scenariusz: Huldar Breiðfjörð, Hafsteinn Gunnar Sigurðsson
reżyseria: Hafsteinn Gunnar Sigurðsson
gatunek: dramat, komedia
produkcja: Dania, Islandia, Polska
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: Undir trénu
pełny opis filmu wraz z obsadą
Ostatnim islandzkim kinowym hitem, reklamowanym jako nowa czarna komedia twórców filmu „Barany. Islandzka opowieść”, jest dramat „W cieniu drzewa”.
Nie ukrywam, że zwiastun wprowadził mnie w błąd, gdyż niesłusznie założyłam, że będzie to kolejne dzieło reżysera i scenarzysty bardzo przeze mnie lubianej komedii „Barany. Islandzka opowieść”, a nie producentów i ekipy pracującej przy tymże. Tymczasem różnica między wrażliwością i poczuciem humoru Grímura Hákonarsona (reżysera i scenarzysty „Baranów…”), a Hafsteinna Gunnara Sigurðssona i Huldara Breiðfjörð (reżysera i scenarzystów filmu „W cieniu drzewa”) jest kolosalna.
Z islandzkim kinem jest trochę jak z, nomen omen, baraniną – nie każdemu odpowiada jej smak. Mnie odpowiada, nawet bardzo! Choć islandzkie poczucie humoru i absurdu jest specyficzne, często miewam na nie ochotę. Dlatego do kina poszłam nastawiona na film nietuzinkowy, zaskakujący i nieprzewidywalny, który z pewnością jednak trafi w mój gust. Niestety. Nie trafił.
Zanim jednak napiszę dlaczego, muszę wspomnieć o fenomenalnej muzyce Daníela Bjarnasona – cała ścieżka dźwiękowa tego filmu zasługuje na uwagę.
Wszystkie recenzje, które czytałam, były pełne zachwytów – przede wszystkim nad zgrabnym balansowaniem reżysera między rozśmieszaniem widzów do łez a przerażaniem ich. Z tym, że ja się nie śmiałam. Być może dlatego, że cierpienie rzadko mnie bawi, a ono wysuwało się w tym filmie na pierwszy plan.
Główną osią jest tu sąsiedzki spór – automatycznie przywodzi nam to więc na myśl Kargula i Pawlaka, i od razu powoduje mimowolny uśmiech na naszych twarzach. Tyle że jak na główną oś, wątek nie jest w moim odczuciu prowadzony konsekwentnie. Widzimy dwa sąsiadujące ze sobą małżeństwa, między którymi narasta coraz większe napięcie, z drugiej zaś strony niektóre wzajemne oskarżenia o różne zaskakujące czyny są tylko zasygnalizowane przez twórców, ale nigdy później już nikt do nich nie wraca (jak na przykład poprzestawiane figurki krasnali czy przedziurawione opony: dowiadujemy się tylko, że jedna strona podejrzewa o to drugą i że druga się do tego zupełnie nie przyznaje, i kompletnie nic z tego nie wynika dalej).
Oczywiście poza sąsiedzkim sporem mamy tu też kilka wątków, które pomagają nam lepiej zrozumieć bohaterów, ich zawziętość, dziwność czy niechęć do bliźnich. U podstaw leży ogromny ból i cierpienie. Każdego z bohaterów… I o ile naprawdę lubię kino abstrakcyjne, szokujące i oderwane od rzeczywistości, o tyle minimalne chociaż prawdopodobieństwo przedstawionej sytuacji wydaje mi się jednak ważne. Istotą świata jest różnorodność i chaos, a także to, co postrzegamy jako pewnego rodzaju paradoks, czyli równoległe występowanie sytuacji skrajnie od siebie różnych (jak np. śmierć kogoś bliskiego i narodziny dziecka w tym samym czasie). Tymczasem film przedstawia nam siedmioro bohaterów (plus ósmego, który pojawia się tylko we wspomnieniach), spośród których… każdy jest nieszczęśliwy, wyalienowany i skrzywdzony przez los, swoje złe wybory czy najbliższe osoby. Każdy z nich cierpi też na szarość codzienności, rutynę i brak miłości. Sęk w tym, że prawdopodobieństwo, że taka beznadziejność dotknie aż siedem jakoś ze sobą związanych osób w tym samym czasie, jest w realnym życiu niesłychanie minimalne. Choć może właśnie na tym polega sukces tego filmu w naszym kraju – może wolimy myśleć, że to jest możliwe.
