
fot. Valantis Nikoloudis
1. Ofiara = człowiek
W kilku ostatnich wpisach („Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami” oraz „8 kobiet na 8 marca”) wspominałam, że nie przepadam za epatowaniem płcią i że nie uważam, że moja płeć mnie definiuje (co nie znaczy oczywiście, że mam z nią problem). Kiedy po raz kolejny usłyszałam w kontekście, który mnie zaniepokoił, że „my kobiety powinnyśmy się wspierać”, postanowiłam rozwinąć swoje stanowisko w tej sprawie i przede wszystkim zwrócić uwagę na zagrożenia, jakie w nadmiernym identyfikowaniu się z płcią widzę.
Skandale, które w ostatnim czasie wyszły na światło dzienne w Hollywood i związana z nimi akcja hasztagowa, która ujawniła wstrząsającą skalę problemu molestowania seksualnego nie tylko w tym środowisku, ale na całym świecie, sprawiły, że w powszechnej świadomości pojawił się jakiś niepokojący znak równości między „ofiarą” a „kobietą”. (Swoją drogą, musiałam przegapić moment, w którym media tradycyjne oraz społecznościowe przejęły kompetencje policji i prokuratury.) Tymczasem w moim głębokim przekonaniu ofiara nie powinna mieć ani płci, ani rasy. Jest człowiekiem, który w jakiejś sytuacji przegrał nierówną walkę ze zniewagą, przemocą i złem, jest zaatakowaną stroną słabszą, więc naszym ludzkim obowiązkiem jest stanąć w jego obronie. Po prostu.
Zupełnie niezależnym ode mnie zrządzeniem losu urodziłam się kobietą. Jednak jak ktoś mnie namawia – w związku z debatą publiczną na temat formy przemocy, jaką jest molestowanie – by
wspierać inne kobiety,
to mam ochotę nim potrząsnąć i spytać, czy w ogóle słyszy to, co mówi. Nie widzę żadnego racjonalnego powodu, by w przypadku konfrontacji z jakimkolwiek złem, nagle zacząć wspierać tylko jedną płeć. Co więcej, uważam, że to niemoralne, bo wsparcie należy się przede wszystkim ofiarom. To zupełnie tak samo, jakby spośród ofiar każdej przemocy zasugerować mi wspieranie jedynie białych heteroseksualnych kobiet o niebieskich oczach i blond włosach, bo sama jestem jedną z nich. Obrzydliwy pomysł, który w samej swojej esencji niewiele się różni od przemocy, z którą deklarujemy walkę. Ofiarami przemocy (w tym wypadku molestowania) nie padają przecież jedynie kobiety – są to również dzieci oraz mężczyźni, choć ci ostatni trochę rzadziej. Teraz warto się przez chwilę zastanowić, czy pominięcie tej grupy dlatego, że jest mniejszością, nie nosi znamion dyskryminacji właśnie.
2. Oprawca = człowiek
Choć możemy się zarzekać, że to tylko taki „skrót myślowy”, że umiemy przecież odróżnić zwyrodnialca od przyzwoitego przedstawiciela tej samej płci, co ten pierwszy, jednak, chciał nie chciał, trochę poza naszą wolą, jeśli zaczniemy zamiast słowa „ofiara” używać słowa „kobieta”, automatycznie po drugiej stronie barykady pojawi się w naszej podświadomości słowo „mężczyzna” i tutaj widzę duże niebezpieczeństwo. Oprawca również nie powinien mieć ani płci, ani rasy. Jest człowiekiem, który dopuścił się haniebnego nadużycia siły i władzy wobec osoby od siebie słabszej, i wszelkie takie nadużycie powinno być napiętnowane. Oprawca, który jest kobietą, osobą duchowną czy dzieckiem, nadal jest oprawcą.
Dodatkowo statystyki kryminalistyczne jasno wskazują, że około 60% sprawców molestowania i gwałtów, to mężowie lub partnerzy oraz członkowie najbliższej rodziny ofiary. Czy jednak komukolwiek z nas przyszłoby do głowy, że dorzeczne jest użycie „skrótu myślowego” typu używanie wymiennie ze słowem „oprawca” słów: „mąż”, „partner”, „wujek”? Choć statystyki mogłyby to z powodzeniem uzasadnić, to przecież próżno szukać przyczyny przemocy w instytucji małżeństwa, miłości (!) czy więzach krwi! Tak samo jak próżno jej szukać w płci.
3. My ofiary
Niebezpieczeństwo, o którym piszę wyżej, widzę też w użyciu słowa „my”, bo jego funkcją jest z jednej strony zbudowanie wspólnoty („my kobiety”), a z drugiej, o czym już wspominałam, przeciwstawienie tej wspólnocie innej grupy („jacyś oni”). W tej sytuacji będą to automatycznie „oni mężczyźni”, co jest bardzo krzywdzące, bo przecież nie każdy mężczyzna jest gwałcicielem czy molestatorem.
Użyte w tytule sformułowanie byłoby więc akceptowalne dla mnie w formie: „my ofiary powinnyśmy się wspierać”, bo:
a) choć oczywiście nie każdy z nas był na szczęście w swoim życiu ofiarą, jednak ci, którzy byli, mają w moim odczuciu jeszcze większy moralny obowiązek wspierać osoby, z którymi łączą ich podobne traumatyczne doświadczenia;
b) każdy zdrowy emocjonalnie człowiek, niezależnie od swoich własnych doświadczeń, powinien solidaryzować się przez współczucie z ofiarami („my ofiary”);
c) naturalna kontra dla „my ofiary” to „oni oprawcy” i dopiero takie słowa w pełni poświadczają prawdę.
4. My ludzie
Choć temat przemocy domowej jest mi niestety nieobcy (doświadczyłam jej już w dorosłym i samodzielnym, oczywiście, życiu) i z pełnym przekonaniem mogłabym się podpisać pod sformułowaniem:
my ofiary powinnyśmy się wspierać,
to jednak jeszcze mocniej przekonują mnie słowa:
my ludzie powinniśmy się wspierać.
Przede wszystkim dlatego, że dopiero w nich widzę wystarczającą dozę miłosierdzia. I ofiara, i oprawca należą do tego samego gatunku ludzkiego, który z założenia nie powinien być nam obojętny. Bycie oprawcą wymaga wyraźnego napiętnowania – bycie człowiekiem zakłada możliwość zmiany jakiegoś swojego niekwestionowanie haniebnego zachowania. Nie zapominajmy też o tym, że w większości przypadków oprawca występuje w podwójnej roli – i oprawcy, i ofiary. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że – o czym wyżej:
ofiara = człowiek
oprawca = człowiek
Naprawdę nie muszę być ani kobietą, ani mężczyzną, ani dziewczynką, ani chłopcem, ani w swoim własnym życiu ofiarą, ani osobą białą, ani czarnoskórą, ani wyznawcą konkretnej religii, ani osobą konkretnej narodowości czy orientacji seksualnej, by głęboko współczuć wszystkim ofiarom każdej przemocy. Mocno wierzę, że skoro ja nie muszę, to również nikt inny także nie musi.
Wspierajmy się, bo wszyscy jesteśmy ludźmi.
5. Źle użyta metonimia
P.S. Chciałabym być dobrze zrozumiana – są oczywiście tragedie, w których wspieramy te konkretne ofiary (a nie wszystkie ofiary podobnej tragedii), bo to, co się stało, nie mieści się nam w głowie. Łączymy się w bólu z konkretnymi rodzinami – przykładem był zamach na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo” w Paryżu i slogan Je suis Charlie. Nikt nie przywoływał wtedy wszystkich rodzin wszystkich ofiar zamachów terrorystycznych – skupiliśmy się w swoim wsparciu i szoku tylko na tym wydarzeniu. Sęk w tym, że analogiczna sytuacja byłaby wtedy, gdyby jedna pani lub kilka pań wyznało, że było molestowanych, a reszta świata odpowiedziałaby „jesteśmy z wami, drogie [konkretne] panie” (no i „jesteśmy” = oczywiście „my ludzie”). Tu jednak dzieje się coś innego – tragedia kilku pań uruchomiła wśród ludzi potrzebę użycia metonimii, czyli w tym wypadku zastąpienia części całością. Problem w tym, że za całość została tu wzięta po prostu nieco większa część. Molestowane kobiety, choć mogły zostać głosem wszystkich molestowanych ludzi, zostały głosem tylko ich części – pozostałych molestowanych kobiet. I to właśnie uważam za największe nieporozumienie.
