
fot. Marianna Patkowska
Do instagramowej społeczności dołączyłam stosunkowo niedawno i oprócz spektakularnego osiągnięcia, jakim było wymyślenie hasztagu #KobietaPlecionka, a potem figurowanie pod nim w pojedynkę, odnoszę tam raczej porażki niż sukcesy (bo chyba nie do końca o to w tej zabawie chodzi, żeby ciągle tracić obserwatorów, co przydarza mi się nieustannie). Być może to, że nie nakręcam filmików, w których zdawałabym ludziom kilka razy dziennie relację ze swojego życia – właściwie nie nakręcam żadnych filmików, bo rzadko mam cokolwiek wystarczająco interesującego do powiedzenia – oraz to, że na ogół (z nielicznymi wyjątkami, jeden z nich powyżej) nie przepadam za selfie, które raczej nie spełniają moich artystycznych potrzeb, nie jest tu zupełnie bez znaczenia. Jednak mój dzisiejszy wpis, może trochę wbrew nazwie, nie ma być ani w całości poświęcony Instagramowi, ani tym bardziej nie ma być zbiorem jakichkolwiek zarzutów wobec czegokolwiek. To raczej luźne spostrzeżenia dotyczące wszystkich urodowych tendencji, które są dla mnie całkowicie niezrozumiałe.
Muszę tu zaznaczyć, że z pewnością nigdzie indziej w jednym miejscu i tak krótkim czasie nie poznałabym tylu niewiarygodnie utalentowanych fotografików z całego świata, których prace miałabym okazję regularnie śledzić, a przecież sztuka przede wszystkim! (Gdyby nie Instagram, nie wiedziałabym też, jak zupełnie nieznane osoby spędzają wolny czas, co jedzą na śniadanie i jak dbają o skórę, włosy i paznokcie.)
1. Kiedy naturalność staje na rzęsach
Każdy kto choć raz w życiu był w teatrze, czy ma jakiekolwiek doświadczenie w pracy przed obiektywem, wie, że piękne, długie, gęste, sztuczne rzęsy idealnie sprawdzają się na scenie i zdjęciach. Głównie dlatego, że na ogół nie widać, jak bardzo są nienaturalne i sprawiają wrażenie po prostu dobrze wytuszowanych i wyrazistych rzęs modelki (choć wszystko oczywiście zależy od intencji, jaka przyświeca np. danemu fotografowi i od charakteru zdjęć). Jednak, umówmy się, sztuka rządzi się swoimi prawami. To, co przerysowane i ujmujące np. w teatrze, poza nim jednak raczej śmieszy. Stąd mój nieustający szok, w który wpędziła mnie trwająca od jakiegoś czasu moda na przedłużanie i zagęszczanie rzęs u kosmetyczki do rozmiarów niebotycznych (jestem w stanie zrozumieć, że przy niektórych chorobach być może jest to jedyne rozwiązanie, żeby wyglądać właśnie naturalnie, jednak w prawdziwym życiu rzęsy nie dochodzą przecież do linii brwi). W większości przypadków na co dzień wygląda to dosyć przerażająco.
Sama dbam o swoje rzęsy i mam świadomość, że są długie, choć jasne, więc praktycznie nikt poza mną (a już przede wszystkim obiektyw) tego nie wie, póki ich nie umaluję. Jednak to przecież też jakaś prawda o mnie (i całej reszcie naturalnych blondynek). No a poza wszystkim innym… czy przy takim permanentnym makijażu nie tęskni się za widokiem swojej własnej, nieumalowanej twarzy? Ja bym tęskniła.
2. Usta usta
Tak, pełne kobiece usta uchodzą za piękniejsze od wąskich, ale… kiedy mówimy o naturze. Pod względem naturalnego piękna ust zresztą chyba żadna rasa nie dorównuje rasie czarnej. Czarnoskóre kobiety są w większości obdarzone ustami zjawiskowymi, którym można się przyglądać w nieskończoność.
Wspaniale, że wiedząc dziś więcej o pielęgnacji ust, znajdziemy w aptekach i drogeriach przeróżne specyfiki do tego przeznaczone, domowym sumptem możemy sobie również tanio przygotować zdrowotny peeling, pozbywając się tym samym np. problemów z pierzchnięciem warg, co korzystnie wpłynie także na nasz wygląd.
Jednak jestem absolutnie przekonana, że wstrzykiwanie sobie do ust jadu kiełbasianego (ewentualnie kwasu hialuronowego) w celu ich sztucznego powiększenia i upodobnienie się do ryby odżywiającej się glonami stoi w stosunku do elegancji i klasy po zupełnie przeciwnej stronie.
Jednocześnie wspominane czarnoskóre kobiety akurat z plemienia Mursi w Etiopii, kiedy wkraczają w dorosłość, mają rozcinaną dolną wargę i wkładany do niej gliniany krążek, który z czasem jest zamieniany na coraz większy (mogą osiągnąć średnicę nawet do 35 cm!). Im większy krążek w wardze kobiety, tym jest ona warta więcej krów, które jej absztyfikant wymieni na nią u jej rodziny. Oba te kanony piękna (zarówno jad kiełbasiany, jak i trzydziestopięciocentymetrowy krążek w wargach) nie należą do moich ulubionych, ale krążek ma przynajmniej w sobie element autentyczności, pierwotności i tradycji, w które nie zdążył obrosnąć jeszcze ani jad, ani kwas.
3. Konturowanie twarzy
Dawno temu usłyszałam strasznie głupi kawał, który jednak jakoś we mnie pozostał. Mianowicie:
– To nasz najnowszy wynalazek – specjalna uniwersalna maszyna do golenia dla mężczyzn. Wystarczy, że włoży się w nią na chwilę twarz i ona od razu idealnie ogoli każdego mężczyznę.
– Świetnie, tylko przecież każdy mężczyzna ma trochę inny kształt twarzy.
– To prawda, ale tylko za pierwszym razem.
– ostrzegałam, że jest strasznie głupi
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o konturowaniu twarzy, od razu przypomniał mi się ten kawał i nie ukrywam, że miałam dosyć poważne opory, by się przemóc i zobaczyć w końcu na jakimś filmiku instruktażowym, o co w ogóle chodzi. Opory nie okazały się zupełnie bezpodstawne. Po pierwsze dlatego, że do tego przedsięwzięcia trzeba sobie namazać wyjątkowo nietwarzowe brązowe kreski na obliczu (które, znając moje manualne umiejętności, mogą mi się wcale do końca nie rozsmarować tak fachowo jak na filmie), a po drugie dlatego, że okazuje się, że w ogóle w kwestii makijażowej nie wiem nic. I – co najgorsze – wcale nie wiem, że nic nie wiem!
Kiedy, malując się, używam swojego skromnego zestawu: odrobina korektora, fluid, puder i bronzer, tusz do rzęs (ewentualnie cień do oczu) i szminka/błyszczyk, to zawsze dowiem się od mojej mamy – góralki o nienagannej cerze – że „sobie na twarz napaćkałam”. Tymczasem wiem już z tzw. tutoriali makijażowych, że wszystkiego powinno być zdecydowanie więcej i bardziej, a jeśli nie przedłużyłam sztucznie rzęs, to obowiązkowo muszę je sobie dokleić i jeszcze zrobić coś z brwiami. Nie wiem do końca co, bo w życiu nie wyskubałam sobie ani jednej brwi, a rysowanie ich sobie kredką kojarzy mi się raczej z przedziałem wiekowym 98+ i zapachem naftaliny, więc ten krok po prostu pomijam, wychodząc z założenia, że mam na to jeszcze kilka lat. Jednak trzeba to sobie powiedzieć głośno – nie jestem na topie, jeśli chodzi o umiejętności makijażowe, co może się też w jakiś sposób łączyć z moim brakiem popularności na Instagramie.
Autentycznie mnie jednak wzruszył filmik pewnej vlogerki, która przez kilkadziesiąt minut wyjaśniała, czemu nam – kobietom po drugiej stronie komputerowego ekranu – te makijaże jednak nie wychodzą „tak doskonale jak im [internetowym specjalistkom]”, no i „żeby się tym nie przejmować”. Z przyjemnością wprowadziłam tę doskonałą radę w życie.
4. #NoMakeUp
Zalew sztuczności, tandety i mody na upodabnianie się do siebie nawzajem – co jest dla mnie chyba najgorszym aspektem wszystkich tych trendów – sprawił, że na radykalny ruch buntujących się przeciw temu kobiet nie trzeba było długo czekać. A radykalne ruchy mają to do siebie, że na ogół powstają w chaosie i próżno w nich szukać logiki. Nagle więc wspaniała wokalistka, Alicia Keys, ogłosiła światu, że jest zmęczona „makijażową dyktaturą” i zaczęła się pojawiać na galach i koncertach, wyglądając zupełnie jak zaraz po wstaniu z łóżka. I proszę mnie źle nie zrozumieć, bo jest kobietą przepiękną, która i bez makijażu wygląda uroczo, jednak życie bywa bardziej złożone, niż założenia radykalnych ruchów i istnieje jednak pewna subtelna różnica między wyjściem do sklepu po bułki a wyjściem na scenę, na której wyglądamy (lub przynajmniej dobrze, żebyśmy wyglądali) jednak inaczej niż w rzeczonej piekarni czy domowych pieleszach.
Od dawna prześladuje mnie sen, w którym jestem na koncercie w Filharmonii Narodowej i mam na sobie sweter, jeansy i trapery, a na twarzy kompletny brak makijażu. Nie muszę prawdopodobnie dodawać, że jest to oczywiście koszmar. (Podobnie jak drugi, powtarzający się, w którym wjeżdżam do tłocznej Jerozolimy na koniu… w stroju Ewy.) I nie dlatego jest koszmarem, żebym miała jakikolwiek problem z zaakceptowaniem swojej twarzy bez makijażu (widzę ją tak przecież codziennie i całkiem się lubimy). Nie mam też nic przeciwko jeansom, swetrom czy nawet traperom. Jednak filharmonia (podobnie jak opera czy teatr) domaga się od kulturalnych ludzi jakiegoś dress code’u. Tak samo nie przyszłoby mi do głowy, żeby na siłownię udać się w makijażu wieczorowym i szpilkach lub by do kolacji wigilijnej (nawet przy dwudziestostopniowym mrozie) usiąść w spodniach.
Podsumowując, z jednej strony atakują nas w sytuacjach zupełnie codziennych twarze z makijażem permanentnym, nierzadko wydętymi sztucznie ustami i przerażającym brakiem mimiki (moim ulubionym przykładem są filmiki na Instagramie, w których dziewczyny z burzą sztucznie przedłużonych i zagęszczonych rzęs przepraszają, że „są dziś takie nieumalowane” i – co gorsza – one po wstaniu z łóżka rzeczywiście tak wyglądają), a z drugiej tam, gdzie te sztucznie podrasowane twarze najbardziej pasują (czyli na galach, czerwonych dywanach, koncertach), nagle widzimy kobiety, których braku makijażu niestety nie pokocha żadna kamera, jakby nie obezwładniały swoim naturalnym pięknem na żywo.
5. Makijaż
Makijaż jest oczywiście rodzajem maski. I to nie jest ani dobre, ani złe. Jest neutralne. Zła jest tylko przesada w jakąkolwiek stronę – i fetyszyzacja makijażu, i fetyszyzacja jego braku. (Sztuka oczywiście wykracza poza jakiekolwiek ramy – bo w niej nie ma żadnych ograniczeń i zarówno makijażem jak i jego brakiem, można się cudownie bawić!) Są ludzie, którzy nigdy (poza może zdjęciami) nie widzieli mnie w makijażu – do kontaktu z nimi zmusza mnie na ogół samo życie (np. praca). Są też ludzie, którzy nigdy nie widzieli mnie bez makijażu – z tymi przeważnie widuję się rzadziej i głównie przy okazji imprez kulturalnych.
Nie każdemu chcę się pokazać w makijażu, nie każdemu też chcę się pokazać bez makijażu. Ci, z którymi jestem najbliżej znają oczywiście wszystkie moje twarze.
Makijaż, choć ma przede wszystkim służyć poprawieniu swojej urody i tym samym polepszeniu naszego własnego samopoczucia (i to dopiero dodaje nam prawdziwego blasku), pełni też moim zdaniem funkcję ochronną. Wracając znów na chwilę do retoryki plemiennej – malują swoje twarze ci, którzy idą walczyć. Na brak koloru i maski można sobie pozwolić dopiero, kiedy jest bezpiecznie. Może więc zarówno makijaż permanentny, jak i jego zdecydowany brak, mają znacznie głębsze psychologiczne znaczenie?
6. Moja twarz, moja sprawa
No i w końcu ktoś może powiedzieć:
ok, ale przecież wolność przede wszystkim – co cię obchodzi, że jedna pani stylizuje się codziennie na klauna, a druga na zaawansowanego gruźlika? Może tak lubią? Może tak im się podoba?
– coś, co ktoś mógłby powiedzieć
I w sumie ciężko byłoby mi takiej osobie odmówić pewnej racji. Każdy ma prawo do złego gustu, każdy ma prawo zachowywać się niestosownie i dopóki nikomu swoim zachowaniem nie wyrządza krzywdy, a sam tym jeszcze dodatkowo swoje samopoczucie polepsza, to właściwie nie ma problemu. Położyłabym punkt ciężkości raczej na to, żeby znać zasady, od których się z jakichkolwiek powodów odchodzi. Psa pogrzebanego widziałabym raczej w różnicy między łamaniem konwenansów z zadziorności i przekory, a łamaniem ich z niewiedzy.
Wieczorowa suknia za dnia (podobnie jak takiż makijaż) zawsze będzie nieelegancją, nawet jeśli… po prostu uwielbiamy wieczorowe suknie i makijaże i czujemy się w nich idealnie, choćby zawożąc dzieci do przedszkola. Crocsy i dres w operze też raczej wykluczą nas z grona osób umiejących się odpowiednio zachować w tym miejscu. Nasza niewiedza w tym zakresie, czy też nieprzyjęcie tego do wiadomości nie zmieni postaci rzeczy. Możemy to jednak zrobić świadomie i z premedytacją – wtedy ma to szansę nabrać jakiegoś sensu (nawet artystycznego sznytu czy formy protestu). Prawo do wolnego wyboru mamy na szczęście zawsze, jednak myślę, że – jak w każdym przypadku – po prostu lepiej robić coś świadomie, niż nieświadomie.
P.S. Chciałabym w imieniu wszystkich kobiet gorąco podziękować producentom maseczki, którą mam na zdjęciu, za wspaniały pomysł na jej kolor! Od teraz można robić włam, pielęgnując równocześnie skórę twarzy – jak wiadomo, kobiety są ponoć wielozadaniowe.
