Hel yeah, czyli kilka słów o dyscyplinie oraz o Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Jeszcze w czerwcu wybraliśmy się z Partnerem na Hel, gdzie powstała sesja ilustrująca dzisiejszy wpis. Od Chałup przejechaliśmy całkiem spory kawał na rowerach, co było fantastycznym doświadczeniem. Sezon turystyczny jeszcze na szczęście w pełni nie ruszył i mogliśmy się naprawdę nacieszyć tym pięknym miejscem.
Wracanie w jedną z najjaśniejszych nocy wzdłuż brzegu Zatoki Puckiej było niezwykle romantycznym przeżyciem. Niemal całkowita cisza, w której jechaliśmy, była niestety od czasu do czasu przerywana moim soczystym „noż kurwa!”, gdyż po drodze udało mi się zgarnąć rzęsami i resztkami błyszczyku z ust większość świeżych pajęczyn, co wspominam już z mniejszym rozrzewnieniem. Ale fakt faktem – było magicznie.

fot. Bożena Szuj

Lipiec w skrócie

fot. Bożena Szuj

Po emocjonującym maju i wyczerpującym psychicznie czerwcu nastał zdecydowanie spokojniejszy lipiec. Weszłam w niego z umową (na dwa najbliższe miesiące) o pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. O pracę u najmądrzejszego i najwspanialszego Szefa, jakiego kiedykolwiek miałam, no i przede wszystkim pracę z dziećmi. Do tego jeszcze ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas Kochi – opisywany już rok temu piesek mojej warszawskiej przyjaciółki – i został do samego końca lipca. Rozstanie oczywiście rozdarło nam serca, ale cofnijmy się na razie do początku lipca. Upragniona praca od poniedziałku do piątku z wolnymi weekendami i przemiłą atmosferą. Taka, w której widziałam głęboki sens (i jeszcze dodatkowo nikt mnie nie okradał!). To było jak sen. „A jednak da się”, powtarzałam sobie. „A jednak to wszystko, co sobie wymarzyłam i do czego dążyłam, okazało się realne”. Napełniłam się niesamowitym wewnętrznym spokojem. Ponieważ pracowałam tylko na pół etatu, mogłam więcej czasu poświęcić psu. A ten, bez względu na to, czy wracałam po pięciu godzinach nieobecności (dojazdy na odległe Stogi zabierały trochę czasu), czy po kwadransie spędzonym w sklepie, cieszył się tak, jak byśmy się nie widzieli całe lata. Szaleństwo! Okazywał obsesyjną, wręcz rozpaczliwą radość, która rozkładała mnie na łopatki. Zresztą nie tylko w przenośni, bo nasze przywitania zawsze kończyły się wspólnym runięciem na łóżko. W pracy z kolei bardzo szybko zjednałam sobie dzieci i te również zaczęły wtulać się we mnie szczęśliwe na powitanie i smutne na pożegnanie, co mnie za każdym razem rozczulało.
Reasumując, lipiec dał mi odsapnąć od dramatów świata, którego nie uważam za swój (zachłanność na pieniądze, zależność od osób, które – gdyby nie konieczność zarobku – nigdy nie znalazłyby się w gronie moich nawet najdalszych znajomych). Pomógł mi się też skupić na rzeczach naprawdę ważnych. Dostałam pracę, której atrakcyjność z pewnością nie tkwi w wysokości zarobków. Co jest zresztą fantastycznym odsiewem osób przypadkowych. Choć z różnych powodów zespół zdążył się kilka razy zmienić, zawsze łączyło go jedno – szczere powołanie do pracy z dziećmi, podejście do nich i autentyczna troska, by pokazać im, że można porozumiewać się bez przemocy.

fot. Bożena Szuj

Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Gdzie tak naprawdę pracuję i co ma świetlica do biblioteki? Otóż Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” zapoczątkował prywatny księgozbiór mojego wspaniałego Szefa Jana Urbanika, o którym wspominałam już we wpisie „Mięta do rewolucji”. Dziś – wzięty pod skrzydła specjalnie utworzonego stowarzyszenia – zbiór liczy trzydzieści jeden tysięcy książek! Pierwotnym planem Jana było otworzenie na emeryturze antykwariatu, lecz po przyjrzeniu się swojej kolekcji zauważył, że jej siła tkwi nie tylko w merytorycznej wartości każdej z książek, ale przede wszystkim w spójnej całości, jaką razem tworzą. Całości, którą „szkoda byłoby rozpirzyć”. Tak powstała biblioteka społeczna

bez ani jednego kryminału i ani jednego romansu,

jak oznajmił mi z wielką dumą Jan podczas naszego pierwszego spotkania. Swoją drogą zbiór zapiera dech w piersiach. Najwięcej znajdziemy tu dzienników, pamiętników i listów oraz biografii. Drugim co do wielkości potężnym działem jest psychologia, edukacja, wychowanie i szkoła. Trzecim – nauka i technika, czwartym socjologia, a piątym malarstwo, architektura i sztuka. Imponuje też zbiór z zakresu religioznawstwa oraz moja ukochana filozofia.
Biblioteka nie jest jednak miejscem nastawionym wyłącznie na nałogowych czytelników, bibliofili i osoby poszukujące konkretnych tytułów, a zamkniętym na innych. Od jej powstania (czyli przeszło szesnastu lat) odbyło się tu już ponad siedemset koncertów! Miłośnicy kryminałów i romansów mogą je kupić w cenach (wahających się od złotówki do piętnastu złotych), wspierając tym samym to niezwykłe miejsce, które wyprzedaje przynoszone doń książki przypadkowe. Mieszkańcy Stogów (oraz przyjezdni) mogą skorzystać też w Bibliotece z „przysług sąsiedzkich”, czyli kserowania, skanowania, a nawet faksowania za symboliczną opłatą, która również pomaga Bibliotece się utrzymać. Jest tu kilka stanowisk komputerowych, z których można odpłatnie skorzystać, na zasadzie dawnych kafejek internetowych. Jednak w dobie smartfonów mało kto jest tym zainteresowany. Komputery służą więc przede wszystkim dzieciom (dla których zresztą zostały zakupione), bo w rozbudowanym, składającym się z kilku sporych pomieszczeń budynku biblioteki jest też świetlica dla nich. Przychodzą tu w wakacje. Podczas trwania roku szkolnego mogą przychodzić po szkole, albo na wagary, bo nikt ich tu z tego nie rozlicza. Świetlica jest miejscem, w którym mają czuć się dobrze. Do ich dyspozycji oprócz komputerów (w limitowanym czasie) pozostaje mnóstwo puzzli, gier (nie tylko planszowych), zabawek, rozstawiany codziennie na zewnątrz stół do ping-ponga i rozwieszana na gałęzi rozłożystej brzozy huśtawka. Mogą też korzystać ze sporej sali sportowo-muzycznej, w której można poszaleć na materacu oraz pouczyć się gry na fortepianie i perkusji. Do niedawna nie miały tylko opiekującej się nimi w pełnym wymiarze godzin załogi. Zmienił to hojny sponsor – Baltic Hub Container Terminal Sp. z o.o., dzięki któremu trwał w czerwcu nabór do pracy w świetlicy i dzięki któremu (nie bez pewnych zawirowań) udało mi się dostać w tym niesamowitym miejscu pół etatu na lipiec i sierpień.

fot. Bożena Szuj

„Łapcie dzieci i dawajcie im skrzydła”

fot. Bożena Szuj

Jedyną wskazówką, którą dostaliśmy od Jana (opiekujemy się dziećmi obecnie we trójkę) była ta, że

łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła.

Absolutna swoboda i nasza, i dzieci. Mamy obserwować i szukać rozwiązań, które będą niekoniecznie efektowne, ale koniecznie efektywne. Przy pełnej świadomości, że efektów nie zobaczymy nigdy (bo będą widoczne dopiero za kilka lat, jeśli w ogóle), kroczyliśmy po omacku, sprawdzając, co działa, a co nie działa. Nieprzekraczalną granicą był opór dzieci. Nieprzekraczalną granicą dla wszystkich. Względem wszystkich. Oznacza to zarówno nieustanne powtarzanie dzieciom, że jeśli inne dzieci czegoś nie chcą, to tego nie robimy „bo my chcemy”, jak i umiejętność odpuszczania, kiedy dziecko wyraźnie komunikuje, że nie chce, żeby teraz mu czytać, nie chce uczestniczyć w zajęciach plastycznych czy muzycznych. I ta umiejętność odpuszczania – zarówno zresztą wobec dzieci, jak i dorosłych – stanowi dla wielu ludzi gigantyczny problem. A jest w zdrowych relacjach kluczowa.
Naszą rolą było dawanie przykładu, bycie ciepłym i empatycznym. Stawianie – kiedy trzeba – zdrowych granic i przekazanie dzieciom werbalnie i niewerbalnej prostej prawdy:

najważniejsze jest Twoje szczęście – naucz się osiągać je tak, żeby w żaden sposób nie krzywdzić i nie ranić innych ludzi.

fot. Bożena Szuj

Dyscyplina

fot. Bożena Szuj

Tak więc tematem przewodnim lipca stało się dla mnie zagadnienie dyscypliny. Z jednej strony miałam w domu przesłodkiego i przekochanego, ale znerwicowanego, przebodźcowanego, nieprzewidywalnego psa (takiego, który ciągnie na spacerach, oszczekuje przypadkowe osoby, a na niektóre nawet rzuca się z zębami), a z drugiej gromadę dzieci w przedziale wiekowym 5 – 13, które czasem walczyły ze sobą o dominację w sposób, na który nie mogliśmy się zgodzić, bo był krzywdzący dla innych. Pamiętam, jak jechaliśmy z Kochim samochodem. Ja siedziałam z nim z tyłu, a on zaczął lizać szybę. Odsunęłam go, tłumacząc mu, jak człowiekowi – którym przecież nie jest – dlaczego lizanie szyby jest niewskazane i wtedy sobie uświadomiłam, że dokładnie ten sam monolog raz już wygłaszałam – tego samego dnia rano podczas świetlicowej wycieczki, kiedy dwóch siedmiolatków zaczęło lizać szybę autobusowej wiaty. Potem liczne podobieństwa sytuacji w domu z pieskiem i w pracy z dziećmi wydały mi się uderzające. Oczywiście inaczej wychowuje się psy, a inaczej dzieci, jednak kluczem i tu, i tu, jest pokazanie właściwych wzorców i bycie w tym konsekwentnym.  Równie ważne wydaje mi się też danie przestrzeni osobie wychowywanej do bycia sobą. Przestrzeni, w której zrozumie, co jest esencją jej prawdziwej natury, a z czego może łatwo zrezygnować.
Nie wydaje mi się, żeby istota notorycznie krytykowana i karcona umiała łatwo znaleźć jakąkolwiek motywację do zmiany, a ta jest konieczna, jeśli zmiana ma być trwała. Owszem, można ją pewnie w jakiś sposób wytresować. (To słowo w kontekście wychowywania dzieci usłyszałam zresztą we wczesnym dzieciństwie w formie bardzo raniącego tekstu, który pozostawił we mnie do dziś odczuwalną bliznę.) Jednak czy na tym nam zależy? Na (zostawiając już psy) tresowanym społeczeństwie? Skutki przemocowego wychowania poprzednich pokoleń wszyscy widzimy w politycznych decyzjach podejmowanych przez większość. Jeśli tolerowaliśmy przemoc naszych rodziców i nauczycieli, przyjmując ją za oczywisty krajobraz naszego dorastania, łatwiej wybierzemy na najwyższe w tym kraju stanowiska głupców przepełnionych nieudolnie skrywaną pogardą do swoich wyborców. Głupców dla własnych małych interesów zmieniających nasz kraj w państwo  totalitarne.
Jeśli w zmienianiu tego społeczeństwa chcemy być efektywni, trzeba zająć się tylko dziećmi, w których jest jedyna nasza nadzieja. Rakiem toczącym nasze społeczeństwo są kompleksy i wypracowana przez kościół nieumiejętność polubienia samego siebie, które jest kluczem do wszystkiego. Inni ludzie są dla nas tylko lustrami. To, co nas w nich drażni, drażni nas w nas samych. Łatwiej jest skupić się na nich, opowiadać (na ogół zresztą osobom trzecim), jak tamci „powinni się zachować”. Zdecydowanie trudniej jest przyjrzeć się temu, co nas w innych triggeruje i dokopać się do odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie: dlaczego nas triggeruje? Ta trudna i wymagająca praca nad sobą ma jednak głęboki sens, bo… jest właśnie efektywna. Utyskiwanie na innych nie przynosi żadnych efektów. Nikt od naszego narzekania niczego w sobie nie zmieni. Jednak jeśli z czułością i troską (a nie w pokutnym worku) zrozumiemy, o co nam naprawdę chodzi, jak jesteśmy poranieni, co nam służy, a co nie, będziemy reagować na otaczający nas świat mądrzej. Nie tracąc energii na to, na co nie mamy wpływu i oddając się temu, na co wpływ mamy.
Jak więc jest z tą dyscypliną? Na razie myślę, że możemy ją stosować tylko i wyłącznie w stosunku do samych siebie. Możemy, a nawet powinniśmy od siebie wymagać, rozwijać się, stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Nie możemy jednak dyscyplinować innych ludzi, nawet tych najmłodszych, pozostających pod naszą opieką. Wskazanie granic jest konieczne, jak najbardziej. Umawiamy się wspólnie na niektóre zasady, inne narzucamy z góry (jak chociażby zakaz przemocy fizycznej i psychicznej). Ustalamy też konsekwencje, jakie niesie ze sobą nieprzestrzeganie tych zasad. Możemy stać obok, asekurować, pomagać najmłodszym w nieprzekraczaniu granicy, uświadamiać, że się właśnie do niej zbliżają. Nie możemy jednak podejmować za dziecko decyzji, czy istniejącą granicę przekroczyć, czy nie. Łatwo ulec złudzeniu, że dzięki naszej przewadze fizycznej czy możliwości wydania z siebie krzyku, który może małego człowieka przerazić, możemy dziecko do czegokolwiek zmusić. W rzeczywistości nie mamy takiej mocy. I rzecz jasna w sytuacjach zagrożenia życia lub zdrowia trzeba działać szybko i zdecydowanie, jednak większość czujących istot, jeśli są zdrowe, posiada instynkt samozachowawczy i nie trzeba ich długo uczyć, jak uchronić się przed niebezpieczeństwem. (A nawet, jeśli trzeba, można robić to z poszanowaniem ich godności i nietykalności fizycznej.)

fot. Bożena Szuj

Praca z dziećmi

fot. Bożena Szuj

Wszystkim pragnącym znowu mi zarzucić, że „popracowałam w szkole tylko rok, więc co ja tam wiem” lub że nie mam własnych dzieci, więc to piękne teorie bez pokrycia w rzeczywistości, mam do powiedzenia jedno: owszem, pracowałam aż rok w jednej z najbardziej zdegenerowanych, głupich i niebezpiecznych instytucji, jaką jest szkoła. Owszem, nie mam własnych dzieci, być może dzięki czemu mam więcej czasu i energii na zgłębianie wielu pedagogicznych i psychologicznych zagadnień. Jednak nie jestem aż tak oderwana od rzeczywistości, żeby nie rozumieć, że mądre wychowywanie dzieci nie ogranicza się do powiedzenia jednej ważnej rzeczy raz. Dotarcie do dziecka krętymi ścieżkami kroczy. Każdy z nas, świetlicowych opiekunów, powtarza jak mantrę naszym podopiecznym świetlicowe zasady. Z jednej strony stosujemy metodę zdartej płyty (nie można się bić, przepychać, przezywać, grać na komputerze dłużej niż godzinę, itd.), z drugiej obserwujemy, z czym konkretne dziecko ma problem i próbujemy dotrzeć do niego indywidualnie poprzez rozmowę. Bardzo istotne jest nazwanie jego emocji. Czy czuję się co najmniej głupio, kiedy do czerwonego z wściekłości, zaciskającego piąstki, klnącego siedmiolatka, mówię: „widzę, że jesteś bardzo zły”? Tak, bo wiem też, że jest nieprzeciętnie inteligentny i na logikę z pewnością wie, że „jest bardzo zły”. Jednak wierzę, że pokazanie mu w tak kryzysowej i trudnej dla niego sytuacji, że nie jestem jego wrogiem i że rozumiem, co nim targa, może mu w przyszłości pomóc być dla siebie wyrozumiałym i dobrym.
Czy czuję, że poniosłam wychowawczą klęskę, kiedy niecałą minutę po wygłoszeniu do pewnego dziesięciolatka tyrady o tym, że nie możemy dotykać osób, które nie wyrażają na to zgody, on wkłada koledze ołówek do ucha, wszczynając w ten sposób awanturę? Czuję. Ale z drugiej strony wybór, czy mnie posłuchać i dać się przekonać, czy nie, leży po jego stronie. Moim zadaniem jest uświadamiać, nie dopuszczać do momentów krytycznych, a w razie ich nastania przypominać o konsekwencjach niedostosowania się do świetlicowych zasad. Nie ma nic gorszego niż pokrzykiwania i kary. I nic mniej efektywnego. W ten sposób pokazujemy dzieciom tylko własną bezsilność. Tego zresztą uczę dzieci. Że krzyk jest oznaką słabości.
Wszyscy pracownicy świetlicy praktykują i pokazują najmłodszym komunikację bez przemocy. Niektóre dzieci wyrobiły w sobie złe nawyki i psocą, żeby zwrócić na siebie uwagę. Niesamowite jest obserwowanie ich, kiedy oczekują patologicznych zachowań z naszej strony (krzyku, bicia), a dostają… słowa wsparcia:

Jesteś fantastycznym dzieckiem, ale to, co zrobiłeś, było bardzo zasmucające… Pogadamy o tym?

Widzę, że coś się w Tobie dzieje. Opowiesz mi o tym, czy chcesz na razie pobyć sam?

Na takie zachowanie nie możemy się w świetlicy zgodzić, bo rani inne dzieci i nie jest wcale fajne. Opowiedz mi, co się wydarzyło, że się tak zachowałeś.

Niemal zawsze wyciąga im to dywanik spod nóg. I mam głęboką nadzieję, że w przyszłości zaowocuje.
Ponieważ mamy okres wakacyjny, znów internet zalewają durnowate artykuły o tym, że „wszędzie dzieci – w restauracjach dzieci, na wyjazdach dzieci, w pociągach i samolotach dzieci”. I że „są głośno, że biegają, są rozpuszczone, a rodzice nie reagują”. Jestem jak najbardziej za tym, żeby dostępne były zarówno restauracje, jak i hotele, do których dzieci nie są wpuszczane. Tak samo, jak niektóre miejsca mają tzw. strefy ciszy. Jednak przestrzeń publiczna jest dla wszystkich i warto pamiętać, że dzieci po pierwsze mają prawo się w niej pojawiać, a po drugie dopiero się kształtują i rozwijają. Nie mamy wpływu na ich dorosłych, często irytujących nas swoją kulturą osobistą rodziców. Jednak alergiczna reakcja na jakiekolwiek dzieci jest przejawem zdziczenia. I nasze osobiste wybory lub sytuacje (brak chęci lub niemożność posiadania potomstwa) nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Nie musimy decydować się na dziecko, żeby spoczywała na nas odpowiedzialność za małego człowieka. Potrzeba całej wioski aby wychować dziecko, jak głosi słynne powiedzenie. Dzieci, żeby się prawidłowo rozwijać, potrzebują naprawdę wielu różnych dorosłych wzorców. Kogoś, kto je obroni na ulicy, kiedy padną ofiarą przemocy (nawet ze strony własnych rodziców). Kogoś, kto się do nich bezinteresownie uśmiechnie, kiedy coś zbroją, albo zapyta, co się stało, kiedy zobaczy ich zapłakanych. Dzieci (te narodzone!) są naszą polisą na lepsze jutro, ale też przepustką do zrozumienia samych siebie. Nie trzeba pragnąć rodzicielstwa, by zrozumieć potrzebę kontaktu z dziecięcą częścią nas samych. W której nota bene na ogół leży przyczyna wszelkich triggerów, o których pisałam wyżej. A dzieci (wszystkie) są lustrem dokładnie dla naszej dziecięcej części. Postrzeganie więc ich wyłącznie jako odrębnego, niewygodnego, hałaśliwego tworu pozbawionego uczuć i seksualności (mam głębokie przeczucie, że w tym ostatnim kryje się przyczyna wielu problemów) jest dowodem na brak sterapeutyzowania. A to jest niezbędne, żebyśmy – jako społeczeństwo – ruszyli z niebezpiecznego miejsca, w jakim się znaleźliśmy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser, trochę w ramach żartu, łączę słodką landrynkę Janet Jackson.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Barbie”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

scenariusz: Greta Gerwig,
Noah Baumbach
reżyseria: Greta Gerwig
gatunek: dramat, fantasy, komedia
produkcja: USA, Kanada
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Ponieważ Barbie to nie tylko film, ale też fenomen społeczny i bardzo istotna część popkultury, pozwolę sobie na poprzedzenie mojej recenzji kilkoma rozdziałami wstępu.

Świat kolejny raz zwariował na punkcie Barbie. Do kin,

żeby nie powiedzieć „do ken”

– jak zażartował mój Przyjaciel,

trafił właśnie film „Barbie” Grety Gerwig. Nie ukrywam, że całe towarzyszące jego promocji różowe szaleństwo sprawiło mi wielką frajdę, przenosząc mnie do krainy dziecięcych i nastoletnich fantazji. Z przyjemnością wybrałam się więc do kina. Wybrałam się, mając pewne nadzieje, że tak dobrzy aktorzy, jak grający główne role Margot Robbie (Barbie) i Ryan Gosling (Ken) nie wystąpią w produkcji bardzo złej. Nie chciałam się jednak nastawiać na nic wybitnego. Raczej na miłą rozrywkę. Tymczasem dostałam i dużo śmiechu (oraz uśmiechu), i kilka poruszających momentów, i sporo materiału do przemyślenia, bo wiele treści mocno ze mną zarezonowało. Czy film okazał się więc wbrew moim oczekiwaniom wybitny? Nie. Miał jednak w sobie to coś, co sprawiło, że stał się dla mnie niespodziewanie ważny.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Być może ze względu na swoją neuroatypowość, nigdy nie rozumiałam kontrowersji, które wzbudza lalka Barbie. Najpierw nie rozumiałam ich jako dziecko, potem jako młodziutka dziewczyna, na końcu nie rozumiałam ich  jako kobieta, która dojrzała do tego, by dumnie nazywać się feministką. Dla mnie zabawki są tylko (albo aż) narzędziem do puszczania wodzów dziecięcej fantazji. To dorośli dopatrują się w nich zła albo dobra i toczą na ich temat długie i męczące debaty.
Czasy bawienia się lalkami Barbie mam już dawno za sobą, ale kiedy ruszyła cała marketingowa machina reklamująca film Grety Gerwig, a internet zalały różowe barwy i charakterystyczny barbiowy font, moje wewnętrzne dziecko aż krzyknęło z zachwytu. Zapowiedzi zwiastowały film głupawy i słaby, więc – jak pisałam wcześniej – do tego, żeby zaryzykować wydanie pieniędzy na bilety do kina przekonały mnie nazwiska aktorów grających główne role. Równocześnie spotkałam się z reakcjami zdradzającymi ogromne pokłady niechęci do Barbie i całej kultury, jaką reprezentuje (przypomnę, że cały czas mówimy o lalce). Reakcje mówiły oczywiście niewiele o przedmiocie, a niemal wszystko o podmiocie. Zrozumiałam wtedy (nie bez pewnego wyjaśnienia mojego Partnera), że Barbie może trigerrować. Że dla niektórych Barbie jest:

symbolem wykluczenia i klasizmu – kiedyś miały ją tylko „wybrane” dzieci, czyli te, których rodziców było na nią stać; przez co jedne dzieci mogły czuć się lepsze, a drugie gorsze

niedoścignionym wzorem piękna – przez swoje „idealne” (kompletnie wyidealizowane i nierealistyczne) proporcje, przez co może wpędzać w kompleksy młode dziewczynki, nie rozumiejące, że żaden człowiek nie jest w stanie wyglądać jak Barbie; gorzej, że wpędzały w kompleksy również ich mamy, które już ludzkie ograniczenia wynikające z anatomii powinny rozumieć

symbolem powierzchowności i płytkości oraz pochwałą bezmyślnego konsumpcjonizmu, a także uznawania urody i fizycznej atrakcyjności za wartość człowieka.

Tyle że nadal… mówimy o plastikowej lalce. Lalce, która z jakiegoś powodu stała się aż tak popularna i ta jej popularność mówi nie o niej samej, ale o nas. I tych z nas, którzy ją kochają, i tych, którzy reagują na nią alergicznie. Mówi też o tych, którzy z pewnym dystansem obserwują i diagnozują popkulturę.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ekskluzywną super seksowną prostytutkę Lilli wymyślił i stworzył – na początku lat 50. w postaci pieprznego komiksu w czasopiśmie Bild adresowanego do mężczyzn – rysownik Reinhard Beuthien. Pod koniec lat 50. Lilly doczekała się swojej lalkowej wersji. Była rozerotyzowaną lalką dla dorosłych. Zaczęły ją jednak podbierać tatusiom dzieci, więc jej wizerunek nieco zmieniono. Lilly nie dane jednak było zawojować dziecięcego świata, bo szybko wpadła w ręce Ruth Handler, która kradnąc pomysł i stwarzając firmę Mattel, dorobiła się fortuny. Sprawa po kilku latach sądowej batalii zakończyła się pozasądową ugodą. (Więcej na ten temat mówi Fabjulus w ciekawym odcinku „Złamanych Obcasów”.)  Jednak fakt, że cały ten imponujący sukces oparty był na kradzieży, dziś, kiedy mam tego świadomość, prawdopodobnie sprawiłby, że bojkotowałabym taki produkt. (Bojkotowałabym go też pewnie ze względu na plastik, z którego jest wykonany.) Nadal nie widzę jednak problemu w nierealistycznych kształtach lalki, bo… wiem, że są nierealistyczne. Podobnie jak My Little Pony nie przypominają rzeczywistych kucyków, a u Myszki Miki trudno doszukać się podobieństwa do prawdziwej myszy. Ale z drugiej strony skoro badania wykazują, że Barbie wzbudza w małych dziewczynkach kompleksy – a tak ponoć wykazują, oznacza to, że nie jest w takiej formie dobrą zabawką.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Oczywiście widzę, że pozbawiona genitaliów, ale z wyraźnie zarysowanym biustem, dopasowaną do wysokich obcasów stopą czy mocno wymalowaną twarzą lalka ma mnóstwo seksapilu. To, że jej pierwowzorem była wymyślona przez rysownika płci męskiej ponętna prostytutka również nie pomaga mi obronić tezy, że seksualizacja odbywa się wyłącznie w naszych głowach. Przyznajmy to głośno – Barbie jest sexy. I – o zgrozo! – sexy w rozumieniu, które w rozszalałym patriarchacie funkcjonowało jako jedyne słuszne. Tymczasem nie wszystkie kobiety się malują, depilują, noszą szpilki czy mini i nie przeszkadza im to w byciu obłędnie seksownymi. Inną kwestią jest ta, że nie każda kobieta musi być seksowna. Nie każda musi chcieć taka być. Ani seksowność, ani atrakcyjność fizyczna (która może, ale nie musi zawierać się w tej pierwszej) nie stanowi o wartości człowieka. Świat od jakiegoś czasu odrabia przyspieszoną lekcję z tego oczywistego faktu; przyswaja je i międli na tysiące sposobów. Do znudzenia. I dobrze! Tylko pytanie, czy pomysł na to, że kobieta musi się umalować i wyglądać sexy podsuwa małym dziewczynkom rzeczywiście lalka, którą się bawią, czy może obserwowanie swojej mamy i innych dorosłych kobiet z najbliższego otoczenia? A może obserwowanie histerycznych reakcji dorosłych na ukochaną laleczkę? Nie znam odpowiedzi na te pytania. Nie znam badań. Nie neguję wpływu zabawek na rozwój dziecka. Jednak też go nie przeceniam. Ciągle natomiast nie rozumiem, czemu tak bardzo „chronimy” nasze dzieci przed seksualnością, a tak mało uwagi poświęcamy przemocy, którą dzieci w swoich zabawach zaskakująco często naśladują. Czemu prężny (pozbawiony sutków, by the way) biust lalki ma zaszkodzić dzieciom, które choć seksu jeszcze nie uprawiają, są jednak istotami seksualnymi? A czemu zabawa w wojnę i strzelanie do siebie z plastikowej broni nas dorosłych nie przeraża? Przecież seks będzie w życiu naszych dzieci (w większości przypadków) w przyszłości obecny, a przemoc – liczymy, że jednak nie.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie pamiętam, kiedy dostałam swoją pierwszą Barbie. Być może na pierwszą komunię, być może później, w każdym razie na pewno nie od rodziców. Nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek dostałam Barbie od rodziców, ale nawet jeśli tak, to w takich prezentach raczej celowały zagraniczne ciocie. Nie pamiętam, ile finalnie miałam lalek Barbie. Jedna na pewno jeździła na rolkach, inna była czarnoskóra, jeszcze inna miała naprawdę zjawiskowo piękną twarz – najpiękniejszą, jaką widziałam… u lalki. Ken był za to tylko jeden. Ridge Forrester z „Mody na sukces”, będący synem, ojcem i bratem swojej matki to przy moim Kenie mały pikuś. Ken odegrał wszystkie role męskie w moim świecie Barbie i całkowicie mi wystarczał jeden. Był nudny, bo miał namalowane włosy i idealną twarz. Traktowałam go niesłychanie przedmiotowo. W żaden sposób nie przeniosło się to na szczęście na moje dorosłe życie, ale film „Barbie” rzeczywiście świetnie zobrazował rolę, jaką pełnił Ken w tych zabawach.
Środowisko, w którym się wychowywałam było bardzo specyficzne. Z jednej strony miałam się swoimi Barbie nie chwalić w szkole, „żeby innym dziewczynkom nie było przykro”, z drugiej poważni znajomi rodziców, z którymi miałam styczność, gardzili wszystkim, co komercyjne, plastikowe, różowe i przywołuje zgniły konsumpcjonizm. A tym jest właśnie Barbie. Przynajmniej w oczach dorosłych. Nie doświadczyłam więc wykluczenia i klasizmu z powodu nieposiadania Barbie, ale z powodu ich posiadania właśnie. W dobrej zabawie przeszkadzała mi niewypowiedziana nigdy przez nikogo (ale mocno przeze mnie wyczuwana) sugestia, że ludzie z naszych sfer nie zniżają się do czegoś tak… prymitywnego i dla mas, dla ludu. (Rodzice pozostawali w tej kwestii raczej Szwajcarią.) Z tego dziwnego dysonansu wyciągnęła mnie pewna niesamowita dama, prezentując mi przepiękny różowy domek dla Barbie. Była nią… pani Danusia Lutosławska (żona słynnego Witolda Lutosławskiego). A że mama od najmłodszych lat zawsze powtarzała mi:

jeśli chcesz zachować się jak dama, a nie wiesz jak, pomyśl, jak w danej sytuacji zachowałaby się Danusia Lutosławska,

wreszcie poczułam, że mamy z moimi Barbie kogoś ze środowiska po naszej stronie!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Starałam się nie czytać zbyt wielu recenzji filmu, żeby siąść do pisania ze świeżą głową, ale kilka tekstów wpadło mi w ręce. I nie ukrywam swojego ogromnego zaskoczenia tym, ile oczekiwań recenzenci zdołali pomieścić w tym prostym familijnym kinie. A im więcej mamy oczekiwań, tym bardziej pozwalamy innym je zawieść. Niektórzy zarzucali filmowi fabułę nie dość feministyczną, bo przy pewnym zwrocie akcji lalki wybierają taką a nie inną metodę wywalczenia swojego. Inni nie mogli się nadziwić, że w filmie jest tyle mądrości, cytując jak prawdę objawioną jeden z końcowych monologów, który jest, owszem, całkowicie słuszny, ale też dosyć banalny. Bohaterka wygłasza oczywistości, które można streścić w słowach:

świat oczekuje od kobiety, że będzie wszystkim naraz i równocześnie wpędza ją w poczucie, że ciągle jest nie dość jakaś.

To nie jest wielka filozoficzna mądrość, ale fakty. W dodatku coraz mniej już na szczęście aktualne. Warte przypominania i wierzę, że u wielu kobiet wywołujące łzy, ale jednak nie sprawiające, że film jest arcydziełem. Jeszcze inni z przenikliwością godną Sherlocka Holmes’a oznajmiali, że to wyśmiewanie firmy Mattel w filmie to nie jest wcale przyznanie się przez nią do jakichś błędów czy ukorzenie się przed widzami, tylko rodzaj całkiem opłacalnej kampanii promocyjnej firmy. No raczej! Dziwienie się temu jest co najmniej naiwne. (Swoją drogą mam też wrażenie, że często zapominamy, jak duże różnice kulturowe dzielą Stany Zjednoczone od Europy, a to ma jednak znaczenie.) Wiadomo, że Mattel zarobi na tym filmie i jeśli jesteśmy z jakichkolwiek powodów temu przeciwni, wystarczy nie iść do kina. Ma się to nijak do oceny merytorycznej filmu. A ten jest niezwykle barwny (i nie mam tu na myśli wyłącznie fantastycznej scenografii i kostiumów), w wielu momentach mądry, inteligentny, błyskotliwy, dowcipny i przeuroczy. Fabuła w moim odczuciu jest w nim najmniej istotna. Ważne są jednak przemiany dokonujące się w bohaterach, które nie są – jak w klasycznych bajkach – jednoznaczne. I tego wątku nie wyczytałam w żadnej recenzji. Nie wiem, jak powinien wyglądać film z mądrym feministycznym przekazem. Mam wrażenie, że Greta Gerwig daje oczywistego prztyczka w nos patriarchatowi, ale daje go też współczesnemu feminizmowi w najbardziej jego irytującej wersji. Pokazuje – owszem, trochę naiwnie i mam wrażenie, że robi to celowo – że skoro feminizm zakłada równość płci, to nigdzie nie dojdziemy, kłócąc się o nieistotne szczegóły i tocząc ze sobą na każdym polu wojenki płci. I niestety, ale w dzisiejszej rzeczywistości celują w tym kobiety. Pokazuje jednak również (mniej naiwnie, czym przykuwa uwagę wrażliwych widzów) coś niesłychanie istotnego – że nie możemy się definiować poprzez innych ludzi. Choć to na początku przeraża, bo jeśli całe życie tak robiliśmy, to bez nich czujemy się wydmuszkami. I nie ukrywam, że to właśnie mowa Barbie do Kena pod koniec filmu wycisnęła ze mnie największy strumień łez. Dlatego że dokładnie tego dowiedziałam się o sobie na terapii. Na własny użytek w tekście o swojej histrionii nazwałam to „syndromem Zeliga” – wtapianie się w innych, żeby zyskać aprobatę, żeby nie zostać odrzuconą, żeby być lubianą, żeby nie być samą. A kiedy ci inni sobie pójdą… właściwie nie zostaje nic. Zabierają te kawałki, które wykreowałam, żeby im dogodzić i pozostaję w pustce. Terapia pomogła mi to sobie uświadomić i długi czas myślałam, że znalazłam się już w innym punkcie, ale czasem niepostrzeżenie się cofam. I to był mały wstrząs, którego potrzebowałam. Choć piszę to znów z zastrzeżeniem, że nie świadczy to o artystycznej wartości filmu, bo tej zwyczajnie nie umiem ocenić.
Trudne było dla mnie inne – również doskonale znane mi z terapii – przesłanie: rzeczywistość jest trudna, mało spektakularna, szara, nieprzyjemna i niesprawiedliwa, ale to właśnie w jej obszarze możemy działać. Spotkałam ludzi, którzy uciekali przed nią w sen, alkohol, narkotyki, seks, przemoc, jedzenie, gry komputerowe, pornografię, imprezy. Dziś sama uciekam przed nią czasem w fotograficzne sesje, starając się zrobić z tego jednak barwną odskocznię od życia, a nie schron, w którym je przeczekam. Barbie czując się dziwnie (nadal próbuję nie spojlerować), zaczęła rozumieć, że otaczająca ją bańka, choć urocza, już jej nie wystarcza, że musi sięgnąć dalej, wyżej. A tam… nie jest wcale tak beztrosko i bezpiecznie, nie jest też tak zachwycająco i ekscytująco. To właśnie tego ostatniego aspektu rzeczywistości wielu z nas nie jest w stanie znieść. Jednak niesie ona inne wartości, które mogą dać nam niezwykłą siłę. Na odkryciu tego polega zresztą wyjście z roli dziecka. (U mnie przypadające na moje późne lata trzydzieste, może dlatego tak mnie to poruszyło.) I tu w filmie dzieją się rzeczy naprawdę piękne. Scena, w której Barbie siada na ławce i rozmawia ze starszą kobietą jest cudowna.
Wzruszyła mnie myśl o tym, że dzisiejsze dzieciaki mogą zobaczyć film, w którym ich ukochana bohaterka (Margot Robbie w roli Barbie naprawdę wspaniała!) jest dobrą, wrażliwą, mądrą, empatyczną lalką doświadczającą trudnych lekcji, z których wyciąga wnioski. Nie boi się otworzyć na zmiany, choć są przerażające. Nie boi się mówić o swoich uczuciach, ale też przyznać do błędu (wspomniana wyżej rozmowa z Kenem). Wreszcie nie dąży do bycia w związku i założenia rodziny, co przez lata było w filmach i bajkach największą aspiracją kobiety. Chce dotrzeć do prawdy o sobie, by móc żyć w zgodzie z nią. Nie wiem, czy film jest doskonały, nie wiem nawet, czy jest dobry. Mnie poruszył. Bardzo się cieszę, że powstał i że mogłam go zobaczyć.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser zaśpiewam Wam coś zabawnego. Od jakiegoś czasu prześladowała mnie forma kanonu. Zafascynowana nią, umieściłam kanon „Już noc” Jerzego Wasowskiego w swoim wykonaniu pod koniec wpisu „Obsesyjno-kompulsywnie”. Potem postanowiłam się z nią zmierzyć i napisałam własny kanon pt. „Jak napisać kanon”, który umieściłam pod koniec wpisu „Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach”. Pisząc o Barbie, coś poczułam, że warto sprawdzić i… przeczucie mnie nie myliło. Refren strasznej piosenki z lat 90. grupy Aqua „Barbie Girl” ma w sobie kanonowy potencjał, co próbowałam poniższym nagraniem wykazać.
W tym miejscu warto wspomnieć też o ścieżce dźwiękowej z filmu „Barbie”- jest naprawdę przepysznie przemyślana. Każda piosenka została napisana specjalnie na tę okazję (z wyjątkiem wspomnianej „Barbie Girl”, która dostała nowe, lepsze życie), przez co soundtrack tworzy bardzo spójny, urokliwy, nieco naiwny, cukierkowo-plastikowy krajobraz.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach

fot. Bożena Szuj

Po trudnym zimowym czasie na Podhalu, nieświątecznych świętach, przełomowej terapii w nowotarskim szpitalu, zmaganiach z podhalańską bogoojczyźnianą toksymentalnością, a także kolejnym sezonie wytkniętej mi (niewymagającej intelektualnie, to fakt) pracy na Gubałówce, znalazłam się wreszcie nad ukochanym morzem. I znów zamieniliśmy z Partnerem trzydzieści sześć metrów kwadratowych przytulnego mieszkanka, które powoli, ale sukcesywnie dopasowujemy do wspólnych potrzeb, na siedemnaście metrów kwadratowych niewykończonego apartamentu z malutką łazienką. Łazienką, gdzie podczas dnia wnosimy suszarkę na naczynia, które tam myjemy – w najmniejszej umywalce świata. Nie ma w naszej łazience co prawda lustra, ale za to brak w niej również światła. Apartament posiada ogromny atut, jakim jest spory taras. Na razie bez zadaszenia, więc w upały jest za gorąco, a w zimne dni za zimno by przebywać nań bez ograniczeń, ale ostatnio pogoda jest łaskawa i serwuje hojnie dni w sam raz. Uwielbiam kłaść się na nim z książką w swoim ukochanym – całkiem, jak na cenę, wygodnym – leżaku, opalając łydki i zatapiając się w rozważaniach Carla Junga, Julia Cortázara czy Christel Petitcollin.
Obok apartamentu mamy do dyspozycji prawie kuchnię z maleńkim pokoikiem pełniącym rolę składzika na artykuły bieliźniano-chemiczne oraz zestawy perkusyjne. Prawie kuchnia byłaby kuchnią z prawdziwego zdarzenia, gdyby posiadała zlew i choćby jeden palnik. Zresztą źle się wyraziłam, bo zarówno zlew, jak i dwa palniki – śladami wielu innych rzeczy, takich jak niezliczone plastikowe pojemniki na niezliczone mniejsze i większe narzędzia lub też samotne samochodowe kierownice – gdzieś są. Należy je tylko zamontować. Innymi słowy remont in progress. No i jakież pole dla wyobraźni! Wymyślanie sensownych, pożywnych, w miarę możliwości zdrowych i oczywiście smacznych obiadów na mikrofalę i toster to też całkiem niezłe ćwiczenie na kreatywność.

⚓ Z wiatrem w żaglach

fot. Bożena Szuj

Pierwszy tydzień od przyjazdu był niezwykle intensywny. Dwa pierwsze dni upłynęły nam na generalnych porządkach w apartamencie wynajmowanym gościom w sezonie. W międzyczasie rozpakowywaliśmy rzeczy, które przywieźliśmy na prawie pięć miesięcy życia tu. U mnie bagaż stanowiły nie tylko ubrania na wiosnę, lato i początek jesieni, ale jeszcze na Warszawską Jesień, a do tego kosmetyki, dyplomy, świadectwa i książeczka Sanepidu (pracować trzeba), no i obowiązkowo kostium oraz ręcznik do opalania, które do tej pory nie miało jeszcze miejsca. Wspólne rozpakowywanie bardzo wielu rzeczy w bardzo małej przestrzeni nastręcza problemów, których próba rozwiązania może zakończyć się zarzutem o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. My jednak podeszliśmy do sytuacji zadaniowo i finalnie bez krwi na rękach.
Pod koniec pierwszego tygodnia byłam po dwóch rozmowach kwalifikacyjnych i… z pracą! Ani jedno, ani drugie miejsce, do którego przyszłam na rozmowę nie wydało mi się pracą marzeń, dla której zostanę w Trójmieście już na zawsze, ale gastro bierze pod swoje skrzydła wielu chętnych a często nawet zdesperowanych (jak ja w tamtym momencie) pracowników. Posiadanie książeczki i jakiegoś doświadczenia – trochę z Zako, trochę z Thassos – było moim dodatkowym atutem, przyspieszającym procedurę przyjęcia. Fantastyczna świadomość posiadania wyboru dodała mi pewności siebie. Zrozumiałam, że nie muszę się godzić na to, by odbyć najpierw bezpłatny dzień próbny, a potem pracować na umowę zlecenie po dwanaście godzin dziennie sześć dni w tygodniu za „zobaczymy jaką stawkę” dla kogoś, kto spóźnia się na rozmowę ze mną pół godziny i nawet za to nie przeprasza. Nie muszę, kiedy jestem równocześnie zaproszona na płatny dzień próbny z jasną godzinową stawką rokujący wakacyjną współpracę w niesamowicie miłym miejscu sprawiającym wrażenie solidnej, profesjonalnej firmy. Pierwsze wrażenia mają to do siebie, że też nas mogą wyprowadzić na manowce, ale miła atmosfera, która wydawała mi się wówczas najważniejszym kryterium (przestrzeganie przez pracodawcę prawa pracy przyjęłam, naiwnie, za oczywistość – mój błąd), pozostała taka do tej pory.
Poczułam wiatr w żaglach wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, że podczas jednego tylko tygodnia zrobiłam znacznie więcej niż przez wiele miesięcy zimowego letargu (nie licząc oczywiście bardzo intensywnej terapii). Zrozumiałam, że bieg, który stał się moim udziałem, jest biegiem – uwaga, wjedzie ciężki kaliber pretensjonalności – po lepsze jutro. Kiedy nie pracowałam, pomagałam sprzątać apartament. Kiedy nie sprzątałam apartamentu i nie pracowałam – próbowałam nadrobić blogowe zaległości, wliczając w to również lekturę książek, które chcę tu zrecenzować. Bardzo malutko czasu zostawało na życie towarzyskie, ale również robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby go nie zaniedbywać. Moje nadmorskie spacery z oczywistych powodów przestały być codziennym rytuałem, jednak robiłam wszystko, by chłonąć morze tak często, jak się tylko da. By się w nie wsłuchiwać, a tak naprawdę wsłuchiwać się  w siebie samą. Zrozumiałam, że ustalanie priorytetów nie musi oznaczać, że czynność, której poświęcamy więcej czasu i z różnych powodów musi stać w naszej hierarchii wyżej (np. praca zarobkowa) ma większą wartość niż czynność, której nie możemy poświęcić chwilowo tyle czasu, ile byśmy chcieli (np. nasze hobby). Tak, poświęcanie energii temu, czego nie uważam za przesadnie wartościowe czy ważne zawsze budziło mój bunt. Jednak… to przecież postawa dziecka. Więc tłumaczyłam tej małej zbuntowanej dziewczynce, że owszem, czytanie, recenzowanie, pisanie własnych przemyśleń, nagrywanie piosenek ma dla mnie większą wartość niż noszenie talerzy (które w moim wykonaniu ma naprawdę małą wartość), ale za to pierwsze nie jestem w stanie zapłacić swoich rachunków, a za to drugie (jakoś…) jestem. To pacyfikowanie w sobie dziecka i naginanie czegoś, co uznawałam za swoje zasady (dziś widzę, że jednak trochę myliłam pojęcia) dało mi poczucie sprawczości. Tak, jestem w takim, a nie innym punkcie, nie stać mnie na zmienienie w sekundę tego, z czym nie czuję się aktualnie komfortowo, więc po pierwsze wytrwam, a po drugie, wytrwam, dążąc równocześnie do zmiany małymi i przemyślanymi krokami. To dla mnie bardzo nowe, bo do tej pory po prostu rzucałam zabawkami i się obrażałam, albo zaciskałam zęby i wytrzymywałam to, czego wcale wytrzymywać nie powinnam, nie układając w głowie nawet planu zmiany.
Bilans pod koniec maja (przyjechaliśmy tu w ostatnich dniach kwietnia) był następujący: miałam pracę, jakieś małe pieniądze z mocno okrajanych przymusowym haraczem napiwków, odbyłam cztery rozmowy kwalifikacyjne (w tym dzień po dniu jedną w żłobku, a drugą w sex shopie, co wydało mi się zabawne) i zdobyłam nowe doświadczenie podczas płatnego dnia próbnego w tym pierwszym miejscu. W dodatku po całym sezonie niejeżdżenia wsiadłam na rower i czułam się, jakbym nie miała żadnej przerwy! Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, znowu dopadły mnie straszne bóle pleców, co ostatecznie przekonało mnie do tego, żeby pozwolić Partnerowi na podwyższenie w mojej damce siodełka do prawidłowej wysokości. Czy przez pierwszy tydzień jeździłam jak paralityk, schodząc z roweru przy każdej konieczności zatrzymania się przerażona wizją ponownego ruszenia? Tak. Czy jeździłam najpierw głównie pod osłoną nocy i przy każdym ruszaniu modliłam się, żeby nikt mnie nie zobaczył, ale i tak właśnie wtedy na najmniej ruchliwych ulicach Wrzeszcza pojawiały się tłumy przepuszczających mnie i oślepiających reflektorami samochodów? Również tak. Jako że jeżdżę raczej agresywnie, szybko, wyzywając kiedy trzeba wszystkich wokół (a w pozostałych przypadkach robiąc to w myślach), ta nauka jazdy praktycznie od podstaw na podwyższonym siodełku dała mi do wiwatu. Ale warto się było przemęczyć, bo ból pleców rzeczywiście ustąpił. W ciągu tego miesiąca podjęłam też jedną z bardziej w tym czasie dla mnie ryzykownych decyzji, mierząc się z niezrozumieniem, ale mimo wszystko wsparciem Partnera i pokazując samej sobie, gdzie dokładnie przebiegają moje granice i na co mogę, a nawet powinnam godzić się wbrew sobie (wbrew beztroskiemu dziecku, które nie zna jeszcze ciężaru odpowiedzialności), a na co godzić się nie mogę.
Życie bywa przekorne i ostatecznie to, na co się zdecydowałam, miało się nie wydarzyć z przyczyn kompletnie ode mnie niezależnych. Jednak sama decyzja, samo moje nastawienie, samo odkrycie jakiejś nowej mojej strony sprawiło, że doznałam w pewnym momencie takiego przypływu ciepła i czułości do samej siebie, że… kupiłam sobie kwiatki! Tak się jakoś fortunnie złożyło, że cud samouwielbienia spłynął na mnie akurat podczas zakupów w Biedrze, a mają tam przeurocze goździki. I tu nie chodzi o jakąś niesamowitość kupowania sobie kwiatków, bo czasem mi się to zdarza, ale to nie były kwiatki do domu czy żeby było miło. Nie. To były kwiatki dla wspaniałej, cudownej kobiety, która jest silna, która wykonała i ciągle wykonuje dużo pracy, która nie boi się nowych wyzwań i choć nie jest jej łatwo, wybiera wychodzenie ze swojej strefy komfortu i próbuje sięgać po więcej. Poczułam, że jestem z niej niesamowicie dumna i naprawdę ją uwielbiam! Była to co prawda pierwsza i jak dotąd jedyna taka sytuacja, ale bardzo chcę zapamiętać punkt, w jakim się wtedy znalazłam. Chcę do niego wracać. Nie było w tym ani zadufania, ani pogardy dla innych – tam w ogóle nie było innych. Tam było oddanie sobie hołdu, szacunek do siebie i szczery podziw tego, co na podziw zasługiwało. Przepiękne uczucie!

fot. Bożena Szuj

⚓ Siła słabości

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się w nowym miejscu, potrzebuje się jakichkolwiek pieniędzy, ubezpieczenia i możliwości wypisania się z Urzędu Pracy z widokiem na Giewont, żeby nie musieć się w nim w połowie maja stawić na umówioną wizytę, obniża się poprzeczkę i szuka byle czego. No i tu pojawił się we mnie pierwszy konflikt – przecież terapię zakończyłam z zaleceniem od terapeutek, żeby przestać uciekać w prace „poniżej kwalifikacji”. (Nie przepadam za tym określeniem, ale bądźmy szczerzy – jeśli studiujemy wymagające kierunki wiele lat, to na ogół nie po to, by potem wybierać oferty pracy, do wykonywania których nie potrzebna jest nawet matura. A ja tak właśnie długi czas robiłam, bojąc się własnych możliwości.) Miałam zacząć stawiać poprzeczkę wyżej, widząc swoje realne zasoby (m.in. dobre wykształcenie), miałam szukać tam, gdzie trudniej się dostać i – jeśli znowu spotka mnie mobbing, zająć się tym w należyty sposób. Stawiać czoła problemom wtedy, kiedy będą miały miejsce, a nie bać ich, bazując na przykrych doświadczeniach z przeszłości. No ale te argumenty zostały szybko zakrzyczane przez inne: potrzebuję zacząć zarabiać w tej chwili, będę tu na pewno określoną liczbę miesięcy, na wymarzone prace czeka się miesiącami, a nawet latami, a mnie pewnie brakuje odpowiedniego doświadczenia, no i… tak się właśnie wpada w błędne koło. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jedno wcale nie wyklucza drugiego. Jednak najpierw trzeba przeżyć.
Praca kelnerki to ciężki kawałek chleba. Wymaga nie tylko ogromnej uważności, koncentracji, doskonałej pamięci (nie wszystko i nie zawsze da się zanotować na kartce), ale przede wszystkim kondycji. Do tego dochodzi konieczna umiejętność pracy z klientem, czyli kultura osobista, cierpliwość, serdeczność, życzliwość, pozytywne nastawienie i zdolność łagodzenia konfliktów. Pracując przez lata w turystyce, opanowałam to wszystko niemal do perfekcji, więc dziś nie stanowi to dla mnie większego problemu (co może dziwić, kiedy wie się o mojej zdiagnozowanej fobii społecznej). Reszta okazała się wyzwaniem na bardzo wielu polach. Postanowiłam jednak wyciągnąć z tej nieidealnej sytuacji najwięcej, ile się da. Pierwszą lekcją była ta, że oczekiwanie od innych pochwał za pokonywanie własnych trudności jest kolejnym oczekiwaniem dziecka. (Choć oczywiście to, że pracodawca nie ma obowiązku nas chwalić nie oznacza, że może nas okradać, ale to zostawiam sobie na całkiem inny wpis o smutnych realiach polskiego januszobiznesu.) Tylko ja wiem, ile mnie kosztowało w mojej pracy dojście od kompletnego zera do punktu, w którym znajduję się w tej chwili. Rozumiem skróty myślowe, znam kolejność wykonywania zadań, robię coraz mniej błędów, nie boję się przyjmować stolików. Czy jestem dobrą kelnerką? Prawdopodobnie nie. Działam ciągle nie dość szybko. Równocześnie słyszę przemiłe komplementy od obsługiwanych gości i – co chyba w tym wszystkim najważniejsze – wypełniam swoje obowiązki najlepiej jak w danej chwili mogę. Nawet jeśli moje 100% to tylko 40% jakiegoś doświadczonego kelnera z prawdziwym drygiem i sercem do tej pracy, to nadal nie zmienia to faktu, że jest to moje 100%. Z punktu widzenia pracodawcy nie ma to oczywiście najmniejszego znaczenia, bo liczy się efekt. Ale… ja nie jestem swoim pracodawcą, więc nie muszę sobie zaprzątać głowy jego punktem widzenia. Pisałam już kiedyś, że drażni mnie narracja insynuująca, że wystarczy się postarać i we wszystkim da się odnieść spektakularny sukces. Nie każdy ma predyspozycje do wszystkiego i nie widzę sensu w zmienianiu tego na siłę. Myślę natomiast, że wykonywanie swojej pracy (jaka by nie była) rzetelnie i z ogromną starannością jest wartością samą w sobie. W końcu chcę z tego doświadczenia wyciągnąć dla siebie coś sensowniejszego niż kelnerskie skille – uczę się tu przecież nie kelnerstwa, lecz życia (gdybym patrzyła na to inaczej, perspektywa wykonywania bardzo trudnej i wymagającej pracy w nieludzkich warunkach za śmieszne pieniądze byłaby rozczarowująco beznadziejna).

fot. Bożena Szuj

⚓ Morze jest jakby mniejsze

fot. Bożena Szuj

Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy wiele lat temu po bardzo długiej przerwie znalazłam się w końcu na ukochanym Thassos z ówczesnym partnerem. Był to mój pierwszy w życiu nietoksyczny związek, uczyłam się normalności. Stawiałam w niej swoje pierwsze, nieporadne kroki. Przepiękna grecka wyspa tak ważna w moim życiu kojarzyła mi się niestety nie tylko z zapierającą dech w piersiach przyrodą, spokojem, górami oglądanymi z ciepłego morza czy wszechobecnym słodkim zapachem sosen, ale też przemocą, jakiej zaznałam wiele lat wcześniej, mieszkając na niej ze swoim byłym partnerem alkoholikiem. Rozczarowanie płynęło stąd, że choć wyspa nadal była przecudna i magiczna, a ja w stabilnym, zdrowym i szczęśliwym punkcie swojego życia, nie umiałam zachwycić się nią tak mocno, jak dawniej. Kiedy zwierzyłam się z tego swojej tasyjskiej znajomej z psychologicznym wykształceniem, ona odparła:

Wcale mnie to nie dziwi. Kiedyś nosiłaś w sobie pustkę, którą wypełniałaś tą wyspą. Dziś jesteś pełna i nie potrzebujesz wypełnienia z zewnątrz. Możesz się zachwycać niekwestionowanym pięknem Thassos, ale go nie potrzebujesz, bo wreszcie czerpiesz z piękna, które jest w Tobie!

– niezwykle mądre słowa mojej znajomej, od lat zamieszkującej Thassos

Nie ukrywam, że te słowa mną wstrząsnęły. Jak to? Straciłam tę niesamowitą zdolność zachwytu, jaką zawsze w sobie ceniłam? Zdolność odczuwania mocniej i głębiej? Nie. Ta zdolność jest powiązana z moją nadwydajnością i nawet gdybym chciała, nigdy się jej nie pozbędę. To nie utrata zdolności zachwytu, to uczucie pełności było dla mnie nowe i niezrozumiałe. Dziś widzę, że noszenie w sobie pustki – fetyszyzowane w dużej mierze przez niesterapeutyzowanych artystów – jest przereklamowane. Od tamtego czasu przeżyłam pokojowy, niesamowicie kulturalny, pełen wzajemnego szacunku i serdeczności (choć też oczywiście smutny) rozpad tamtego nietoksycznego związku, po raz pierwszy pozostając z byłym partnerem w relacjach przyjacielskich. Do dziś oboje wiemy, że możemy na siebie liczyć i życzymy sobie wzajemnie jak najlepiej. A przypomniałam sobie o tym wszystkim podczas któregoś z moich nadmorskich spacerów, czując, że morze jest jakby mniejsze. Że choć nadal mam słabość do jego bezkresu i surowości, choć nadal mogę się w nie wpatrywać godzinami, urzeczona spektaklem, jaki odgrywają nad nim co wieczór chmury, ono już… mnie nie wypełnia. Jest tylko, albo aż, tym, czym jest – morzem, nie częścią mnie. Nie potrzebuję go tak, jak rok temu, pogubiona przed ostatnią rozmową w krakowskim OLZON-ie, a potem kompletnie roztrzęsiona po niej. Nie jestem już porozrzucanymi fragmentami, których nie umiem pozbierać i na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to terapii na Oddziale Dziennym w Nowym Targu (tym bardziej boli mnie barbarzyństwo i uwikłanie w politykę oddziału patologii ciąży tego szpitala). Jest w tej refleksji coś, co mnie przeraża. Jeśli aspekty świata zewnętrznego nie muszą już być moją podporą, oznacza to, że muszę być nią dla siebie ja sama. I znowu wracamy do kwestii brania za siebie odpowiedzialności. Do wykonywania pracy, która pozwoli się jakkolwiek utrzymać, niezależnie od jej wad. Do realizowania równolegle planu polepszenia swojej sytuacji. Do zmieniania tego, w czym pozostanie godzi w moje poczucie sprawiedliwości. Do wyjścia z roli bezwolnej ofiary i wejścia w rolę kogoś, kto sobie radzi. Tylko w razie niepowodzenia kogo będzie można obwinić? No i stąd płynie kolejne odkrycie – obwinianie również nie ma większego sensu. Postępujemy zawsze tak, jak w danej chwili umiemy i możemy, a potem mierzymy się z konsekwencjami. To zawsze są lekcje, z których dobrze coś jednak dla siebie wyciągnąć, żeby nie musieć dostawać od losu tych samych w nieskończoność.

fot. Bożena Szuj

⚓ Ludzie

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się introwertykiem cierpiącym na fobię społeczną, kontakt z ludźmi nie jest, mówiąc eufemistycznie, priorytetem. Moje podjęcie pracy w żaden sposób nie było więc motywowane potrzebą poznawania nowych osób i chęcią podtrzymywania codziennego kontaktu z nimi, ale koniecznością zarobienia pieniędzy. Nie mam pojęcia, czy jestem w swojej restauracji jedyną osobą neuroatypową, czy nie, ale wiem, że większość miejsc pracy posiada zasady stworzone przez osoby neurotypowe dla osób neurotypowych. Oznacza to, że jest mi trudniej się do nich dostosować, bo ich nie rozumiem. To, co oczywiste dla innych i niewarte wyjaśniania, dla mnie jest enigmatyczne. Uczę się więc, jak dziecko, przez naśladowanie. Dlatego tak istotna była dla mnie miła atmosfera pracy, bo kiedy czuję się strofowana za swoją neurologiczną inNość, której nie zmienię, spinam się i pracuję mniej wydajnie.
Jednak, skoro już znalazłam się w sytuacji niemal codziennego narażania się na przebodźcowanie (oprócz naprawdę sporej liczby współpracowników, kontaktuję się też bezpośrednio z ogromną liczbą klientów), mogę wykorzystać tę sytuację do swoich obserwacji. Pierwszą i najbardziej szokującą obserwacją jest ta, że nigdy nie należy się kierować tzw. pierwszym wrażeniem. Wszystkie moje pierwsze wrażenia były całkowicie nieadekwatne do rzeczywistości. Ludzie, których po pierwszym dniu wspólnej pracy wkładałam do szufladki z napisem „na pewno się nie zaprzyjaźnimy” okazywali się naprawdę życzliwi, godni zaufania i bezinteresownie oferujący swoją pomoc w sytuacjach kryzysowych, a z kolei z tymi, którzy rokowali na „docelowo najbliższych kumpli”, drogi się jakoś szybko rozchodziły (choć nadal pozostawali przemili). Odkryłam też, że można lubić w kimś pewne jego cechy, doceniać jego poczucie humoru czy w końcu podziwiać jego pracownicze umiejętności, ale nie musi to automatycznie oznaczać, że się go lubi. Żeby kogoś nie lubić nie trzeba wyszukiwać argumentów, które nam na to pozwolą. Nie lubienie kogoś nie musi też wcale oznaczać wrogości czy braku szacunku. Od kiedy to sobie uświadomiłam, poczułam jakąś nieznaną do tej pory lekkość. Mogę obserwować. Czerpać z tego, co dla mnie wartościowe, a odrzucać to, czemu nie chcę poświęcać energii. Najtrudniejszą lekcją było dla mnie też zrozumienie, że to, że ktoś jest dla mnie miły nie neutralizuje faktu, że postępuje wobec mnie nieuczciwie (lub kogoś takiego reprezentuje). Można go szczerze polubić, ale na nieuczciwość nie należy się godzić, jeśli marzy nam się świat uczciwy. Mnie się marzy. I znów jak bumerang powraca temat odpowiedzialności – każdy ponosi odpowiedzialność za swoje postępowanie i to, że jest miły, nie może mu tego odbierać.

fot. Bożena Szuj

⚓ Teoria filtrów

fot. Bożena Szuj

Już dawno temu odkryłam coś, co na własny użytek nazwałam teorią filtrów. W pewien luźny sposób wiąże się ona z fantastycznym angielskim powiedzeniem:

what you focus on grows

– „to, na czym skupisz uwagę, będzie rosnąć”

Wybieramy (świadomie lub podświadomie) to, czemu chcemy poświęcać swoją uwagę, czyli przyjmujemy filtr, przez który odbieramy świat. Przydarzają się nam różne historie, czasem los doświadcza nas naprawdę okrutnie, jednak nadal mamy wybór, czemu nadamy jakie znaczenie. Znam ludzi, których nie dotykają dramaty, ale tak mocno skupiają się na negatywach, że są wiecznie nieszczęśliwi, a nieszczęść dostarczają im nie tylko sytuacje trudne, ale też te neutralne. Znam też ludzi, którzy mogliby przyjąć pozę męczenników, bo wychowywanie niepełnosprawnego dziecka jest ogromnym wyzwaniem, ale tryskają niespożytą energią, apetytem na życie i szczęściem. Są zwycięzcami noszącymi dumnie podniesione głowy. Moja teoria filtrów mówi o tym, że uwrażliwiamy się na konkretne tematy i widzimy wszystko tylko poprzez ich pryzmat. Feministki są na przykład wyczulone na wszelkie przejawy przemocowego patriarchatu i je piętnują, a ci, których ten ważny temat nie wzrusza są po jakimś czasie poirytowani „przesadą”, jaką widzą w feministycznych postulatach. Powiem coś niepopularnego, ale mimo że sama jestem feministką i większość feministycznych postulatów popieram (sprzeciwiam się tylko zmuszaniu wszystkich kobiet do używania feminatywów – język jest w tej kwestii dużo bardziej liberalny), rozumiem obie strony. Rozumiem, choć wiem, że ta druga nie ma racji. Irytacja, której skutkiem jest uznanie słusznych argumentów za „przesadę” wynika z niezrozumienia filtra, przez które patrzą na świat feministki. Filtra słusznego, by cokolwiek w kwestii nierówności płci zmienić, ale kiedy się na świat patrzy bez niego, zachowanie feministek rzeczywiście można uznać za dziwny upór. Filtry, które stosujemy mogą się oczywiście zmieniać. Zarówno z biegiem lat, jak i w zależności od sytuacji. Widzę po sobie, że moje zaangażowanie w tematy ważne pomaga mi po swojemu walczyć ze złem, ale nie pomaga mi zrozumieć drugiej strony. Do tego trzeba na chwilę zdjąć swój filtr i spróbować namówić swojego interlokutora do tego samego.
Pracując z klientem (już bardzo wiele lat, w wielu branżach, choć najdłużej w turystycznej), widzę jak łatwo patrzeć na klientów przez filtr „głupich pytań”, który umacnia w pracownikach w sektorze usług niezdrowe poczucie wyższości. Na ogół podszyte oczywiście kompleksami, bo – jak pisałam wcześniej – przeważnie nie są to prace wymagające solidnego wykształcenia. To, że ludzie faktycznie zadają wiele pytań, w których trudno doszukać się logiki to jedno, ale drugą stroną medalu jest to, że ludzie, którzy po raz pierwszy znajdą się w zupełnie nowym miejscu mają prawo być zdezorientowani. Jeśli do tego są jakoś zaburzeni lub introwertyczni, zapytanie o cokolwiek może być dla nich wyzwaniem. To dla nas, pracowników, oczywiste jest, gdzie jest toaleta i że wisi nad nią wielki napis o tym informujący. Dla kogoś, kto jest być może przebodźcowany nowością miejsca, w którym się znalazł, ten napis może stać się niezauważalny. No i filtry filtrami, ale czerpanie satysfakcji z tego, że ktoś zapytał o coś nielogicznie, jest już pierwszym objawem toksyczności, której łatwo się nabawić, pracując z ludźmi. Tu uratować nas może jedynie życzliwość i wyrozumiałość.
Po raz kolejny w swoim życiu dochodzę do wniosku na wskroś banalnego – mianowicie, że Platon wielkim filozofem był. Koncepcja jaskini platońskiej, w której skuci tyłem do wyjścia ludzie biorą za świat rzeczywisty tylko jego odbicie – a więc jedynie to, co przed sobą widzą i zniekształcone głosy zza jaskini, które w jej wnętrzu słyszą, jest absolutnym filozoficznym majstersztykiem. Od wczesnego dzieciństwa mam silne podejrzenie, że nie jest nam dane widzenie świata, jakim jest. Że być może nawet nie ma świata takiego, jakim jest. Że stwarzamy go swoimi wyobrażeniami, doświadczeniami i nastawieniem, a więc filtrami, jakie zakładamy. Czy jest przez to bardziej czy mniej barwny, no i mniej czy bardziej barwny od czego, to już kompletnie nowe filozoficzne rozważanie…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser zaserwuję dziś swoją własną piosenkę, a ściślej… swój pierwszy własny kanon! Od momentu opublikowania ostatniego wpisu ze wzmożoną siłą powróciła do mnie ciekawość, jak konstruuje się taką formę. Zaczęłam dopytywać, ale odpowiedzi fachowców były na tyle enigmatyczne, że się wkurzyłam i postanowiłam zrobić to na czuja. Wyszło tak, jak na załączonym obrazku  i uważam to za osobisty sukces z samego początku czerwca. Miłego słuchania!

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to