Fenomen „Breaking Bad”

fot. Marianna Patkowska

Pracę nad tym wpisem zaczęłam już ponad rok temu i… utknęłam onieśmielona popularnością serialu „Breaking Bad”. Dziś wracam do niego z pełną świadomością, że nie jest to praca magisterska rozkładająca opisywany przedmiot na czynniki pierwsze, a – jak zwykle na tym blogu – wycinek rzeczywistości widziany moimi oczami. Oczami nNi.

Starość doświadczana w parze charakteryzuje się m.in. tym, że niebywałą przyjemność zaczyna sprawiać wspólne oglądanie seriali. (W naszym przypadku to tylko pandemia, którą sobie odbijemy szaleństwami do białego rana we wszystkich tych miejscach, które są chwilowo zamknięte, jak tylko zostaną ponownie otwarte, ale powiedzmy, że mamy właśnie pewien przedsmak tego, co nas czeka za jakieś 15 – 20 lat.) Z powodów ideologicznych (bojkot telewizji narodowej) odpadły takie perły kinematografii rodzimej, jak „Klan”, „Barwy szczęścia” czy „Korona królów”. Do tego po latach prawie zupełnego niekorzystania z telewizji, postanowiłam pozbyć się telewizora z mieszkania na dobre (i na złe). Choć to pozornie niczego nie zmienia, bo przecież w internecie jest dostęp do całej telewizyjnej oferty, jednak tak naprawdę zmienia wszystko. Jeśli inteligentny człowiek (a za takiego, chciał nie chciał, uchodzę) przyłapie się na oglądaniu jakiegokolwiek programu średnich lotów w telewizji, zawsze może zwalić na to, że nic innego w niej nie było (co zresztą w 99% przypadków jest szczerą prawdą). Jednak przed zobaczeniem czegokolwiek w internecie musimy podjąć decyzję, co to dokładnie będzie, a świadomy wybór programu, serialu lub filmu ogłupiającego wchodzi w spory konflikt z szacunkiem do siebie, który staram się praktykować. Od dłuższego czasu bardzo starannie dobieram treści, które oglądam (o czym pisałam również TUTAJ). Było więc dla nas obojga oczywiste, że jeśli zdecydujemy się na jakiś serial, musi spełniać pewne standardy.
O „Breaking Bad” oczywiście słyszałam, ale temat nie zaciekawił mnie na tyle, by dać mu szansę. Opowieść o nauczycielu chemii, który zaczyna robić metamfetaminę nie jawiła mi się jak coś, co może mnie porwać (i wcale nie dlatego, że mój romans z chemią należał raczej do tych platonicznych, chociaż… pewnie jednak właśnie dlatego). Kiedy w pandemicznym nastroju partner rzucił pomysł obejrzenia właśnie tego serialu, stwierdziłam, że właściwie… czemu nie. Dziś, po zobaczeniu wszystkich pięciu sezonów, nakręconego niedługo później pełnometrażowego filmu „El Camino” o losach części bohaterów oraz również pięciu sezonów prequelu „Better call Saul” (wszyscy czekamy niecierpliwie na jeszcze niedostępny, niestety ostatni, szósty sezon) zasililiśmy szeregi obsesyjnych fanów tego serialu.

fot. Marianna Patkowska

Los Pollos Hermanos

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Są takie miejsca akcji w serialach (niczego nie ujmując Sadybie czy Leśnej Górze), które raczej nie budzą w widzach emocji, ale są i takie, dla których można całkowicie stracić głowę. Jednym z tych ostatnich jest bez wątpienia Los Pollos Hermanos – restauracja w Albuquerque należąca do fast-foodowej sieci serwującej najlepsze smażone kurczaki w Nowym Meksyku. Choć miejsce to przypomina urodą raczej podrzędnego McDonalda, a dodatkowo sami z Partnerem nie jemy mięsa (ja od dwóch lat, a on od ponad trzech dekad), jednak to właśnie fascynacja Los Pollos Hermanos skłoniła mnie do skomponowania zainspirowanych tym miejscem wege burgerów z dipem czosnkowym, frytkami i zakwasem chlebowym, którymi często zagryzaliśmy zawiłą fabułę.
Właścicielem Los Pollos Hermanos jest elegancki, wyważony, uprzejmy oraz bezlitosny narkotykowy boss – Gustavo Fring. Z Gusem nie ma żartów: choć ujmą nas jego nienaganne maniery, a on sam wzbudzi nasz szacunek, a nawet sympatię, możemy spokojnie spodziewać się po nim najgorszego.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„Breaking Bad”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie chcąc spojlerować i odbierać przyjemności tym, którzy mają ten doskonały serial ciągle przed sobą, skupię się na ogólnym zarysie fabuły i tym, co mnie w tej produkcji urzeka.
Główny bohater, Walter White, jest pięćdziesięcioletnim niedocenianym nauczycielem chemii w szkole średniej, dorabiającym jako kasjer w pobliskiej samochodowej myjni. Z żoną Skyler borykają się z problemami finansowymi, wychowując kilkunastoletniego, cierpiącego na porażenie mózgowe syna Waltera Juniora i spodziewając się kolejnego dziecka. Akcja serialu rozpoczyna się, kiedy w dniu swoich pięćdziesiątych urodzin White traci przytomność w pracy, trafia do szpitala i otrzymuje diagnozę: nieoperacyjny rak płuc o złym rokowaniu. Otrzymuje także wyrok: maksymalnie dwa lata życia. Początkowo nie dzieli się wstrząsającymi informacjami z rodziną, mając świadomość, że jego skromne ubezpieczenie nie jest w stanie pokryć leczenia w całości. W konsekwencji pewnego splotu wydarzeń (powiązanych zarówno z jego szwagrem Hankiem, agentem DEA – Agencji do Walki z Narkotykami, jak i byłym uczniem Jessem Pinkmanem, produkującym i sprzedającym metamfetaminę) Walter White dokonuje chłodnej kalkulacji. Postanawia wejść z Jessem w spółkę i stworzyć najlepszą na rynku metamfetaminę, wykorzystując kontakty i doświadczenie handlowe swojego byłego ucznia. Zarobione w ten sposób przez dwa ostatnie lata życia pieniądze mają być zabezpieczeniem dla jego rodziny, która po jego śmierci nie tylko nie zostanie z długami, ale też będzie w stanie żyć godnie. Mając przed sobą wizję nieuchronnej śmierci, White staje się zimnym i bezwzględnym zawodnikiem na trudnym rynku narkotykowym. Po pierwsze jako znakomity chemik umie wyprodukować naprawdę wyśmienity towar, a po drugie nie ma nic do stracenia. To jedno z najbardziej niebezpiecznych połączeń.
Co odróżnia ten serial od innych? Przede wszystkim bardzo nietypowy wybór bohaterów. Waltera White’a (ukazanego na początku serialu) nie nazwałabym może nieudacznikiem, ale z pewnością nie jest to medialny typ osobowości. Bardzo inteligentny, ale zamknięty w sobie i skryty, wręcz mrukowaty. Nieuzewnętrzniający się. Dodatkowo o dość przeciętnej, niehollywoodzkiej aparycji, niedbający o modę. Trochę nawet zaniedbany i sprawiający wrażenie sporo starszego niż w rzeczywistości. Nie ma też chyba w historii amerykańskich seriali bardziej znienawidzonej bohaterki niż jego żona. Skyler – kobieta w średnim wieku przeciętnie mądra, przeciętnie ładna, nawet inteligentna, ale za to antypatyczna, a przede wszystkim niesłychanie kontrolująca – od pierwszej sceny działa widzom (jak miałam nie bez satysfakcji okazję się przekonać na grupach fanów serialu) na nerwy. Każdemu, kto wspomni cokolwiek o jej ciąży (na ogół w formie komplementu, że bardzo dobrze wygląda, że ciąża jej służy) mówi, że to ciąża nieplanowana, choć nikt o to nie pyta. Nie mamy złudzeń co do tego, jak bardzo Walter ją kocha, ale ciężko nam bardzo tę miłość zrozumieć. (Choć kontrola jest zjawiskiem na tyle toksycznym, że uczucie White’a może mieć po prostu niezdrowe fundamenty.)
Chore dzieci w filmach czy serialach też na ogół są przerysowane – mają wzbudzać nasze współczucie, więc są bardzo słodkie i jeszcze bardziej biedne. Walter Junior jest… specyficzny i również, jak Skyler, dosyć irytujący, dopóki nie zrozumiemy, że jego opóźnienie wynika z choroby. Wtedy nam głupio. Ciekawie napisaną postacią jest też mąż siostry Skyler, czyli szwagier Walta – Hank. Na pierwszy rzut oka sympatyczny, ale dość rubaszny, a czasem wręcz prostacki redneck, w swojej pracy imponujący jednak prawdziwym policyjnym nosem profesjonalista i lider.
Skrzyżowanie losów Waltera z losami Jessego jest niezwykłe. Trudno sobie wyobrazić dwóch głównych bohaterów, którzy mieliby ze sobą mniej wspólnego. Jesse to młodziutki, dosyć pogubiony chłopak, który rzucił liceum i zajmuje się produkcją i handlem metamfetaminy. Spełnia wizję utopijnego raju niejednego nastolatka – żyje z pracy, którą lubi, a do tego stać go na ćpanie. Walter – który nota bene oblał go z chemii i musi mieć w jego odczuciu ze sto lat – stawia sprawę jasno: jeśli gotować metę, to najlepszą na rynku, samemu pozostając stuprocentowo czystym. Handel narkotykami to jego być albo nie być przez ostatnie dwa lata jego życia. Z biegiem czasu zaczyna odgrywać w życiu Jessego figurę ojca. Choć trudne to uczucie, mężczyźni zaprzyjaźniają się i zaczynają dla siebie coraz więcej znaczyć, a na ich drodze staje nie tylko Gustavo Fring, ale całe zastępy ludzi niesłychanie niebezpiecznych.
Serial – jak sugeruje tytuł – to przede wszystkim historia przemiany, jaka dokonuje się w Walcie. Od fizycznej – przez wypadanie włosów, będące skutkiem chemioterapii, White goli głowę na łyso – po tę wewnętrzną. Odkrywa swoje prywatne pokłady zła i nasyca się nimi, tworząc Heisenberga – własne alter ego. Kiedy zaczyna intrygować zarówno wyglądem, jak i wypracowaną na rynku przestępczym pozycją oraz ciągle stymulowanym przez drugie, prowadzone potajemnie życie intelektem, nadal pozostaje wierny i oddany swojej coraz bardziej wścibskiej żonie. A ja tego nadal nie rozumiem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„El Camino”

fot. Marianna Patkowska

Na „El Camino” trafiliśmy przypadkiem, nie dowierzając, że właśnie skończył się nasz ulubiony serial. Odtworzył się nam na Netflixie automatycznie jako kolejna sugerowana pozycja i nawet przez chwilę myśleliśmy, że to kolejny odcinek „Breaking Bad”.
„El Camino” to pełnometrażowy sequel serialu „Breaking Bad” z 2019 roku. Składa się z wielu retrospekcji, które pomagają nam zrozumieć, co się działo w pewnym momencie z Jessem Pinkmanem, bo ma to również bezpośredni wpływ na jego dalsze przedstawiane w filmie, losy. Poznajemy jego historię od trochę innej strony. Jesse na przestrzeni lat (i sezonów) zmienia się z nieopierzonego drobnego gangusa w ciągle pogubionego – może nawet jeszcze bardziej niż wcześniej – wrażliwego mężczyznę. Fabuły nie zamierzam zdradzać. Mogę tylko napisać, że film jest bardzo poetycki, nostalgiczny i poruszający.
Nie wiem, czy może mieć jakikolwiek sens dla tych widzów, którzy serialu „Breaking Bad” nie znają. Z kolei jego zobaczenie nie jest konieczne, by lepiej serial zrozumieć, jednak z pewnością trochę domyka i rozjaśnia.

fot. Marianna Patkowska

„Better call Saul”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Za jedną z najbarwniejszych postaci „Breaking Bad” uważam Saula Goodmana – adwokata Walta, Jessego, a potem również Skyler. Oprócz świadczenia usług z zakresu ochrony prawnej, przechowywał też Waltowi jego pieniądze oraz pomagał tuszować, co trzeba. Jak się nietrudno domyślić, znajomość prawa nie służyła mu do jego przestrzegania.
Saul z początku zaskakuje, a nawet dosyć irytuje. Jest nie tyle nawet zabawny, co raczej komiczny. O takich osobach mówi się, że są too much – wszystko w nich wydaje się przerysowane, zbyt mocne, zbyt ostre, zbyt teatralne. Saul Goodman wydaje się w zderzeniu z kimś tak pragmatycznym jak Walter White wyjęty z jakiejś  zupełnie innej bajki w swoich kolorowych garniturach i krawatach, w swoim gabinecie z kolumienkami. Oczywiście z biegiem czasu zaczęłam Saula uwielbiać za spójność w tej swojej dziwności i wprowadzanie do serialu nieustająco elementów komediowych, ale nie byłam pewna, czy nowy serial (będący spin-offem „Breaking Bad”) poświęcony postaci Saula Goodmana mnie porwie. Jednak skoro stworzył go znowu Vince Gilligan, nie powinno dziwić, że był to kolejny serial, w którym się zakochałam.
Akcja   (polski tytuł: „Zadzwoń do Saula”) rozgrywa się siedem lat przed wydarzeniami opowiedzianymi w „Breaking Bad” i od czasu do czasu przeplatana jest futurospekcjami. Poznajemy losy Jimmy’ego McGilla i jego historię stawania się Saulem Goodmanem. Trudno nazwać „Better call Saul” typowym serialem prawniczym, choć kancelaria adwokacka i sąd są głównymi miejscami akcji.
To, co najmocniej przejęło mnie w tym serialu to pewien rodzaj czułości, z jaką autorzy pokazują człowieka. Poznając trudne relacje Jimmy’ego (Salua) z bratem Chuckiem, zaczynamy go lepiej rozumieć; rodzi się w nas współczucie. Chuck jest zgorzkniałym starcem (nawet nie metrykalnie, ale mentalnie), tak wiernym sztywnym zasadom, że otacza się – również dosłownie – grubym murem nie do przebicia. Jego pryncypialność i surowość nie ogranicza się jednak wyłącznie do bycia dla młodszego brata emocjonalnie niedostępnym. On brata ocenia, uważając siebie samego za wyrocznię – zwłaszcza w kwestii moralności, co powinno w nas zapalać czerwoną lampkę. Zaczyna do nas dochodzić, że groteskowy czasem sposób bycia Jimmy’ego to próba zwrócenia na siebie uwagi; żebranie o miłość i akceptację siebie takiego, jakim jest – trochę dziwnego, trochę ekscentrycznego, trochę odmiennego, ale w głębi duszy dobrego.
Nie możemy się już doczekać ostatniego, szóstego sezonu!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

PodsumowanNie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Seriale, nawet jeśli nie są jakościowo wyśmienite, wciągają. A kiedy się kończą, pozostaje chwilowe uczucie pustki. Od skończenia opisywanych dziś dzieł zobaczyliśmy jeszcze wszystkie sezony „W garniturach”, „Modern Family” i „House of Cards”. Każdy z nich inny, każdy dobry; choć najmniej może ambitny, ale za to przezabawny „Modern Family”, najbardziej z nich spójny. Doskonale zapowiadające się „W garniturach” w którymś sezonie siadło, a prawdziwym rozczarowaniem było dla mnie „House of Cards”, którego trzy pierwsze sezony jawiły się jako serialowe arcydzieło, a potem niestety stało się coś dziwnego z weną twórców.
Z pewnością jednak za żadnym ze wzmiankowanych seriali nie tęskniłam tak mocno, jak za „Breaking Bad” (i „Better call Saul”). Za jakiś czas na pewno do nich wrócę!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover… jednego z ciekawszych coverów, jakie słyszałam i to po raz pierwszy właśnie w serialu „Better call Saul”. „A Mi Manera” Gipsy Kings to hiszpańska wersja „May Way” Franka Sinatry. Z ogromną przyjemnością prezentuję swój cover, do wykonania którego odświeżyłam sobie swój (jak się okazało) andaluzyjski.