję silniejszego, wymyśla sobie, ile dziecko ma zjeść – nie zważając na to, że ono doskonale wie, ile zjeść jest w stanie i nam to komunikuje – i wmusza w nie tę ilość. A kiedy mały człowiek chce już odejść od pełnego jeszcze talerza, szantażuje je odpowiedzialnością za wyrzucanie jedzenia. Przerażające, ile osób nie widzi w tym przemocy.
A, znany pewnie większości, tekst:

Dopóki płacę za twoje utrzymanie, będziesz mieszkać w tym domu na MOICH zasadach!

– tekst, który prawdopodobnie zna każdy z nas

Jaki komunikat otrzymuje wtedy ten biedny 13-latek, tak bardzo potrzebujący niezależności i znalezienia własnych granic, ale będący jeszcze w pełni na utrzymaniu swoich rodziców? Dowiaduje się, że rządzi ten, kto ma siłę, czyli w tym wypadku pieniądze. W duchu nienawidzi swoich rodziców, marząc, że jak już pójdzie do pracy, zarobi mnóstwo pieniędzy i będzie żył po swojemu i nikt mu nie będzie mówić, co może, a czego nie może! Czemu uważam, że to źle? Bo utrwala w dziecku przeświadczenie o tym, że ten, kto ma siłę, może wszystko. Tymczasem ważne jest, żeby uwrażliwić dziecko na potrzeby ludzi wokół, swoich własnym nie wyłączając – nauczenie go kompromisów właśnie, życia w społeczeństwie. To samo można przecież powiedzieć słowami:

W tym domu mamy takie zasady. Umówiliśmy się na nie dawno temu, dotychczas wszystkim służyły. Przykro mi, że przestały ci odpowiadać, ale nie zmienimy ich. W swoim własnym domu wprowadzisz swoje i wszyscy również będą musieli je uszanować. W tym – mamy swoje.

– sens ten sam, ale przekaz zupełnie inny

Z takiego komunikatu dziecko dowiaduje się, że siła nie tkwi we władzy czy pieniądzach, ale we wspólnym ustaleniu zasad i byciu w ich pilnowaniu konsekwentnym. Dowiaduje się też, że należy szanować zarówno swoje, jak i cudze granice. Oczywiście, że będzie prawdopodobnie tak samo wkurzone, jak przy pierwszym tekście, ale – w przeciwieństwie do tego pierwszego – ten zasieje w nim coś pozytywnego.

fot. Geo Dask

P.S. Na deser łączę swoją autorską piosenkę z najnowszej, nieskończonej ciągle jeszcze płyty. „Teledysk” kręciłam na greckiej wyspie Thassos, która z wielu powodów była moim rajem, ale też z kilku – piekłem.