Warszawa (nNie) da się lubić

Mój warszawsko-jesienny pobyt w stolicy nieco się w tym roku przedłużył. Spędziłam w niej kilka pierwszych dni września przed fantastycznym tygodniem na Thassos, a potem jeszcze ponad miesiąc po festiwalu, na który tu przyjechałam, rozkładając się całkowicie na anginę i dosyć powoli wracając do zdrowia. Dzięki tej sytuacji (odliczając czas umierania na łożu śmierci) miałam okazję trochę Warszawą pooddychać i trochę się jej poprzyglądać. Choć – jak pisałam w tekście o moim ukochanym Gdańsku – pierwsze dwadzieścia pięć lat, które tam spędziłam, nie były szczęśliwe. Nie lubiłam jej. Podejrzewam, że ze wzajemnością, choć ją prawdopodobnie przepełniała raczej obojętność. Czułam, że to ciężkie i trudne do mieszkania miasto. Niespecjalnie ładne, a w najlepszym razie nierówne. Męczące, dołujące, pozbawione przyrody z wydzielonymi tylko parkami, co od zawsze wydawało mi się dogłębnie smutne. Tak czy tak, zatrzymując się tu na dłuższą niż zazwyczaj chwilę, mogłam sprawdzić, jak dziś odbieram Warszawę. Jaka dzisiaj dla mnie jest.

fot. Bożena Szuj

Dawne życie, czyli edukacja

fot. Bożena Szuj

Kiedy myślę o swoim dawnym życiu w Warszawie, zawsze prześladuje mnie (również w snach) największy koszmar – wspomnienie podstawówki. Chodziłam do szkoły muzycznej połączonej ze szkołą kształcącą ogólnie, więc nie tylko przedmioty muzyczne, ale również te ogólne były na żenująco niskim poziomie. Kiedy w siódmej klasie (szkoła była wówczas, jak znowu dzisiaj, ośmioletnia) zmieniłam nauczycielkę fortepianu na mamę mojej koleżanki z klasy, znakomitej już wtedy skrzypaczki – pianistkę aktywnie koncertującą, doznałam szoku. Była to pierwsza moja nauczycielka fortepianu, która potrafiła na nim grać. Co więcej, podsuwała mi do repertuaru (miałam zawsze wybór!!!) utwory współczesne, np. Witolda Lutosławskiego. (Reszta nauczycieli była przekonana, że jedynym ledwo nadającym się do grania kompozytorem muzyki współczesnej była patronka szkoły Grażyna Bacewicz.) Dramatem była ciężko chora psychicznie pani od historii, kwitująca wszystko słowami „ku chwale ojczyzny”, podnosząc przy tym rękę jak do hajlowania i ukazując nam w cieplejszych miesiącach bujny czarny busz spod pachy. Dramatem byli nasi kolejni nauczyciele religii od katechetek dewotek (jedna mnie uderzyła, ale w przeciwieństwie do baby od plastyki, która również mnie uderzyła, przynajmniej przyszła do moich rodziców przeprosić) po wszystkich zboczonych księży pedofilów, którzy rozbierali nas wzrokiem i wprowadzali dziwną, niekomfortową i niezrozumiałą dla mnie wtedy atmosferę. (Dziś wiem, że była seksualna, co obrzydza mnie jeszcze bardziej.) Zresztą podstarzały wuefista, pan Wojmir, również nie stronił od kolanek ładnych dziewczynek (mówimy o przedziale wiekowym 7 – 14), kładąc się czasem na nich. Taki żartowniś. Dramatem była „polonistka” sadząca takie byki, że moja mama nie była mi w stanie uwierzyć, że przepisałam te błędy z tablicy (nie uwierzyła mi – zrozumiała to dopiero, kiedy porównała mój zeszyt z zeszytami koleżanek). Dramatem była pani od umuzykalnienia, która w pierwszej czy drugiej klasie, kiedy na moje zupełnie naiwne i spontaniczne stwierdzenie po usłyszeniu znajomego nazwiska: „Lutosławski? Był u nas wczoraj!” odparła „Patkowska, przestań się przechwalać znajomościami ojca!”. Dramatem była geograficzka z mopem na głowie (modna wówczas mokra włoszka), która braki w swojej własnej wiedzy nadrabiała niewyobrażalną wobec nas surowością. Dramatem była w końcu nasza wychowawczyni, pani od biologii, z której lekcji zapamiętałam tylko tyle, że istnieją dziewczynki, które podczas miesiączki wrzucają zużyte podpaski za szafę. Opowiedziała nam o tym, nakazując, żeby tak nie robić, „bo to potem śmierdzi” i na wszelki wypadek potraktowała nas wszystkie, jakbyśmy robiły tak samo. Zero rozmowy o wstydzie (było tylko potępienie zachowań, do których wstyd doprowadza), zero znormalizowania nowego dla nas wtedy zagadnienia miesiączki, zero wsparcia dla dziewczynek, które już się stały lub dopiero zaraz staną kobietami. Za to kiedy z przyjaciółką (obecną właścicielką naszego psa) w ramach godziny wychowawczej poruszyłyśmy bardzo trudny dla większości dziewczynek, których bezpośrednio dotknął, problem pedofilskich zapędów pana przewodnika uczestniczącego w wycieczce naszej klasy i klasy równoległej do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, zostałyśmy zbesztane i nazwane kłamczuchami, bo przecież „pan Piotr ma żonę”. Na końcu pani wychowawczyni pozwoliła sobie na ohydny komentarz dotyczący mojej „być może zbyt krótkiej czerwonej sukienki” na wycieczkowej dyskotece. Sukienkę – niezbyt urodziwą, przyznaję – wydziergała mi z czerwonej wełny ciocia, a ja miałam wtedy dwanaście lat. Moi rodzice na przemian przychodzili do szkoły, gdzie musieli się stykać ze światem, w którym na co dzień nie funkcjonowali (ja musiałam…). Mama regularnie wykładała pani od polskiego gramatykę języka polskiego na poziomie podstawowym (choć jest redaktorem z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, skończyła muzykologię), pani od umuzykalnienia podziękowała, że podsunęła ośmioletniej wówczas mnie pomysł, że znajomościami ojca w ogóle można „się przechwalać”, pani od geografii wyjaśniała (nie pamiętam z jakim skutkiem), że nie może mi wpisać uwagi za trzyminutowe spóźnienie na lekcję, w momencie, kiedy mam usprawiedliwienie od pielęgniarki, przez wizytę u której się spóźniłam (cierpiałam długie lata na przewlekłe silne bóle głowy). Rozmowy z wychowawczynią z kolei przebiegały w ten sposób, że ta zawsze zakładała, że rodziców w jakiejś kwestii okłamałam i kiedy okazywało się, że oni wiedzą wszystko o zdarzeniu, o którym przyszli porozmawiać, była tak samo zdziwiona. Tata więc – co już kiedyś cytowałam na tym blogu – na jej agresywną sugestię:

Albo ja kłamię, albo pana córka kłamie!

uraczył ją jednym ze smakowitszych swoich tekstów. Mianowicie spokojnym i wyważonym:

Proszę pani, moja córka nie kłamie. A do pani sumienia nie będę zaglądał.

Wyszła obrażona. A potem wróciła. Taka rozmowa osoby stabilnej z niestabilną. Zabawna, choć nie kiedy chodzi o sprawę tak ważną, jak edukacja dziecka.
Rówieśników ze szkoły prawie nie pamiętam. Kilkoro z nich robi dziś zawrotne muzyczne kariery zarówno w branży rozrywkowej, jak i poważnej. Z kilkoma osobami z klasy utrzymuję wirtualny kontakt, bo po latach nasze drogi się przecięły, ale nie patrzę na nich przez pryzmat wspólnych szkolnych doświadczeń. Są teraz dorosłymi ukształtowanymi ludźmi. Wtedy w większości klasy (wyłączając z tego chyba tylko moją przyjaciółkę) widziałam stado owiec zapatrzonych w „surową, ale sprawiedliwą wychowawczynię”. Nie widzieli zła i przemocy, którą moglibyśmy powstrzymać, bo było nas więcej. Byli potulni, tchórzliwi i ulegli. Nigdy nie ceniłam takich ludzi. Może dlatego niezwykle szybko zapomniałam, z kim spędziłam siedem lat dzień w dzień, pięć dni w tygodniu z przerwami świątecznymi i wakacyjnymi. W połowie siódmej klasy zaczęłam po prostu odmawiać wstania z łóżka i pójścia do szkoły. Mocno zaniepokojeni rodzice poszli ze mną do psychologa, który dość szybko stwierdził tzw. nerwicę szkolną i zalecił natychmiastową zmianę szkoły. Nie byłam na to gotowa po pierwsze dlatego, że bałam się wejścia w zupełnie nowe środowisko w połowie roku, a po drugie byłam beznadziejnie zakochana w pianiście z klasy ósmej. Był to najbrzydszy chłopak nie tylko w całej szkole, ale prawdopodobnie też w całym powiecie. Z jakiegoś powodu uznałam, że jeśli ulokuję swoje uczucia w kimś, kto – mówiąc eufemistycznie – nie jest urodziwy, on z dozgonnej wdzięczności je odwzajemni i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście nic bardziej mylnego i niezdrowego równocześnie. Niestety miałam się o tym przekonać już jako dorosła kobieta po kilku tego typu poważniejszych i tym razem nieplatonicznych relacjach. (Podobnie zresztą jak z wchodzeniem w związki z dużo starszymi partnerami – myślałam, że będę dzięki takim wyborom z kimś dojrzałym, tymczasem okazywało się, że dzielę życie z mężczyzną nie tylko niedojrzałym, ale też starym a w dodatku niezbyt pięknym.)
Szkołę zmieniłam więc w klasie ósmej. Wylądowałam w fantastycznej, jak nam się wtedy wydawało szkole społecznej (tak wyszło, w moim roczniku było dużo dzieci i trudno było się dostać pod koniec podstawówki do szkoły publicznej). Niestety jej pretensjonalna do granic możliwości nazwa „Stowarzyszenie Kultury i Edukacji” nie zapaliła w nas czerwonej lampki. Dyrektorem szkoły (podstawówki łączonej z liceum) był brat ówczesnego dyrektora „Warszawskiej Jesieni”, z którym w biurze festiwalu pracowała z kolei mama, muzyki zaś uczył obecny dyrektor „Warszawskiej Jesieni”. Na naszym pierwszym spotkaniu dyrektor szkoły zapytał mnie, jak rozumiem termin „makdonaldyzacja społeczeństwa” (co pasowało jak ulał do pretensjonalności nazwy szkoły), a potem, kiedy rozmawiał z moimi rodzicami już sam na sam, oznajmił, że „uśmiecham się w odpowiednich momentach, co wskazuje na moją wysoką inteligencję”. Taki był z niego samozwańczy znawca IQ. Po co robić testy Mensy, kiedy można przez pięć minut porozmawiać z takim fachowcem i od razu człowiek wie, na czym stoi.
Sama klasa ósma była całkiem fajna. Czy pamiętam chociaż trzy osoby, z którymi do niej chodziłam? Oczywiście nie, ale nie czułam się wykluczona, co było mi wtedy potrzebne. Pamiętam natomiast, że poznałam tam jedną z najbardziej toksycznych osób w moim życiu, która potem przez jedenaście kolejnych lat podtruwała mnie, udając przyjaciółkę. Egzaminy do szkoły średniej zdawałam do kilku wybranych przez siebie szkół, również tej. Dostałam się do kilku, również do tej. Ostatecznie w tej właśnie postanowiłam pozostać. Klasa się trochę zmieniła (nie, nadal nie pamiętam rówieśników), ale w dalszym ciągu było w porządku. Największe wrażenie zrobił na mnie pan od filozofii, który chociaż miał straszliwie zaślinione kąciki ust, mówił niezwykle ciekawie. Filozofia interesowała mnie od zawsze, ale on zaszczepił we mnie jeszcze większą do niej pasję. Od ósmej klasy przeczołgała mnie – ucząca również w liceum – pani od historii. Przeczołgała, bo przyszłam z zaległościami sięgającymi klasy czwartej, ale była sprawiedliwa. Niebywale wymagająca, ale uczciwa w ocenach, przez co mocno się z historii podciągnęłam. Najsłabszym ogniwem okazał się pan od polskiego, który przejął potem niestety też filozofię. Przypominał wielkiego leniwca i miał żółte od tytoniu zęby. Został naszym wychowawcą, przez co miałam się z kim regularnie kłócić. Zakończyłam tę szkołę po dwóch latach liceum (i trzech w sumie, wliczając w to ósmą klasę podstawówki) z dwóją z polskiego. Dwóje dostawałam regularnie z pisania, bo „pisałam zbyt krótko” (kto by dziś pomyślał…). Kiedy odeszłam, dowiedziałam się, że w trzeciej, a potem czwartej klasie liceum wszedł w dwa romanse z moimi koleżankami z klasy, co nawet mnie z moim ówczesnym gustem nie mieściło się w głowie. Jego żona z kolei nie kryła romansu z inną polonistką z tej szkoły, a cichym obserwatorom tej sytuacji najbardziej szkoda było ich dwójki maleńkich synów, którzy jeździli z nami na wszystkie klasowe wycieczki. Doszły też do mnie słuchy, że dyrektor w międzyczasie utworzył jakieś fikcyjne stanowisko dla swojej kochanki, a ja się zastanawiałam czemu, świadomie nie czytając prasy plotkarskiej, muszę o tym wszystkim wiedzieć.
Na dwie ostatnie klasy ogólniaka trafiłam do najlepszej szkoły pod słońcem. Wreszcie narkotyki, alkohol i papierosy nie były używane pokątnie, panował cudowny luz, w dodatku na swojej studniówce poznałam samego Kazika Staszewskiego, którego syn chodził do klasy równoległej. Mieliśmy szczęście do wybitnej polonistki i równocześnie naszej wychowawczyni, pod okiem której z kolei robiłam wiele lat później, na studiach, praktyki przygotowujące do zawodu nauczyciela. Przemiła pani od niemieckiego (całkowite przeciwieństwo baby od niemieckiego w Kulturze i Edukacji) przywróciła moją miłość do tego języka. Pokochałam go po raz pierwszy, kiedy usłyszałam, jak perfekcyjnie posługiwał się nim mój tata. Choć różniłam się od kolegów z klasy statusem finansowym czy abstynencją narkotykową, byłam akceptowana taka jaka jestem. Dostałam przestrzeń umożliwiającą mi efektywne uczenie się. To był wspaniały czas, jeśli chodzi o szkołę, ale równocześnie jeden z gorszych, jeśli chodzi o moje życie prywatne. Ciężkie załamanie psychiczne związane z barbarzyńskim porzuceniem przez starszego o trzydzieści trzy lata pierwszego facecika (bo na żadne inne miano nie zasługuje) przyszło w okolicy matury. Podniosłam się i dałam radę, dostając się na naprawdę dobre studia. A na nich mogłam wreszcie poznać autorytety (prof. Jerzy Bralczyk, prof. Krzysztof Kłosiński, prof. Włodzimierz Gruszczyński, dr Jacek Wasilewski, Jerzy Sosnowski), z którymi już samo przebywanie niesamowicie mnie wzbogaciło i dało mi skrzydła. Ludzie z roku chyba fajni, ale… oczywiście kompletnie ich nie pamiętam.
Co być może ciekawe – większość moich historii prywatnych rozgrywała się poza Warszawą. Znajomości na odległość miały mnie być może wyrwać z tego, co w tym mieście było dla mnie zbyt trudne.

fot. Bożena Szuj

Stare kąty

fot. Bożena Szuj

Słowo „stare” w odniesieniu do kątów, w których się wychowałam, jest z pewnością wieloznaczne. Moją dzielnicą, o czym już kiedyś wspominałam, jest w Warszawie Stara Ochota.

Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia.

– pisałam w tekście „Wiosna, ach, to ty?”

I owszem, okolice Placu Narutowicza są nadal geriatryczne, ale coś się też powoli zmienia. Począwszy od zdetronizowania w naszej spółdzielni zarządu, czyli typowych dziadów borowych z wąsem, którzy tam przez całe dekady przede wszystkim pili kawę i – mówiąc delikatnie – nieudolnie zarządzali pieniędzmi mieszkańców. Dziś pojawili się na ich miejsce młodsi, znakomicie wykształceni (stopień doktora brzmi dumnie), inteligentni… (wreszcie) społecznicy! Lubię okolice Filtrowej i zabytkowy Park Wielkopolski, z którego można dojść na Pole Mokotowskie. (Tak, nadal uważam, że parki w miastach są smutne, ale z braku laku lepsze to niż nic.) Ostatnio odkryliśmy z Partnerem i mamą uliczkę wcześniej mi nieznaną – Bł. Ładysława z Gielniowa. Nasz wieczorny po niej spacer wśród liści z nastrojowym oświetleniem latarni był całkiem magiczny. Partner zachwycony przepięknym budownictwem dał nam ciekawy wykład, po czym stwierdził, że zachwycam się starym Wrzeszczem, a nie doceniam warszawskich perełek. Pomyślałam wtedy, że zachwycam się zawsze, kiedy jesteśmy w pięknym miejscu, a On opowiada o architekturze.
Miałam też szalony pomysł, żeby pojechać po latach do swojej muzycznej podstawówki, sprawdzić, czy nadal jest tak straszna, jak w moich snach. Jednak ostatecznie nie dałam rady. Choć brzmi to przerażająco, słysząc w dzieciństwie wszystkie te doniesienia ze Stanów Zjednoczonych o szaleńcach, którzy wpadali z karabinami do szkoły i strzelali na oślep, całkowicie umiałam ich zrozumieć. Oczywiście nie pochwalałam, ale rozumiałam. Myślę, że lata frustracji, tłumienia złości i gnębienia mogą z łatwością doprowadzić do tragedii.
Na Starówkę pojechałam tylko raz – odbierając książkę programową „Warszawskiej Jesieni”. Nie umiem dziś stwierdzić, czy kiedykolwiek te okolice lubiłam. Były – wraz z Parkiem Szczęśliwickim i Carrefourem na Reducie – stałym miejscem moich częstych wagarów, ot co. Dziś poczułam, że nic mnie tam nie ciągnie. Za to spacer na piechotę do domu przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat i Chmielną był przyjemny.
W starych kątach mieszczą się też stare przyzwyczajenia, więc kiedy zobaczyłam na jakimś słupie reklamę „Piły X”, wiedziałam, że nie mogę opuścić takiej okazji. Nigdy nie lubiłam chodzić do kina z kimś, jednak na filmy bezdennie głupie chętnie brałam bliskie osoby, jak również wódkę wymieszaną z colą w termosie. Oglądając kuriozalnie idiotyczną „Piłę X”, uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej żadnej z poprzednich dziewięciu części (tak, na wszystkich byłam w kinie) nie widziałam zupełnie na trzeźwo. Być może zresztą tytuł nie jest wcale jednoznaczny. Powiedzieć, że to zły film, to nic nie powiedzieć. Jedną z moich ulubionych jego recenzji z Gazety Wyborczej sprzed bardzo, bardzo wielu lat była ta zakończona słowami:

Krew leje się tu strumieniami, ale naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.

– no recenzyjny majstersztyk!

fot. Bożena Szuj

Wyznaczanie nowych tras

fot. Bożena Szuj

Po pierwsze, jak ostatnio wspominałam, podczas mojego pobytu w Warszawie było niebywale ciepło. Nawet na początku października, kiedy już trzeba się było pożegnać z krótkimi spodenkami i przeprosić z lekką kurtką. To mnie zachęciło do spacerów na tyle, by niemal całkowicie zrezygnować z komunikacji miejskiej, której, nie ukrywam, nad wyraz w stolicy nie lubię. W komunikacji miejskiej nasilały się zawsze moje lęki, bo to jednak mała przestrzeń i dużo ludzi. Różnych. I nie ma jak od ewentualnego dyskomfortu uciec pomiędzy przystankami. Chodzenie z domu do bliższego i dalszego centrum pomogło mi poczuć to miasto na nowo. Stwierdziłam, że wyładniało i jakoś się ujednoliciło. Warszawa wreszcie też dostrzegła, że mieszkają w niej ludzie i zaczęła się na nich otwierać (np. tworząc naziemne przejście dla pieszych w okolicach Rotundy). Lepiej późno niż wcale.

fot. Bożena Szuj

Ludzie

fot. Bożena Szuj

Stara prawda głosi, że miejsca tworzą ludzie, więc przyglądałam się im uważnie. Odkryłam, że mam w Warszawie naprawdę fantastycznych sąsiadów (z czym różnie bywało przez lata), na których w trudnych momentach można liczyć. Sąsiedzi nie zatruwający życia to skarb, o czym mieliśmy się w ostatnim czasie niestety okazję przekonać.
Podobno najłatwiej nawiązać ważne i głębokie relacje w młodości, a potem to niemal niemożliwe. W moim przypadku jest całkowicie odwrotnie. Wszystkich ludzi, których spotykałam na kolejnych poziomach edukacji musiałam tolerować, ale nie były to relacje z wyboru. Odczuwałam w nich konieczność, więc się automatycznie odsuwałam na pewien dystans. Dzisiaj z kolei prócz odnowienia po latach przyjaźni z właścicielką naszego psa, nawiązałam też kilka nowych bardzo dla mnie ważnych relacji. Nie tylko podczas terapii w Nowym Targu z ludźmi o problemach podobnych do moich, ale też poniekąd przez swoje pisanie i tkwienie jedną nogą w środowisku artystyczno-muzycznym. Znajomości stały się naturalną koleją rzeczy też nasze – moje i Partnera. Przemiło było wyjść z naszym wspaniałym, utalentowanym, inspirującym kolegą do pubu i fantastycznie spędzić wieczór. Przemiło było też odwiedzić nie tylko naszego psa, ale też przyjaciółkę i jej uwielbiające nas dzieci. Po terapiach, ale też po upływie wielu lat, które mnie zmieniły i ukształtowały, mam już inne, nowe potrzeby. Pewnie dlatego zawsze mi trochę trudno na „Warszawskiej Jesieni”, gdzie za każdym razem widzę tych samych ludzi. Ludzi, których nawet nie wiem skąd znam, bo znam ich od zawsze. Rzadko kiedy nawet dobrze. To świat moich rodziców, ale już nie mój.
Do tego tegoroczne doświadczenia z muzyczną gazetką przypomniały mi o pewnej manierze „noszenia się wysoko” z powodu:

  1. mieszkania w Warszawie
  2. bycia mężczyzną
  3. pracy w kulturze, w prestiżowym przez wiele lat miejscu, które dziś jedynie jedzie na dawnej opinii, ale nikt tego nie powie głośno.

Przerabiałam to przez całe swoje życie w Warszawie. Wymienione wyżej powody występowały pojedynczo lub zbiorowo. Moje dorastanie przypadało na czasy jeszcze niesłychanie unurzane w patriarchacie. Do tego ślepa wiara w prestiż miejsca czy instytucji (która przydarza mi się do dzisiaj) utrudniała nazwanie niekompetencji po imieniu. Nagle wszyscy się oburzali, stwierdzając, że „tak to nie można powiedzieć”. No właśnie nie tyle można, co nawet trzeba, jeśli chcemy mieć prestiżowe miejsca czy instytucje, a nie tylko mrzonki o takich (lub wspomnienia dawnej świetności). Potem przyjechałam do Zakopanego, które jest jakie jest, prawo się w nim nie przyjęło, po ulicach biegają niedźwiedzie, a górale z kulturą się wykluczają, ale jednak w prywatnej firmie (branża sportowo-turystyczna) nauczyłam się takiej etyki pracy, jakiej nigdy i nigdzie wcześniej nie widziałam. Głowy nie unoszone zbyt wysoko potrafiły dostrzec realne problemy i sukcesywnie je rozwiązywać. Tymczasem w warszawskich kręgach kultury często niekompetencja goni niekompetencję, nieudolność jest wręcz groteskowa, a odpowiedzialny za cały ten bałagan wysoko postawiony pracownik pęka z dumy. (Czemu? Tego nie wie nikt.) Ale tu, uczciwie mówiąc, widzę też spore podobieństwo do działań krakowskich instytucji kultury, z którymi również miałam nieprzyjemność. Irytujące, ale tym bardziej doceniam, że jestem od tych wszystkich śmiesznych zależności, układów i układzików całkowicie wolna.

fot. Bożena Szuj

Czy Warszawa da się lubić?

fot. Bożena Szuj

Wbrew temu, jak zawsze postrzegałam różnice między miastem a wsią, przyjeżdżając do Warszawy mam wrażenie, że kiedy idę ulicą ludzie są znacznie bliżej niż np. w Zakopanem. Prawdopodobnie bierze się ono stąd, że w Zakopanem rzadko w ogóle wychodzę z domu. Jednak w stolicy uderza mnie liczba ludzi, których w sporych przestrzeniach jest naprawdę dużo. I w momentach, w których muszę wysłuchiwać tez, z którymi się absolutnie nie zgadzam, ale nie będę przecież dyskutować z obcym, często chorym człowiekiem, czuję się bardzo niekomfortowo. Natomiast niesłychanie podnoszący na duchu był z pewnością Marsz Miliona Serc, który uświadomił mi, że nie jestem sama, że potrzeba normalności tkwi też w wielu rodakach. Zobaczyłam kraj, w którym rzeczywiście chciałabym mieszkać. Kraj ludzi empatycznych i otwartych (zdumiewające, jak miło, grzecznie i kulturalnie odnosiły się do siebie całkiem obce osoby podczas tego marszu). Potem wybory również podnoszące na duchu nie tylko przez wynik, ale też frekwencję. Poczułam się częścią wspólnoty, za czym raczej nie przepadam, ale czego jednak czasem potrzebuję.
Pisałam w recenzji „Zielonej granicy” (na którą nota bene poszłam do kina również w Warszawie), że przedstawia dwie Polski. I dokładnie ten podział jaskrawo widać w stolicy. Podhale jest zaczadzone PiS-em, w Trójmieście czuć z kolei centrowo-lewicowy oddech, a w Warszawie skrajności wręcz unosiły się w powietrzu w czasie poprzedzającym wybory. Polska, której kibicuję, utworzy nowy, sensowny rząd. Zrobi to nawet z przedszkolnymi zagraniami poprzedniej partii rządzącej i podkładaniem przez nią nogi, by zagrać na zwłokę, by jeszcze dokraść i omamić swój żelazny elektorat. Czy nowy sensowny rząd będzie idealny? Czy okaże się rządem marzeń i snów? Potrzeba dużej naiwności, żeby nie powiedzieć głupoty, aby w to uwierzyć. Jednak odsunięcie od władzy chamstwa, nazizmu, złodziejstwa, rosyjskiej agentury, jak również niedopuszczenie, by zapanował totalitaryzm (a było naprawdę blisko) jest sukcesem. Taki kraj mogłabym polubić. Nawet jego stolicę.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę zawsze wzruszającą mnie piosenkę „Warszawo ma” w wykonaniu Kayah.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

66. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” (2023)

fot. Bożena Szuj

Jedyny podpisany moim nazwiskiem i  autoryzowany przeze mnie tekst
o tegorocznym festiwalu „Warszawska Jesień”.

ROŚNIJ DUŻY, OKRĄGLUTKI
– relacja z drugiej części 66. Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej
„Warszawska Jesień”

Sześć lat temu, opisując 60. edycję Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” – i równocześnie pierwszą, od kiedy funkcję dyrektora objął Jerzy Kornowicz – nie kryłam zaniepokojenia kierunkiem, który obrał festiwal. Mocno odczuwalny chaos (zwłaszcza w kwestii programowania koncertów) i zaskakujące estetycznie wybory nie napawały mnie nadzieją na dobry dla „Warszawskiej Jesieni” czas. Z drugiej zaś strony zdawałam sobie sprawę z tego, że pierwszy festiwal jest dla dyrektora zawsze najtrudniejszy i nie byłoby uczciwym wyciąganie z niego zbyt daleko idących wniosków. W następnych latach było już tylko ciekawiej (przynajmniej w kontekście przywołanej edycji), a 64. „Warszawska Jesień” jako spójna, a równocześnie różnorodna całość bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Ponieważ rok temu zostałam pokonana przez covid zmuszający mnie do festiwalowej absencji, mój tegoroczny apetyt na muzyczną ucztę był jeszcze większy niż zazwyczaj. I wpadłam w najgorszą z możliwych pułapek – pułapkę własnych oczekiwań. A jak wiadomo, nie ma nic gorszego niż zawiedzione oczekiwania osoby piszącej. Sam Jerzy Kornowicz twierdzi, że bywają one atrakcyjne dla czytelnika, ale obawiam się, że mogę tej tezie nie sprostać, bo nie ma we mnie żadnej ekscytacji. Jest raczej świadomość, że wszystko, co się w tym roku nie udało, zapowiedziała sześć lat temu sześćdziesiąta edycja festiwalu.
Podczas poniedziałkowego (18.09) wieczornego koncertu w Studiu Koncertowym Polskiego Radia Chaya Czernowin swoją piękną skądinąd kompozycją Seltene Erde: alchimia communicationis wzbudziła we mnie bardzo niewygodną konstatację, że „to wszystko już było”. Że kompozytorka utkała swój utwór z cytatów nieświadomie, niecelowo, uwikłana w pewną skończoność muzycznych rozwiązań. Konstatacja była niewygodna, gdyż przywodziła mi na myśl krytykę każdego starego zblazowanego muzykologa, który już to wszystko „czterdzieści lat temu słyszał”. Tymczasem ja czterdziestu lat jeszcze nie mam, ale tegoroczna „Warszawska Jesień” była moją trzydziestą czwartą. I choć „wszystko już było”, zaskakiwana, urzeczona, poirytowana czy wstrząśnięta bywałam co roku. Porażający utwór Song for Rachela Bernharda Langa na 19 instrumentów, live electronics i głos Sary Marii Sun do tekstów z Archiwum Ringelbluma opisujących warszawskie getto uświadomił mi z kolei, że te rozważania bezpowrotnie znikają, kiedy wyczuwam autentyczność i prawdę, ale też świadomość twórcy. Bernhard Lang mnie porwał. Choć, jak się miało wkrótce okazać, niestety nie na długo.
We wtorek (19.09) podczas wieczornego koncertu „Warszawska Jesień” gościła inny ważny festiwal – „Ad Libitum”. Ponownie w Studiu Koncertowym Polskiego Radia wybrzmiały trzy improwizacje: pierwsza Eirika Brandala, Ryszarda Lubienieckiego i Mai Miro na robotyczne rzeźby dźwiękowe, portatyw i flety barokowe, druga Czajki i Puchacza na fortepian preparowany i perkusję oraz trzecia Madhiry de Saran, Johna Edwardsa i Steve’a Beresforda na skrzypce, kontrabas i fortepian. Mieliśmy okazję usłyszeć i subtelne, spowite elektroniką lekko transowe flety, i żywy, błyskotliwy, zabawny fortepianowo-perkusyjny dialog, i w końcu bardzo intrygujące trio. I choć każda improwizacja była kompletnie inna, jednak łączyło je jedno – pewna zachowawczość. Każda miała spory potencjał, ale ostatecznie w żadnej z nich nie został on w pełni wykorzystany. Najmocniejsze miało się jednak dopiero wydarzyć.
Pod wpływem wrażenia, jakie wywarło na mnie dzieło A Song for Rachela Bernharda Langa, byłam więcej niż pewna, że wtorkowy nocny koncert w Garnizonie Sztuki z jednym tylko utworem tegoż kompozytora (Radical Loops w wykonaniu Radical Polish Ansambl) będzie niezapomnianym przeżyciem. I rzeczywiście. Na swój sposób był. W każdym razie z pewnością nie wyobrażałam sobie godzinnego (chyba) łojenia wiejskich mazurków na sześcioro skrzypiec i perkusję mordowanych bezlitosnym zapętlaniem i rytmicznym beatem, co w przypadku muzyki ludowej nie jest pomysłem fortunnym. Nie jest, bo jej energia płynie z pewnej spontaniczności, z tego, co wytwarza się podczas gry w tzw. tu i teraz. Tymczasem beaty i zapętlenia były odtwarzane z playbacku, wzbogacając tę muzykę jedynie o austriacki temperament. Pomijając jednak zamordowanie polskich mazurków: nawet gdyby te dożyły do końca koncertu, czy rzeczywiście międzynarodowy festiwal muzyki współczesnej jest odpowiednim miejscem dla takiego wydarzenia? Ostatniej części kolorytu dodały – zupełnie niestety dosłownie – trzy reflektory świecące w rytmie muzyki. I wnętrze Garnizonu Sztuki szybko zamieniło się w weselną remizę, bardzo się zresztą dobrze w tej roli odnajdując. Było swojsko, biesiadnie. „Nóżka sama chodziła”, choć pech chciał, że akurat nie moja. Grupy Radical Polish Ansambl nie znałam. Przeczytałam w książce programowej, że jest to „spotkanie dawnego etosu wiejskich muzykantów z najbardziej awangardowymi ideami muzyki współczesnej”. Podczas tego koncertu wzmiankowane spotkanie nie doszło jednak do skutku.
Środa (20.09) dostarczyła trochę innych emocji. W południe byłam w Austriackim Forum Kultury na spotkaniu z Bernhardem Langiem prowadzonym przez Krzysztofa Kwiatkowskiego. Kompozytor dość wyraźnie odciął się od utworu Radical Loops, podkreślając, że była to „fantastyczna i owocna współpraca z zespołem Radical Polish Ansambl”. Rozmowy o tych owocach jednak zgrabnie unikał. Dowiedzieliśmy się natomiast, że w trakcie pisania A Song for Rachela spadła na Langa wstrząsająca wiadomość o ataku Rosji na Ukrainę, co wpędziło go na jakiś czas w twórczą niemoc. Rzeczywiście trudno było, słuchając tekstów o getcie podczas toczącej się tuż za granicą wojny, pozbyć się przytłaczającego poczucia bezsilności. Z kolei cały długi wykład na temat teorii gier, z której kompozytor czerpie w swojej pracy, dosyć mnie zaskoczył. Oczywiste, dawno odkryte fakty urosły tu do rangi prawd objawionych, nowych, zaskakujących, choć niektóre z nich liczą sobie równo wiek.
Wracając jednak do muzyki, podczas wieczornego koncertu w Nowej Miodowej usłyszeliśmy „Animalia” Simona Løfflera, które – wbrew wszelkim pozorom – nie zaliczały się do cyklu „Mała Warszawska Jesień”. Trzech performerów przy wtórujących im elektronicznych dźwiękach udawało zwierzątka (motyle, lisy, łabędzie i jeszcze jakieś ptaki, których rodzaju nie pomnę), a to się za nie przebierając, a to występując z lalkami-lisami. Utwór okazał się dziwaczną fantazją o muzyce, jaka mogłaby powstać w świecie zwierząt przy całkowitym zignorowaniu dźwięków, które te wydają z siebie w rzeczywistości. W książce programowej przeczytamy w opisie, że „na cykl składa się osiem obserwacji stworzeń nienależących do świata ludzkiego, w szczególności ich zachowań wykazujących jak gdyby muzyczne źródło inspiracji”. Myślę, że kluczowym jest tu sformułowanie „jak gdyby”. Dorota Szwarcman na swoim blogu „Co w duszy gra” recenzując ten koncert, napisała o oburzonych konserwatywnych głosach krytycznych, które ją rozśmieszyły. Ja tymczasem myślę, że można się ekscytować, można się nie ekscytować, jednak pytanie o to, czemu utwory, które podczas wcześniejszych edycji „Warszawskiej Jesieni” byłyby uznane za zwyczajnie zbyt słabe na tak ważny festiwal, dziś licznie na nim goszczą, jest jak najbardziej zasadne.
Nocny koncert w Uniwersytecie Muzycznym w wykonaniu Spółdzielni Muzycznej okazał się natomiast naprawdę dobry, zróżnicowany i równocześnie spójny. Znakomicie współgrała ze sobą część pierwsza. Mianowicie: How many balloons do you need to make your sound? Fabia Machiavelliego, hyperoxic Malin Bång oraz Black Horizon Marka Cicilianiego. Część druga byłaby lepsza, gdyby zakończyła ją Nina Fukuoka poruszającą, dynamiczną i skłaniającą do wielu refleksji kompozycją Polka is a Czech dance z ciekawą projekcją wideo, a nie Alex Mincek pięknym, ale nieco niknącym przez to muzyczne sąsiedztwo utworem Trace.
W czwartek (21.09) w Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej miał miejsce jeden z najlepszych w moim odczuciu koncertów drugiej połowy festiwalu w doskonałym wykonaniu Riot Ensemble. Wysmakowany Best of Fibres Mai Bosnić, intrygujący Plucky Sky Macklay i znakomity, przenoszący nas w inny wymiar (choć niestety trochę za długi) Animals of your Pasture Báry Gísladóttir wypełniły część pierwszą. W drugiej usłyszeliśmy wstrząsającą Zonę Karola Nepelskiego oraz wzruszający  They left us grief-trees wailing at the wall Clary Iannotty. Nie sposób nie poświęcić kilku słów samej Zonie. Była muzycznie ciekawa, ale jej największa siła tkwiła w odwadze kompozytora – wykorzystał platformę, jaką udostępnił mu festiwal, zamawiając u niego utwór, do poruszenia tematu haniebnej sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Prezes Związku Kompozytorów Polskich Mieczysław Kominek nie zdążył na szczęście ocenzurować tego dzieła, jak onegdaj podczas Festiwalu „Eufonie” chciał ocenzurować  it’s fine, isn’t it? samego Pawła Szymańskiego (w wyniku czego wykonanie nie doszło do skutku) z powodu zamieszczonych w nim cytatów z wypowiedzi innego prezesa. W nagrodę wysłuchał ich znacznie więcej w utworze Nepelskiego.
Nocny koncert w ramach cyklu Warszawska Jesień Klubowo był przyjemnym jak zawsze spotkaniem ze świetnym Hashtag Ensemble. Co prawda nie bardzo rozumiem dlaczego w programie koncertu znalazł się utwór Six Chansons Iannisa Xenakisa, który okazał się jedynie punktem wyjścia dla pianistycznych improwizacji Grzegorza Tarwida, nawiązując do improwizacji Marcina Maseckiego. Umieszczenie w książce programowej nazwiska wielkiego artysty i zagranie zamiast jego utworu własnego – takiego, a nie innego – setu improwizatorskiego jest co najmniej w złym guście. Spuszczając jednak zasłonę milczenia na tę niezręczność, trzeba przyznać, że kompozycja koncertu była ciekawa: cheating, lying, stealing Davida Langa otoczona improwizacjami zespołu.
W piątkowy wieczór (22.09) w Uniwersytecie Muzycznym odbył się współorganizowany przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne kolejny dobry koncert. W wykonaniu Orkiestry Muzyki Nowej  wybrzmiały: Phantomaticon Pawła Hendricha, Unseen Marcina Stańczyka, verb(a)renne life! Jagody Szmytki i Open/Close Krzysztofa Wołka. Trójkę z czwórki kompozytorów znałam i wiedziałam, że ich nazwiska są gwarantem wysokiego poziomu, natomiast objawieniem stał się dla mnie Marcin Stańczyk. Utworem Unseen na mezzosopran i orkiestrę (do wykonania Agaty Zubel mam pewne intonacyjne zastrzeżenia) przeniósł nas do lasu w wyjątkową i niezwykłą noc letniego przesilenia. Muzycy przemieszczali się między publicznością, ale kompozytor zasugerował w krótkim wstępie, żeby zamknąć oczy i nie podglądać; by to, co słyszalne, pozostało niewidzialne. Myślę, że zamknięcie oczu i sprawdzenie co tak naprawdę dzieje się w warstwie muzycznej, jest zawsze dobrym testem dla utworu. (Oczywiście pod warunkiem, że nie mówimy o teatrze muzycznym.) A tu zadziała się piękna, spójna, niesamowicie świeża i przemyślana kompozycja.
Na ziemię sprowadził mnie za to nocny koncert Ensemble Kompopolex w Garnizonie Sztuki. Na uwagę zasługuje na pewno znakomity Body X Ultra Marty Śniady. Śniady jest kompozytorką, która fantastycznie czuje formę. Widząc jej nazwisko w programie, nie miałam wątpliwości, że usłyszę coś ciekawego. Sam początek koncertu, mianowicie CARBON IS THE NEW BLACK Moniki Dalach, też zapowiadał się dobrze, ale… Najpierw bardzo trudno było zrozumieć lektora i mam wrażenie, że to techniczne niedociągnięcie związane było z samym nagraniem, nie zaś jego odtworzeniem. Utwór porusza problem zanieczyszczania środowiska przez nieograniczoną produkcję ubrań oraz kupowanie ich bez opamiętania, a potem wyrzucanie. Temat niebezpiecznego dla naszej planety bezmyślnego konsumpcjonizmu jest bardzo ważny. Wspaniale, że został podczas „Warszawskiej Jesieni” podjęty. Szkoda, że w napisanym przez autorkę tekście pojawił się konsekwentnie powtarzany błąd składniowy („ubierać coś”, zamiast „ubierać się w coś” albo „wkładać coś”). Od dobrego utworu oczekuję więcej. A reszta koncertu okazała się miałką, choć atrakcyjną ściemą (mimo że publiczność była zachwycona, wybuchając od czasu do czasu salwami śmiechu).
Znakomity okazał się natomiast sobotni (23.09) koncert finałowy w wykonaniu Chóru i Orkiestry Filharmonii Narodowej, rozpoczęty porywającą kompozycją Shift na orkiestrę i audio playback Teoniki Rożynek. Wszystkie utwory były dopracowane i intrygujące: oryginalny Kalesa Ed Kaluca na siedem kontrabasów Katherine Balch, zaskakujący II Koncert fortepianowy Agaty Zubel na dwa fortepiany (zagrany przez jedną Tomoko Mukaiyama) i orkiestrę symfoniczną, wysmakowany Biblaridion na osiem puzonów Alexa Vaughana i doskonały, traktujący o konsumpcjonizmie będącym „nową religią”, Liturgy of the Object na obiektofony, chór i orkiestrę symfoniczną Wojciecha Błażejczyka. Dzieło monumentalne, poruszające, zmuszające do refleksji, a przede wszystkim domagające się po wybrzmieniu ciszy. I tu nastąpił plot twist koncertu, gdyż organizatorzy postanowili „zrobić hałas” i uwieńczyć całość balonowym performance’em Hansa van Koolwijka. Performance ten polegał na wypuszczeniu białych balonów wypełnionych helem z przytwierdzonymi doń fletami bambusowymi (do każdego balonika jeden flet) ku sufitowi, od którego się odbijały i spadały na podłogę. W trakcie swojej niedługiej filharmonijnej wędrówki te specyficzne gumowo-bambusowe plemniki wytwarzały współgrające ze sobą dźwięki, powodujące jednak u słuchaczy z wyjątkowo dobrym słuchem silny dyskomfort. (Siedziałam obok jednego i wiem, jak go to zmęczyło.) Większość jednak była wyraźnie podekscytowana balonikami, nazywając je „magicznymi”. Cóż, tęsknię za nie aż tak odległymi czasami, kiedy koncertów znakomitych nie trzeba było przewiązywać biesiadną białą wstążeczką, żeby… No właśnie, żeby co?