scenariusz: Christopher Nolan
reżyseria: Christopher Nolan
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: USA, Wielka Brytania
rok powstania: 2023
pełny opis filmu wraz z obsadą
Już od dawna unikam chodzenia do kina. Większość filmów prędzej czy później jest dostępna online i można ją obejrzeć w zaciszu własnego domu bez konieczności słuchania (i wąchania) jedzenia obcych osób, czy narażania się na ogłupianie milionem idiotycznych reklam. Tego lata zrobiłam jednak nie jeden, ale dwa – całkiem oczywiste – wyjątki! Na opisywaną wcześniej uroczą „Barbie” wybrałam się do niepozornego kina studyjnego, w którym czułam się niespodziewanie dobrze. W przypadku „Oppenheimera” nie udało się niestety uniknąć multipleksu, ale dla tego filmu zdecydowanie warto było opuścić swoją strefę komfortu. Nawet na trzy godziny. (Prawie cztery… z reklamami i zapowiedziami.) Najnowsze dzieło Christophera Nolana – przejmująca biografia Roberta Oppenheimera – to prawdziwa uczta.
Scenariusz filmu oparty został na nagrodzonej Pulitzerem książce „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej” Kaia Birda i Martina J. Sherwina.
Jedną z wielu mocnych stron „Oppenheimera” jest znakomita obsada: hipnotyzujący i zjawiskowy Cillian Murphy (w tytułowej roli), od którego nie da się oderwać oczu, doskonały Robert Downey Jr. (jako Lewis Strauss), przekonujący Matt Damon (jako Leslie Groves) czy – pojawiający się w epizodzie, ale jak zawsze fenomenalny – Gary Oldman (jako Harry S. Truman). Już od pierwszych obrazów i dźwięków byłam przejęta. (Doskonała muzyka Ludwiga Göranssona nie jest tylko tłem – ona odczuwalnie współtworzy ten film.) Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że niezrozumiała mieszanina zachwytu, wzruszenia, niepewności, lęku i niepokoju będzie mi towarzyszyć do samego końca seansu. Choć tak naprawdę o wiele, wiele dłużej. Jako osoba, która odczuwa spory dysonans między swoim rozbudowanym życiem wewnętrznym i niedotrzymującym mu kroku – więc ciągle rozczarowującym – życiem „zewnętrznym”, bardzo lubię filmy, w których reżyser pochyla się również nad tym pierwszym. Kiedy nie opowiada w sposób suchy historii widzianej oczami osób, które bohatera otaczają, lecz zanurza się w umyśle postaci, którą przedstawia. I kiedy robi to nie tylko za pomocą muzyki, ale też obrazów, zniekształceń, zakrzywień rzeczywistości. Może dlatego tak mocno mnie poruszyły pierwsze sceny – poznajemy projekcje pracującego na najwyższych obrotach pięknego, genialnego, niesamowitego mózgu. Mózgu owładniętego obsesyjnymi myślami o budowie Wszechświata. Mózgu innego od pozostałych, więc też działającego nieco inaczej. Nolan powoli odkrywa przed nami pełną sprzeczności, nieoczywistą, fascynującą postać Roberta Oppenheimera. Odsłania przed nami jej kolejne warstwy (skacząc przy tym w czasie). Zachwycająca delikatność i wrażliwość, niesłychana naiwność, równocześnie częsty problem z empatią, chłód, dystans i nieugiętość, niepewność siebie granicząca czasem z… – o ironio! – arogancją, zadziwiająca lojalność wobec jednych przy kompletnym braku lojalności wobec drugich to tylko część obrazu głównego bohatera wyłaniającego się z filmu. Nolan na szczęście wstrzymuje się od jakiejkolwiek oceny. Nie znajdziemy tu prostej (lub dyskretnie przemyconej) odpowiedzi na pytanie, czy Oppenheimer był dobry czy zły. Myślę, że przy tak mocnej historii, jak biografia człowieka, który opracował pierwszą na świecie broń atomową można czuć pokusę zanurzenia się w którąś z poniższych dyskusji (lub we wszystkie naraz):
- czy naukowcy ponoszą moralną odpowiedzialność za to, do czego wykorzystywane są efekty ich pracy
- czy rozważania natury etycznej mogą zatrzymywać rozwój nauki (lub czy cokolwiek jest w stanie go zatrzymać)
- czy mamy prawo w obronie życia jednych zabierać je drugim
- czy dałoby się inaczej, czyli czy naprawdę mamy realny wpływ na tzw. bieg rzeczy, czy go sobie trochę na wyrost przypisujemy
- czy bycie naukowcem (lub artystą) może nas na chwilę zwolnić z człowieczeństwa, które i tak nas dopadnie w postaci astronomicznego kaca
Nolan się tej pokusie jednak opiera. Idzie dalej i zostawia nas z tym niejednoznacznym obrazem złożonego, niejednoznacznego człowieka. Jedyne, co do czego nie możemy mieć wątpliwości, to geniusz Oppenheimera. Z reszty każdy wyniesie to, co z nim zarezonuje. Nadal jednak nikt z nas nie będzie w stanie „postawić się w sytuacji” wielkiego fizyka po pierwsze dlatego, że żyjemy w innych czasach i już wiemy, „co było potem”. (Początkowo amerykańska bomba atomowa miała wyprzedzić budowaną w tym samym czasie niemiecką. Istniało duże zagrożenie, że Niemcy będą pierwsi, a Oppenheimer jako syn niemieckich Żydów był przerażony perspektywą posiadania takiej broni przez Hitlera.) Po drugie też dlatego, że mózg, jakim dysponował, był wybitny i zmagał się z kompletnie innymi wyzwaniami, niż mózg przeciętny. Po trzecie z kolei dlatego, że dobro i zło wbrew pozorom wcale nie jest jaskrawe i łatwe do wskazania. Każda z trudnych decyzji przedstawionych w filmie miała tak samo dużo rozsądnych argumentów zarówno za, jak i przeciw. Równocześnie skutki każdej źle podjętej mogły okazać się katastrofalne. Na ogół zresztą w przypadku działań wojennych rzadko podejmuje się decyzje dobre dla wszystkich. Sukcesem jednych jest niestety tragedia drugich. Film pobudza nas do refleksji i prowokuje do zadawania sobie wielu pytań. Sam jednak na nie nie odpowiada. Obarcza nas nimi, przygniata i pokazuje, na co zdadzą się łatwe moralizatorskie oceny. Ja po wyjściu z kina pozostałam z poczuciem wspomnianego wyżej astronomicznego kaca. Bo to, co zachwyca, elektryzuje i fascynuje, a mianowicie nieprawdopodobne możliwości ludzkiego umysłu popychającego naukę do przodu, niknie nagle, kiedy uświadomimy sobie, ile osób straciło życie w wyniku eksplozji obydwu bomb. Około 150 tysięcy ofiar w Hiroszimie i Nagasaki to 150 tysięcy tragedii całych rodzin. To pokoleniowe traumy. To w końcu przyszłe ofiary konsekwencji wybuchów. To gigantyczna ingerencja w losy świata, nie tylko z czysto politycznego punktu widzenia. To nieodwracalna zmiana japońskiego społeczeństwa.
Celowo wstrzymuję się od przybliżania fabuły filmu, bo każdy z nas ją przynajmniej oględnie zna. Nie chciałabym też niczego zaspojlerować. Siłą „Oppenheimera” jest to, że skupia się na przedstawianych jednostkach i ich wyjątkowości (większość naukowców, którzy brali udział w powołanym do konstrukcji bomby Projekcie Manhattan pod kierownictwem Oppenheimera zostało później noblistami). Trudno mi też nie zauważyć, że w trwającym trzy godziny filmie przedstawiającym dobrych kilka lat życia Roberta Oppenheimera i jeden z ważniejszych, historycznie przełomowych momentów, poznajemy świat… niekompletny; niemal całkowicie pozbawiony kobiet. Przez ekran przewija się kilka razy kochanka głównego bohatera (piękna Florence Pugh jako Jean Tatlock), siłą rzeczy poznajemy też jego późniejszą żonę (Emily Blunt jako Katherine Oppenheimer). Z prędkością światła pojawia się i znika kolejna jego kochanka (Louise Lombard jako Ruth Tolman), podobnie jak dołączająca do Projektu Manhattan Lilli Hornig (w tej roli Olivia Thirlby). I to byłoby na tyle. Teraz pytanie, jak te c z t e r y kobiety zostały przedstawione. Trzy z nich miały intymne kontakty z głównym bohaterem, dwie z nich kochał na swój własny sposób – każdą zresztą na inny. Z czwartą z kolei współpracował nad dziełem swojego życia. Tymczasem o tej ostatniej oraz o jednej z kochanek (z którą miał romans od ponoć kilkunastu lat) nie dowiadujemy się absolutnie niczego. Natomiast dwie pozostałe są dla filmu ważne ze względu na swoją polityczną przeszłość. Jean Tatlock ma w sobie nęcący dekadencki urok kochanki, z którą możliwa jest tylko miłość niemożliwa, natomiast Katherine Oppenheimer zgrabnie wchodzi w rolę kontrolującej mamusi Roberta. Mamusi, która jest surowa, która każe „wziąć się w garść”, która „dzielnie” z wykrzywioną w wiecznym grymasie twarzą znosi kolejne zdrady w imię… nie wiadomo czego. A właściwie wiadomo, bo już na początku znajomości przyznaje się do słabości typowej dla jednostek obsesyjnie kontrolujących – nie potrafi być sama. Mamusi, która trzyma go przy sobie więzami silniejszymi niż uczucie – poczuciem winy. W dodatku, choć inteligentna, okazuje się zwyczajnie małostkowa i bezrozumna, mając nieuzasadnione pretensje do Edwarda Tellera (w tej roli Benny Safdie) za odważne wyrażenie własnej, odrębnej opinii. W końcu mamusi manipulującej, jak każdy alkoholik pozbawiony wsparcia w walce ze swoim nałogiem.
Tylko teraz czy jest to zarzut do Christophera Nolana? Nie. Myślę, że właśnie wiernie odwzorował rolę kobiety w tamtych czasach. I dopiero to naprawdę przeraża. Nie będę się tu powoływać na test Bechdel-Wallace, którego nie sposób traktować w kategoriach innych niż humorystyczne. Istnieją przecież filmy, których akcja rozgrywa się współcześnie, ale w środowiskach, w których kobiety odgrywają wyłącznie role drugoplanowe (m.in. środowiska mafijne lub ortodoksyjno-religijne). Postulat, by kobiety były obecne w filmie o czasach lub miejscach, w których kobiety były nieobecne, to trochę, jak domaganie się obsady zróżnicowanej etnicznie w filmie poświęconym regionowi etnicznie niezróżnicowanemu. Jednak kiedy przypomnimy sobie chociażby o pojawiającym się w filmie Albercie Einsteinie (w tej roli Tom Conti), który za opracowaną wspólnie z żoną – wybitną fizyczką i matematyczką – Milevą Marić teorię względności dostał nagrodę Nobla, przechodząc do historii jako jedyny jej twórca, może nas ogarnąć bezsilność. Jak wyglądałby świat, gdyby kobietom pozwolono wyjść z cienia? Jak wyglądałby świat, w którym w kwestiach najistotniejszych dano kobietom również dojść do głosu? Czy byłby to nadal świat podrośniętych chłopców bawiących się w próby sił i wojny, w których niestety realnie giną ludzie, w dodatku w gigantycznych, trudnych do pojęcia liczbach? Czy może byłby to świat dyskusji i ujarzmiania wybujałego ego? Naprawdę daleka jestem od wiary w to, że kobiecy świat byłby lepszy od męskiego. Jestem natomiast przekonana, że od świata jednej płci/religii/nacji/orientacji zdecydowanie lepszy jest świat zróżnicowany, pełen wielu sprzecznych nawet punktów widzenia. Taki, w którym kompromis możemy budować na styku wielu światopoglądów, a nie jedynie dwóch skrajnych. Świat nasycony, głęboki, ale też otwarty na inność.
Utopia?
P.S. A na deser łączę dziś wstrząsającą ścieżkę dźwiękową z filmu „Oppenheimer”.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ![]()
