
wydawnictwo: Sumptibus
rok wydania: 2015
Zacznę od wyjaśnienia, czemu pozuję dziś ze zbindowaną kserokopią „Pana Misia”, a nie z oryginałem.
O recenzowanej dziś książce dowiedziałam się od swojego Partnera, który ze względu na dobrą znajomość z Bartłomiejem Trokowiczem przeczytał ją już lata temu i doskonale wiedział, jak mocno mnie ona zachwyci. W każdej innej sytuacji czytanie kopii byłoby zniewagą dla autora, tymczasem… ja dostałam wersję elektroniczną właśnie od niego, gdyż nakład papierowy został niestety wyczerpany…
Po raz kolejny okazuje się, że nikt nie zna mnie lepiej niż mój Partner posiadający niezwykły dar podsuwania mi dzieł silnie na mnie oddziałujących i równocześnie bardzo ze mną rezonujących.

Nie jestem ekspertem od literatury dziecięcej, jednak mój podstawowy z nią problem jest taki, że autorzy na ogół wpadają w jedną z trzech pułapek:
- tak bardzo się starają napisać książkę dla dzieci, że wychodzi im książka dla dorosłych
- tak bardzo próbują puścić oko do dorosłych, że wychodzi im głupawa książka dla dzieci
- myślą, że piszą dla dzieci lub dorosłych, a wychodzi im książka dla nikogo.
Oczywiście istnieją wyjątki, jak chociażby cudowna twórczość Astrid Lindgren, czy fantastyczny „Kubuś Puchatek” Milne’a. Nie zaliczyłabym już do nich jednak „Małego księcia” – choć ma wielu fanów, w moim odczuciu Saint-Exupéry’emu nie udało się uniknąć pułapki pierwszej.
Psychologia dziecięca już dawno zbadała, że to, jak dorośli postrzegają idealną zabawę dla dzieci, skrajnie różni się od tego, jak postrzegają ją same dzieci. One, w przeciwieństwie do dorosłych, nie potrzebują uporządkowania i sensu (przynajmniej pojętego w dorosły sposób). W związku z tym, czym innym niż dorośli się też kierują podczas lektury. Jeśli książka jest skierowana zarówno do dorosłych jak i dzieci, i ma sprawić prawdziwą radość obydwu stronom, musi być skonstruowana tak, żeby warstwa urzekająca dorosłych nie przeszkadzała dzieciom w odbiorze swoją dla nich niedostępnością. Dla przykładu, dzieci potrafią nas rozczulić i rozłożyć na łopatki swoim sposobem pojmowania rzeczywistości, ale on ich samych nie śmieszy i nie urzeka, bo jest dla nich czymś naturalnym. Jeśli autor jest na tyle uważnym, a przede wszystkim wrażliwym obserwatorem, żeby dobrze wychwycić istotę dzieciowości, jest w stanie mówić do najmłodszych ich językiem, równocześnie podbijając serca dorosłych. Bartłomiejowi Trokowiczowi to wcale niełatwe zadanie wyszło znakomicie! Myślę, że dzieci mogą czerpać z tej lektury mnóstwo przyjemności, bo akcja rozgrywająca się w Lesie (i nie tylko, ale o tym za chwilę) jest naprawdę wciągająca i niebanalna, a równocześnie poziom serwowanej czasem abstrakcji jest dla nich możliwy do udźwignięcia. Jednak to raczej dopiero dorośli zachwycą się Szczurem doświadczającym déjà vu z poprzedniego wcielenia, siakającą Świnką Morską czy Kurą z syndromem sztokholmskim.
Jakiś czas temu recenzowałam powieść „Każdego szkoda” Julii Oleś, której zarzuciłam brak językowego zróżnicowania bohaterów. „Pan Misio” ma to wszystko (i wiele więcej), czego mi zabrakło w tamtej książce i co odróżnia od innych dzieł literaturę warsztatowo znakomitą. Przede wszystkim każda postać jest doskonale przemyślana, skonstruowana i poprowadzona od początku do końca, przez co jest spójna. Każda ma więc nie tylko swój własny sposób bycia i myślenia, ale też sposób mówienia, który jest charakterystyczny tylko dla niej. Do tego mamy dodatkowo jedną bohaterkę (Niedźwiedzicę), która mówi niemal wyłącznie w obcym języku i jest nam tłumaczona, czego po czasie przestajemy potrzebować oraz drugą (wspomnianą Świnkę Morską), która jabłonkuje, przez co trudniej ją zrozumieć i co kompletnie rozczula, zwłaszcza, że mówi naprawdę mądre rzeczy. To – rozważając już samą budowę książki – wprowadza niesamowitą świeżość. Jeśli powieść ma w jakikolwiek sposób naśladować rzeczywistość czy choćby do niej nawiązywać, nie wystarcza, żeby ją tylko opisywała; musi się nią w pewnym sensie stać. Taki efekt można osiągnąć, mając wiedzę dotyczącą struktury języka, dlatego często podkreślam rolę posiadania warsztatu (który mniej zdolni zdobywają na studiach polonistycznych, a bardziej zdolni poprzez samo czytanie naprawdę wartościowej, doskonałej literatury). Mówiąc o spójnej budowie postaci, mam również na myśli wejście w konwencję świata zwierząt. Autor wykorzystuje do tego wiedzę o zwyczajach gatunków, które opisuje, a równocześnie sprytnie łączy to ze znajomością sposobu myślenia i dorosłych, i dzieci.
Żeby nie być gołosłowną, podam przykłady:
Bobry trochę straciły wątek. Pojęcie własności przekraczało ich kolektywny sposób pojmowania świata.
– natura zwierząt
– Wilk mocno przycisnął Lisa!
– A on potrafi przycisnąć… – Wilczyca z rozmarzeniem pomyślała o kilku sytuacjach w ich własnej norze, jeszcze przed przyjściem na świat Wilcząt.
– sposób myślenia dorosłych
– Kim jest Tata?
– Ćłowiekiem – wyjaśniła Świnka. Nim skończyła mówić, już była pewna, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał Szczur.
– Co potrafi?
– Citać, pisiać. Raź widziałam, jak robił kupę…
– sposób myślenia dzieci
Dzięki tej zaskakującej momentami żonglerce nie można książce zarzucić sztampy z – nie daj Boże! – morałem. Trokowicz wskazuje dzieciom, używając ich własnego języka, pewne mechanizmy istniejące w świecie dorosłych oraz inne, istniejące w świecie zwierząt. Mówi im: „patrzcie”, zaciekawiając i zmuszając do myślenia.
Kolejna sprawa to wielowątkowość i kilka miejsc akcji. Można się zastanawiać, jak wprowadzić różne wątki i miejsca akcji w opowieść o mówiących ludzkim głosem zwierzętach, żeby ta zainteresowała również dorosłych. Nie wiem; wie natomiast Bartłomiej Trokowicz, który wyczarował fantastyczną, urzekającą, a równocześnie trzymającą w napięciu historię.
Wielką siłą tej książki jest też plastyczność opisów. Wszystkie te elementy składają się na wspaniałą trójwymiarowość oszałamiającego debiutu autora. Nie sposób też nie wspomnieć o dopełniających całość przepięknych ilustracjach Dalii Żmudy-Trzebiatowskiej.
Zakończę jednym z moich ukochanych fragmentów:
– Ależ, ależ! – Lis był sarkastyczny. – Że tyle umiesz powiedzieć, to już wiem. Potrafisz może jeszcze czytać?
Kura poczuła się pewniej.
– Niewiele czytam. Tylko takie: UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE! albo NIEBEZPIECZEŃSTWO! GŁĘBOKA STUDNIA! To się przydaje w życiu. Innych napisów nie rozumiem, na przykład: ROBOTY NA DACHU! Nigdy nie widziałam robota na dachu.
– „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomiej Trokowicz

P.S. Na deser łączę ten akurat zespół z oczywistych względów, a wybrałam ich wstrząsający cover piosenki Big Cyca, ponieważ, jak słusznie zauważyła w recenzowanej przeze mnie książce Wiewiórka: „U nas różne ciekawe rzeczy się zdarzają! Witamy w Polsce, pani Misiowa”.

