Krótka historia pewnej dedykacji

fot. Marianna Patkowska

Od lat noszę w sobie ciągle żywe wspomnienie pewnej sytuacji sprzed wielu lat. Jako mała dziewczynka często odwiedzałam z tatą Władysława Hasiora w jego zakopiańskiej galerii, założonej w roku mojego urodzenia, zaledwie pięć miesięcy przed nim. Pisałam o tym już w dwóch tekstach: „10 mężczyzn na 10 marca – Władysław Hasior” oraz „Herbatka z Hasiorem”. Doświadczanie otaczającej mnie tak cudownie męskiej energii (tylko ja i dwóch najfantastyczniejszych na świecie mężczyzn – choć uczciwie przyznam, że byłam kochliwa i zakochiwałam się w większości taty przyjaciół) na pewno w dużym stopniu mnie ukształtowało. Tym bardziej, że każdy z nich rozpieszczał mnie do granic.
W mojej pamięci utkwiła najmocniej następująca scena. Mam kilka lat – nie pamiętam ile, wydaje mi się, że może 7, może 9, ale trudno mi to doprecyzować. Pan Władysław oprócz fragmentów zdezelowanych zabawek (co wpisało się już w krajobraz naszych spotkań), postanawia mi ofiarować jeszcze coś – swój album ze specjalnie dla mnie napisaną dedykacją. (Niezwykle mnie to – już po jej otrzymaniu – podekscytowało, bo jeszcze nigdy nie dostałam żadnego albumu z tematyką świecką; musiałam być już po pierwszej komunii!) Pech jednak chciał, że w trakcie jej pisania i podjętej próby wyjaśnienia nam, co robi, Hasior dostaje ataku astmy. Z zapamiętanego niewzruszenia mojego taty wnioskuję, że nie był to poważny atak, ale we mnie wywołał traumę, bo nie byłam jeszcze świadkiem sytuacji, w której ktoś nie może złapać tchu i właściwie nie wiadomo, jak mu pomóc. Pamiętam, że brzmiało to mniej więcej tak:

– Chciałbym… – tu łapczywe branie powietrza.
– Chciałbym… – kolejna próba.
– Chciałbym… – lekka irytacja i dalszy ciąg walki z astmą, aż w końcu… – … napisać testament.

Prawdopodobnie niedługo później było już po wszystkim i stało się jasne, że ostatnie słowa były żartem sytuacyjnym, który potrafię dziś w pełni docenić, jednak wtedy byłam absolutnie przerażona i niegotowa na jego rychłą śmierć. I wcale nie dlatego, że gdyby go zabrakło, nikt nie dawałby mi już tak cudownie zdezelowanych zabawek, jak on, ale dlatego, że go zwyczajnie uwielbiałam.
Ta scena wryła się we mnie bardzo głęboko. Ale… nie mogłam sobie przypomnieć, ani co dokładnie mi napisał w dedykacji, ani w którym dokładnie albumie. W rodzinnym domu wielokrotnie przeszukiwałam półki z książkami, za każdym razem dochodząc do przykrego wniosku, że jedyne albumy poświęcone twórczości Hasiora (znajdujące się zresztą nie na moich półkach) nie mają ani żadnej dedykacji, ani nawet autografu. Wiele lat żyłam całkiem wyraźnym wspomnieniem wydarzenia, na którego prawdziwość nie umiałam znaleźć żadnego dowodu. Aż tu nagle… pewnego pięknego warszawskojesiennego dnia zupełnym przypadkiem w kupce przeróżnych książek niewymiarowych położonych bokiem zaciekawił mnie pewien wąski grzbiet. I… TO BYŁ TEN ALBUM! Album „Hasior”, który otworzyłam drżącymi rękami, skrywał taką dedykację Mistrza dla dziesięcioletniej mnie:

fot. Marianna Patkowska

Jasnej Mariannie
Błękitnej Ozdobie
Nadziei Rodziców
i Gwieździe Sylwestra 2000 r.
Kolorowego Szczęścia
Gorąco życzy na zawsze
Hasior

26.XII.95 – Zakop.

– dedykacja Władysława Hasiora dla mnie z 1995 roku

Szczerze mnie wzruszył. Nie wiem tylko czym bardziej: pięknymi, niebanalnymi słowami, ciepłem, które przez tyle lat próbowałam w jakimkolwiek szczególe odtworzyć, czy w końcu wróżbą, że za pięć lat będę – jako wchodząca powoli w dorosłość dziewczyna – Gwiazdą Sylwestra? Rzeczywiście byłam, ale tego już niestety nie dożył, umierając rok wcześniej. Dokładnie w dniu moich czternastych urodzin.