
wyd.: Muzeum Sztuki w Łodzi i Fundacja Automatophone
rok wydania: 2019
Mój tata, Józef Patkowski, gdyby żył, kończyłby dzisiaj 91 lat. Był (do niedawna) nie tylko najważniejszym mężczyzną, ale też najważniejszym człowiekiem w moim życiu. Nauczył mnie, jak istotne jest postępowanie zgodne z własnym sumieniem i – co za tym idzie – mówienie głośno tego, co się myśli i czuje, bez względu, jak bardzo może się to okazać (chwilowo) niepopularne. Świat zmieniają w końcu tylko buntownicy. Wpoił we mnie niezgodę na bylejakość. Swoją dzisiejszą recenzję dedykuję więc jego pamięci. Pewnym paradoksem jest fakt, że omawiana książka została poświęcona akurat jemu… Cóż, jego rozczulająca przekora najwyraźniej jest nieśmiertelna.
Pisać każdy może
Kiedy wiele lat temu, znając moje teksty, sam Krzysztof Droba namawiał mnie, żebym napisała książkę o zawodowych dokonaniach taty, niesamowicie połechtał tym moje literackie ego, wiedziałam jednak, że pomysł nie jest dobry i to z kilku powodów. Po pierwsze nie miałam, nie mam i nigdy nie będę mieć dystansu, który do napisania rzetelnej pracy jest konieczny. Po drugie nie jestem muzykologiem. (Choć uczęszczam na Warszawską Jesień już od trzydziestu dwóch lat, nie udało mi się – jak niektórym – zostać nim przez zasiedzenie.) Miałam silne przeczucie, że skończenie filologii polskiej i kulturoznawstwa nie daje wystarczających kompetencji do napisania o ikonie polskiej muzykologii. Dziś, po przeczytaniu książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” autorstwa Agnieszki Pindery wiem, że jeśli coś może nie dawać ich bardziej, to skończenie samego kulturoznawstwa…
Jednym z podstawowych problemów tej pracy jest to, że właściwie nie wiadomo, do kogo jest adresowana. Brak jasno sprecyzowanej grupy docelowej pogłębia i tak już obecny chaos spowodowany ogromnymi niedostatkami warsztatowymi. Autor ma prawo żywić nadzieję, że jego książkę przeczytają bliżej nieokreśleni wszyscy. W praktyce jednak Agnieszka Pindera nie wiedząc, czy pisze do muzykologów, czy do szerszego grona odbiorców, raz tłumaczy pojęcie tak dla każdego muzykologa oczywiste, jak „serializm”, a innym razem zostawia bez wytłumaczenia pojęcia – dla osób niezwiązanych zawodowo z muzyką – wyjaśnień (lub przynajmniej uporządkowania) wymagające.
Kolejnym problemem jest absolutny brak wyczucia językowego autorki i niedbałość redaktorów (aż dwóch!). Jeśli prawie wszystkie znajdujące się w książce cytaty biją na głowę swoją językową jakością tekst główny, zmusza to do pewnych refleksji. (Nie mam oczywiście na myśli źle pociętego cytatu z mojego bloga, w którym udało się redaktorom wygenerować jedną nieistniejącą w tekście oryginalnym literówkę.)
Żeby jednak zwrócić uwagę na łyżeczkę miodu w tej beczce dziegciu, warto wspomnieć o świetnym tytule oraz znakomitym i wysmakowanym projekcie graficznym książki.
Mieszko, Mieszko!
Mój koleżko!
Tata przechodził z większością ludzi w każdym wieku dosyć szybko na „ty”. Nie wszystkim moim rówieśnikom udawało się przełamać, by mówić do niego po imieniu (różnica wieku wynosiła w końcu 56 lat), jednak znaczące było to, że propozycja zawsze wypływała od niego. Kiedy autorka, zaliczająca się zresztą do grona moich rówieśników, pisze o tacie, którego nigdy osobiście nie poznała, „Józef”, mam dyskomfort. Nie był jej kolegą. Nie był nim też serdeczny przyjaciel taty jeszcze z czasów szkolnych, ceniony profesor fizyki Ryszard Gajewski*. Choć nigdy nie słyszałam, by tata nazywał go inaczej niż pieszczotliwym zdrobnieniem „Rysiek” i choć w ten sam sposób nazywała go też cytowana w książce, ich wspólna koleżanka i równolatka, Magdalena Shummer, z pewnością nieżyjący już profesor Gajewski nigdy nie był „Ryśkiem” dla Agnieszki Pindery.
*prof. Ryszard Gajewski – pracownik Polskiej Akademii Nauk oraz Massachusetts Institute of Technology, organizator i pierwszy kierownik Pracowni Fizyki Plazmy w Zakładzie Teorii Jądra Atomowego Instytutu Problemów Jądrowych w Warszawie; na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pierwszy (i jedyny) dyrektor wydziału ds. zaawansowanych projektów Departamentu Energii Stanów Zjednoczonych
Razi mnie również wprowadzenie postaci jednego z najpoważniejszych muzykologów, przyjaciela taty, profesora Michała Bristigera*, słowami:
[…] Michał Bristiger, późniejszy badacz i popularyzator muzyki oraz wykładowca akademicki […]
– „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszka Pindera, str. 50
„Popularyzatorem muzyki” może być każdy, kto się nią interesuje, bez względu na wykształcenie (żeby niedaleko szukać, jest nim np. redaktor i pomysłodawca tej książki, Michał Mendyk). „Badacz” i „wykładowca akademicki” również są, owszem, prawdą, ale niecałą. Przedstawienie kogoś o tak wielkich osiągnięciach w sposób sugerujący czytelnikowi, że nie miał ich wcale, w złym świetle stawia jedynie autora i w najlepszym razie świadczy o jego niewiedzy. (W innym wypadku trzeba byłoby uwierzyć w celowe fałszowanie historii.)
*prof. Michał Bristiger – prof. zw. dr hab. sztuk muzycznych o specjalności muzykologia; krytyk muzyczny; naukowiec związany z Instytutem Sztuki PAN, którego głównym kierunkiem zainteresowań była problematyka teoretyczna i estetyczna; wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego i Warszawskiego; doctor honoris causa Uniwersytetu w Palermo, lekarz
Podobny bunt rodzi we mnie pierwsze wspomnienie o Stefanie Jarocińskim:
Stanowisko związane z radiowym teatrem objął po muzykologu i publicyście muzycznym Stefanie Jarocińskim.
– tamże, str. 55
„Publicystą muzycznym”, podobnie jak „popularyzatorem muzyki”, również może być każdy. Doceniam, że Stefan Jarociński* został przynajmniej określony mianem muzykologa, jednak wciąż razi mnie odczuwalny brak świadomości autorki, o kim pisze.
*dr Stefan Jarociński – muzykolog, krytyk, pisarz muzyczny; miłośnik muzyki i kultury francuskiej, którego głównym przedmiotem zainteresowań była estetyka XIX i XX wieku oraz historia krytyki muzycznej; badacz muzyki Debussy’ego
Tego typu przykładów mogę wskazać w książce jeszcze kilka. Autorka sprawia wrażenie, że nie orientuje się w ogóle w realiach ani środowiska, ani czasów, o których pisze. Nie czuje też, co wypada, a czego nie i nieustająco przekracza granice (bardzo w tym środowisku i tamtych czasach istotne).
Biografem być
Dobrze napisane biografie dzielą się na dwa rodzaje. Pierwszy, w którym piszący sam jest wielką osobowością i opisując przyjaciela albo np. grupę artystyczną, pokazuje nam swój sposób odbioru opisywanej historii (jak arcyciekawa książka o TOTARCIE, którą lada dzień wyda Tymon Tymański), to biografie o charakterze autobiograficznym nawet, jeśli autor niekoniecznie pisze wyłącznie o sobie samym. Drugi rodzaj biografii to taka, w której biograf najpierw wykonuje niezwykle ciężką i żmudną pracę, docierając do wszystkich dostępnych materiałów (książek, prasy, dokumentów, zapisków, relacji bliskich, etc.) na temat osoby, o której zamierza napisać, a potem – wyposażony w gigantyczną wiedzę – usuwa się w cień bohatera książki, najrzetelniej przedstawiając jego sylwetkę. Rola trudna, być może nawet niewdzięczna i z powodów oczywistych (co piszę naprawdę bez złośliwości) jedyna pozostająca i Agnieszce Pinderze, i tak naprawdę każdemu, kto zdecydowałby się napisać o Józefie Patkowskim, ale nie żył w jego czasach, nie należał do kręgu jego znajomych i przede wszystkim nie ma na swoim koncie dokonań tak spektakularnych, jak choćby wspomniany profesor Ryszard Gajewski czy profesor Michał Bristiger. Niespecjalnie dziwi mnie, że tak karkołomne zadanie, jakim jest napisanie dobrej biografii Patkowskiego przerosło autorkę. Dziwi mnie natomiast, że – przedstawiając go bardzo chaotycznie i niedbale – co jakiś czas wyłania się zza jego pleców i pozwala sobie na swobodną, niemającą żadnego pokrycia w rzeczywistości interpretację faktów. Oto, żeby nie być gołosłownym, kilka przykładów:
Pomijając ilustracje muzyczne do kilku filmów, zrealizowane razem z przyjacielem i współpracownikiem Krzysztofem Szlifirskim jakby dla wprawy, Józef Patkowski w zasadzie nie komponował.
– tamże, str. 9
Wyssane z palca domysły o tym, że tata napisał muzykę do filmów „dla wprawy”, nawet jeśli są poprzedzone asekuracyjnym i nic nieznaczącym „jakby”, po pierwsze nic do książki nie wnoszą, a po drugie są w biografii niedopuszczalne.
[…] odnalazłam zdjęcie profesora Patkowskiego wykonane w Wielkanoc 1935 roku. […] Może zbyt obszerny płaszcz, w który odziany jest chłopiec na fotografii [sześcioletni Józef Patkowski], został zakupiony „na wyrost”? A może to po prostu ubranie po starszym rodzeństwie?
– „tamże, str. 23
A może po prostu był… 1935 rok?
Bogusław Schaeffer w połowie maja 1968 roku przedstawił szefowi SEPR jeden z nowych pomysłów. [Tu został zacytowany list Schaeffera do taty.] Kompozytor pozwolił sobie na poufałość, gdyż dobrze się już z Józefem znali.
– tamże, str. 79
Reasumując, spoufalająca się ze wszystkimi niepoznanymi osobiście wielkimi postaciami polskiej kultury autorka tłumaczy czytelnikowi, że sam Bogusław Schaeffer* miał prawo zwrócić się w liście do taty po imieniu, „gdyż się dobrze znali”. Napiszę jedynie, że bez względu na to, jaki charakter miała ich znajomość, Bogusław Schaeffer mógł się zwrócić do taty jak chciał, ponieważ… był Bogusławem Schaefferem.
*Bogusław Schaeffer – kompozytor, muzykolog, krytyk muzyczny, dramaturg, grafik i pedagog; pionier gatunku teatru instrumentalnego; jedna z najbardziej oryginalnych postaci polskiego życia muzycznego; (poza wszystkim – rówieśnik taty)
Kaczkę w potrawce z ananasem w stylu azjatyckim wspominają wszyscy bliscy Józefa.
– tamże, str. 141
Mowa o „kaczce po chińsku”, która nigdy nie była przez tatę nazywana inaczej. Słowa autorki to jej luźne skojarzenia. (Co innego oczywiście cytaty, np. z książki Edwarda Pałłasza „Na własną nutę”, bo on, uczestnicząc w przyjęciach taty, zapamiętał danie na własny sposób.)
Nadanie córce imienia Marianna symbolizującego wolność w momencie, gdy Józef doświadczał realnych opresji ze strony władzy było wyraźną deklaracją, że nie zamierza się on poddawać.
– tamże, str. 164
Historia związana z moim imieniem jest bardzo prosta (i celowo – by znów coś nie zostało przez nią przekształcone – nieprzekazana autorce). Tata powtarzał mamie, że „w jego rodzinie są same Marie i same Anny, więc jego córka będzie miała zupełnie inaczej na imię”. Kiedy jednak przyszło co do czego, na wybór mojego imienia złożyły się dwa czynniki: data moich urodzin wypadająca we francuskie Święto Zburzenia Bastylii oraz imię serdecznej przyjaciółki rodziców, Marianny Brün (żony kompozytora Herberta Brüna i córki aktorki teatru Bertolta Brechta), po której dostałam też cudowne zdrobnienie: manNi.
Dużo lepiej byłoby, gdyby autorka zamiast naginać rzeczywistość, po prostu podzieliła się z czytelnikiem refleksją, że zauważa zależność między represjami, jakich doświadczał tata, a moim symbolizującym wolność imieniem. (Usuwanie się w cień bohatera, o którym się pisze, nie musi oznaczać przecież niezwracania uwagi czytelnika na rzeczy, które się dostrzega.) Z pewnością miałoby to większą wartość niż uwaga, stronę wcześniej, że Agnieszka Pindera „zgadza się ze Słowińskim*”.
*Władysław Słowiński – muzykolog, kompozytor i dyrygent; dyrektor artystyczny wytwórni płytowej Polskie Nagrania; sekretarz generalny Związku Kompozytorów Polskich (1973-1985); prezes Oddziału Warszawskiego ZKP (1985-2001); pomysłodawca i twórca „Warszawskich Spotkań Muzycznych”, w latach 1986-2016 ich dyrektor artystyczny (obecnie dyrektor honorowy)
Należała ona do grona młodych osób, które zapraszał na Kaliską na dyskusje w ramach swego rodzaju „szkoły filozofów”, gdzie spotykali się wybrani przez niego muzykolodzy i muzykolożki, kompozytorzy i kompozytorki, a także historycy i historyczki sztuki.
– tamże, str. 203
Nadużywanie feminatywów omawiałam bardziej szczegółowo we wpisie „Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami”. O ile jest dla mnie oczywiste, że kobieta ma pełną dowolność w kwestii korzystania lub niekorzystania z feminatywów, kiedy mówi o sobie samej (np. jedna kobieta będzie czuła się „lekarzem”, a inna „lekarką” i są to dwie równorzędne i całkowicie poprawne językowo formy), o tyle drażni mnie zapominanie o tym, że w języku polskim rodzaj męski ma tak naprawdę podwójne znaczenie: określa nie tylko mężczyznę, ale też człowieka.
Z pewnością tata nie zapraszał do siebie muzykologów i muzykolożek, kompozytorów i kompozytorek oraz historyków i historyczek sztuki! Tata zapraszał ludzi, których cenił i podziwiał, których był ciekaw. Nie miała dla niego żadnego znaczenia ani ich płeć, ani rasa, ani narodowość. Sięganie do modnych dopiero od niedawna (w dodatku szalenie pretensjonalnych) językowych trendów przy opisywaniu czasów, w których nie miały racji bytu jest kolejną, mówiąc najdelikatniej, niefrasobliwością autorki.
Poza wszystkim, znowu daje się odczuć (jak w przypadku nieokreślenia grupy docelowej odbiorców) brak planu i pomysłu. Biografia powinna skupić się na sylwetce osoby, której jest poświęcona, pokazując ją w możliwie jak najszerszym kontekście. Tymczasem Pindera po prostu przedstawia sytuacje, których tata był bohaterem (m.in. działalność Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, którego był pomysłodawcą i twórcą). Oczywiście w sposób naturalny jest on w centrum opisywanych wydarzeń, jednak to zbyt mało. Dopatrzyłabym się jakiejś konsekwencji, gdyby autorka zrezygnowała z pisania o jego życiu osobistym i skupiła się na zawodowym, ale robiąc to przynajmniej starannie. Tymczasem wplata ona nieuzasadnione akapity o jego relacjach z bliskimi, którym brak jednak kontekstu. Na przykład kilka zdań o tym, że kiedy byłam mała, tata brał mnie na barana i doprawiał potrawy wg moich sugestii, nie ma najmniejszego związku i z wcześniejszym, i późniejszym tekstem o jego pracy zawodowej.
Nie mówiąc już o tym, że człowieka budują nie tylko relacje zawodowe i osobiste, ale też książki, jakie przeczytał, obrazy i filmy, które zmieniły jego życie, artyści, których cenił. Opisany przez Pinderę Patkowski był skupionym wyłącznie na muzyce elektroakustycznej muzykologiem i pojawiał się na nieorganizowanych przez siebie festiwalach i wydarzeniach muzycznych niemal wyłącznie po to, by móc propagować wąską specjalizację, jakiej się oddał. Tymczasem nie dowiemy się z jego biografii ani o tym, jak wiele dziedzin sztuki kochał, ani że jeździł na przeróżne festiwale nie tylko muzyki współczesnej, bo się po prostu muzyką – szeroko pojętą – żywo interesował, ani jacy malarze byli mu najbliżsi, ani jaka poezja i proza go dogłębnie poruszała (a szkoda, bo pewną ciekawostką jest to, których polskich i zagranicznych poetów i pisarzy cenił na długo przed tym, kiedy dostali nagrodę Nobla i zrobili się w Polsce modni). Przykre jest nie to, że Agnieszka Pindera nie dotarła do tych informacji, lecz to, że dysponując nimi, nie uznała ich za warte zamieszczenia w swojej książce.
Zdaję sobie sprawę, że autorka wykonała mnóstwo pracy, docierając do chyba wszystkich żyjących znajomych taty. Wiem, jak wiele czasu zajęło jej przekopanie się przez tony pism i dokumentów. Z drugiej strony, mówiąc brutalnie, przy takim efekcie końcowym, fakt, że ktoś włożył w jego osiągnięcie dużo pracy, nie przemawia niestety na jego korzyść.
Redaktorem być

Pierwszą, największą uwagą do redakcji jest absolutna nieobecność w zespole redakcyjnym muzykologa, który mógłby pomóc gubiącej się na nieznanym polu autorce – absolwentce kulturoznawstwa. Wracam do tego, o czym pisałam na samym początku: kompetencji do napisania o ikonie polskiej muzykologii nie dają ani szczere chęci, ani nawet paranie się publicystyką muzyczną. Tu potrzebna jest rzetelna i naprawdę rozległa wiedza. (Przede wszystkim muzykologiczna, ale również – jak się okazuje – historyczna.)
Drugim problemem jest nierówność tej książki. Autorka – powiedzmy to wprost – pisze bardzo słabo. Rozumiem, że nawet najlepsza redakcja nie jest w stanie zdziałać cudów, jednak całe długie fragmenty są tu całkowicie przez redaktorów pominięte (charakteryzują je m.in. zatrzęsienia cudzysłowów używanych bez jakiejkolwiek wiedzy na ich temat). Potem redaktorzy się nagle pojawiają i tekst od razu staje się bardziej znośny. Nie na tym polega rola redaktora, żeby wykonywać swoją pracę co piątą stronę.
Poniżej podaję kilka przykładów redaktorskich zaniechań, choć jest ich w książce niestety dużo więcej.
Autorka: Agnieszka Pindera
Redakcja: Michał Mendyk, Małgorzata Poździk
Korekta: Agnieszka Hatowska
Projekt graficzny, skład i łamanie: Magda Burdzyńska
– tamże, str. 4 (karta redakcyjna)
Wg biblii redaktorskiej, czyli „Edycji tekstów” Adama Wolańskiego, w karcie redakcyjnej podaje się nazwiska autorów i współtwórców książki, „którzy nie zostali wymienieni na stronie tytułowej, ewentualnie przytytułowej”. Umieszczenie więc nazwiska autorki w tym miejscu jest zbędne. Jeśli jednak przymkniemy na to oko, z łatwością odnajdziemy kolejną nieprawidłowość. Skoro został przyjęty porządek, w którym przed nazwiskami funkcje opisane są w sposób bezosobowy, jak „redakcja” czy „korekta”, czemu przed nazwiskiem autorki widnieje słowo „autorka”, a nie „autorstwo” lub – zgrabniej – „tekst”?
Józef Patkowski z żoną Barbarą i Henrykiem Mikołajem Góreckim w kuluarach festiwalu Warszawska Jesień. Zdjęcie wykonano 23 września 1967 roku, prawdopodobnie po koncercie, podczas którego usłyszano prawykonanie utworu Góreckiego Muzyczka II.
– tamże, str. 110 (opis zdjęcia nr 8)
Czy na pewno istotne jest, co podczas koncertu „usłyszano”, czy raczej, jaki utwór znalazł się w jego programie? Usłyszano wtedy prawdopodobnie wiele rzeczy (np. kaszel, kichanie, może nawet rozmowy, czy w końcu oklaski), nie to jest jednak – biorąc pod uwagę kontekst zdania – informacją, którą próbuje nam przekazać autorka.
Patkowski zaangażował się bowiem w tworzenie trzeciego już w swojej karierze zawodowej studia – Studia Muzyki Elektronicznej i Komputerowej katowickiej Akademii Muzycznej.
– tamże, str. 195
Studio Muzyki Komputerowej i Elektroakustycznej na śląskiej uczelni oficjalnie zostało otwarte tuż po wakacjach w 1992 roku.
– tamże, str. 196
Na kolejnych stronach autorka używa drugiej nazwy, czyli Studio Muzyki Komputerowej i Elektroakustycznej. Czy nazwa Studio Muzyki Elektronicznej i Komputerowej funkcjonowała na początku, zanim wyparła ją druga, oficjalna? Zadaniem redaktora jest sprawdzenie i wyjaśnienie czytelnikowi, skąd w tekście dwie różne nazwy lub – jeśli któryś zapis jest błędny – poprawienie go.
Cytaty
Oto zaledwie kilka przykładów tego, co w poważnej pracy nigdy nie powinno się znaleźć.
Monachium przed wybuchem pierwszej wojny światowej było miejscem stworzonym dla miłośników sztuki.
– tamże, str. 16
Domyślam się, że autorce chodziło o to, że:
- Monachium przed wybuchem pierwszej wojny światowej wydawało się miejscem stworzonym dla miłośników sztuki.
- Monachium przed wybuchem pierwszej wojny światowej było miejscem wręcz stworzonym dla miłośników sztuki.
Po pomyślnym ukończeniu drugiego roku muzykologii Józef chciał podjąć naukę na drugim kierunku – na fizyce. Nieznana jest jego motywacja, być może chciał podążyć śladami ojca, przed wojną niezwykle szanowanego profesora fizyki? Sam pisał w podaniu na pierwszy kierunek, że poważnie rozważał zajęcie się akustyką, nie mając wszak pewności, „czy zagadnieniami tymi winna zająć się muzykologia, czy fizyka”?
– tamże, str. 54
Motywacja taty (znana wielu osobom, które można było o to zapytać) bezpośrednio wynika przecież ze zdania następnego.
Dziś z trasą takiego spaceru sąsiaduje park Pole Mokotowskie, ale w latach pięćdziesiątych Patkowscy mijali raczej znajdujące się wówczas na tym terenie domki fińskie i ogródki działkowe.
– tamże, str. 57
Trasa nie może „sąsiadować” z parkiem (i na odwrót). Może obok niego przebiegać.
Na tak sformatowane zajęcia Patkowskiego, a później Bilińskiej przychodzili studenci kierunków kompozycja, dyrygentura i teoria muzyki, zorientowani w podstawach fizyki dźwięku.
– tamże, str. 198
Jeśli już koniecznie chcemy takie zdanie, to po słowie „kierunków” powinien znaleźć się dwukropek. Jednak zgrabniej byłoby po prostu:
- Na tak sformatowane zajęcia Patkowskiego, a później Bilińskiej przychodzili studenci kompozycji, dyrygentury i teorii muzyki, zorientowani w podstawach fizyki dźwięku.
Dowiedział się w tym czasie o problemach finansowych kompozytora Krzysztofa Knittla. Wynikały one z faktu, że młody twórca zrezygnował z pisania piosenek (w rodzaju „Koncertu jesiennego na dwa świerszcze” dla Magdy Umer) i grania w kabaretach, by zająć się gorzej opłacalną, ale bliższą swemu sercu muzyką awangardową.
– tamże, str. 140
Ktoś, kto nie ma świadomości, że (znakomitą zresztą) piosenkę „Koncert jesienny na dwa świerszcze” napisał Krzysztof Knittel, z powyższego fragmentu się tego niestety nie dowie. Piosenki Krzysztofa Knittla nie są w rodzaju (???) „Koncertu jesiennego na dwa świerszcze”! Piosenki Krzysztofa Knittla to między innymi „Koncert jesienny na dwa świerszcze”.
By odwiedzić Patkowskich, trzeba wejść bramą IV i skręcić w lewo.
– tamże, str. 203
Czy fragment opisuje wejście do naszego warszawskiego domu na ulicy Kaliskiej? Nic bardziej mylnego! Opisuje… Powązki i drogę na grób, w którym pochowany jest tata i jego matka. Już pomijam to, że po wejściu IV bramą trzeba skręcić w prawo, a nie w lewo, ale czy sformułowanie „odwiedzanie Patkowskich” jest w tym kontekście na pewno fortunne?
Podsumowanie
W pracy Agnieszki Pindery zabrakło na pewno słów Magdaleny Długosz – krakowskiej kompozytorki, byłej studentki i prawej ręki taty w studiu krakowskim – bardzo ważnym w karierze taty ośrodku, któremu notabene nie poświęcono zbyt wiele miejsca.
Choć zdaję sobie sprawę, że zbaczam na grząski grunt odkrywania przed czytelnikami kulis powstawania tej książki, czuję, że moim obowiązkiem jest sprostowanie ważnej kwestii, która być może rzuci na tę pracę nowe światło. Autorka wierzy niestety w koncepcję paramuzykologiczną (mocno forsowaną przez redaktora tej książki, Michała Mendyka), kwestionującą fakt, że Józef Patkowski był pomysłodawcą i twórcą Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Choć nadal żyją ludzie, którzy mogą potwierdzić, że inicjatywa stworzenia Studia wypłynęła od taty, Agnieszka Pindera uznaje to za „spekulacje”. Powtarzanym jak mantra argumentem ma być… brak jakichkolwiek potwierdzających to dokumentów w archiwach Polskiego Radia. Z jednej strony to budujące, że powstają amatorskie grupy zapalonych popularyzatorów muzyki. Z drugiej, kiedy silą się na kontrowersyjne (jak chcą o nich myśleć) teorie, powinni posiadać wiedzę dotyczącą podstaw metodologii badań. Nie ma przecież fizycznej możliwości, żeby w dokumentach radiowych (zwłaszcza tamtych czasów!!!) znaleźć zapisek o intelektualnej własności czyjegoś pomysłu. Sztuką jest nie tylko postawienie dobrego pytania, ale i wiedza, gdzie szukać na nie odpowiedzi.
To, że w pracy „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” pojawia się informacja, że tata SEPR założył, zostało tak naprawdę wywalczone przez wdowę po Józefie Patkowskim, Zofię Mossakowską (prywatnie moją mamę). W książce Pindery czytamy (fragment odnosi się do francuskiego studia GRM – pierwszego na świecie studia eksperymentalnego):
Pierwszym polskim kompozytorem, który odwiedził tę placówkę (w 1956 roku), był Witold Lutosławski. Czy to on przedstawił Sokorskiemu pomysł stworzenia podobnego miejsca na polskim gruncie? Współpracownicy Józefa są przekonani, że do nowej inicjatywy przekonał prezesa właśnie Patkowski.
– tamże, str. 67
Dalej pojawia się, również wywalczony, początek cytatu oddającego tacie sprawczość z książki Włodzimierza Kotońskiego „Muzyka elektroniczna” – istotną resztę cytatu przeczytamy jednak dopiero w odnośniku, dwadzieścia stron dalej.
Józef Patkowski zasłużył na rzetelną biografię opracowaną przez fachowca.

P.S. Na deser łączę piosenkę jednego z ulubionych zespołów taty (o czym w książce również nie przeczytamy), której tytuł znakomicie oddaje to, czym praca Pindery jest. Niestety, wyłącznie tym.

