Jestem feministką

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie jestem feministką

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kiedy wiele lat temu mój ówczesny przyjaciel i mentor – mężczyzna, którego uważałam za niezwykle mądrego, światłego i otwartego człowieka, zapytał mnie:

Ale Ty nie jesteś feministką?

– pytanie, jakie wiele lat temu zadał mi mój ówczesny mentor

odpowiedziałam bez wahania:

Oczywiście, że nie jestem!

– moja na nie odpowiedź

Prawdopodobnie pod słowem „feministka” w naszych głowach pojawił się ten sam stereotyp wojujących, zgorzkniałych i zaniedbanych kobiet. W moim zdecydowanym „nie” zawarłam informację, że nie wyrzeknę się wszystkiego, co wydawało mi się wtedy skrajnie kobiece. Że uwielbiam flirt, swoją seksualność i to, co mnie od mężczyzn odróżnia oraz że samych mężczyzn wielbię nade wszystko. Moje „nie” oznaczało wierność szpilkom, stanikom, makijażom i sztuce uwodzenia.
Pamiętam szeroki uśmiech, jaki wywołałam na twarzy mojego mentora. Zajęliśmy oboje wygodne miejsca w patriarchalnie ustawionym świecie, myśląc – egoistycznie – tylko o sobie. (Każde z nas o samym sobie.) Dorastałam w bardzo patriarchalnej rzeczywistości, ale równocześnie też w niewiedzy i nieświadomości, czym patriarchat jest. Otaczający mnie wielcy artyści i wielcy ludzie w zdecydowanej większości byli mężczyznami, więc przez co najmniej dwie pierwsze dekady swojego życia tkwiłam w przekonaniu, że mężczyźni są lepsi, bardziej inteligentni, mogą więcej, lepiej tworzą, są ciekawsi. Czy ktoś mi coś takiego powiedział w twarz? Oczywiście nie. Wyciągałam, jak każde dziecko, własne wnioski z obserwowanego przez siebie świata. Paradoksalnie to właśnie mój tata jako jedyny obserwowany przeze mnie dorosły kompletnie wyłamywał się z patriarchalnej narracji – autentycznie kochał ludzi, nie dzieląc ich ani ze względu na płeć, ani na pochodzenie, ani na wiek czy wykształcenie. Przerastał większość swoich przyjaciół, cenionych erudytów, dla których kobiety były tylko miłym dodatkiem do skomplikowanego i poważnego męskiego świata. M.in. dlatego tak zdecydowanie zareagowałam na użycie w książce o nim feminatywów; drażniła mnie nie tylko infantylność i pretensjonalność ich użycia w tamtym kontekście, ale też nieprawdziwy obraz, jaki budowały. Tata nie gościł na Kaliskiej „muzykolożek i muzykologów, kompozytorek i kompozytorów” – co więcej, nie gościł tam nawet „muzykologów i kompozytorów”. Gościł ludzi, których cenił, podziwiał i kochał, a ich zawody czy płcie nie miały dla niego znaczenia. Czemu więc mimo tak potężnego wzorca (męskiej pogardy dla patriarchatu) udało mi się wynieść z dzieciństwa szkodliwy stereotyp, że mężczyźni są lepsi, a nawet pewną niechęć do innych kobiet? Moja terapeutka wyjaśniła mi kiedyś, że jeśli dziewczynka w pewnym okresie rozwoju utożsami się bardziej z mężczyzną niż kobietą, może to utrudnić jej przyszłe relacje z własną płcią. Paradoks polegał więc na tym, że jedynym feministą, jakiego znałam, był mężczyzna.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Patriarchalny model świata

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Długi czas nie wiedziałam, czym patriarchat jest, bo udawało mi się jego negatywnych stron nie doświadczać. Oprócz wspomnianej niechęci do kobiet i nie do końca nawet uświadomionego przekonania, że mężczyźni są lepsi, wierzyłam w równość. W mojej głowie to się wtedy nie kłóciło. Dla wielu nie byłam jakąś tam dziewczyną, tylko córką Patkowskiego. Choć znałam kobiety traktowane rzeczywiście na równi z mężczyznami, widziałam, że to zawsze łączy się z niezrozumiałym dla mnie nieeksponowaniem przez nie „swojej kobiecości” – tak to wtedy czułam. Wielokrotnie słyszałam, że kobiecość to nie dekolty po pępek, dziwnym zresztą trafem tłumaczyli mi tak świat mężczyźni, którymi nie byłam zainteresowana seksualnie, ale wcale nie dekolty mam tu na myśli. Zależność, którą dostrzegałam (z biegiem czasu coraz mocniej), była taka, że kobiety, które unikały szpilek, makijaży, fasonów podkreślających kobiece kształty, kolorów jeszcze odważniejszych niż khaki, a często nawet szczotki do włosów, były traktowane przez pracujących z nimi mężczyzn poważnie, jak partnerzy, fachowcy, czyli dokładnie tak, jak na to zasługiwały. Natomiast kobiety roztaczające woń zachwycających perfum, barwne, zauważalne, wkładające widoczny wysiłek w swój zapierający dech w piersiach wygląd były na ogół albo czyimiś (obecnymi lub byłymi) kochankami albo po prostu efektownymi żonami pełniącymi rolę egzotycznych ozdób swoich wielkich mężów. Często pracującymi (nierzadko zresztą również na dorobek męża), bardziej przyziemnymi, racjonalnymi, a także przystępnymi dla tych, którzy chcieli zaszczytu kontaktu z mężem dostąpić. Innymi słowy były definiowane przede wszystkim przez pryzmat mężczyzn, z którymi coś je łączyło.
Czy coś w tym złego? Po tylu latach dostrzegania tego fenomenu, ale niezauważania w nim niczego niestosownego, mam pełną świadomość, jak trudno będzie to zrozumieć tym, którzy nie czują tu żadnego zgrzytu. Zaznaczę więc, że:

  • problemu nie widzę w tym, jaki ktoś ma styl, jak lubi, a jak nie lubi wyglądać, lecz w innym traktowaniu kobiet:
    nieeksponujących swojej kobiecości: patrzeniu na nie przez pryzmat ich umiejętności,
    eksponujących swoją kobiecość: patrzeniu na nie przez pryzmat ich mężów bądź partnerów, ewentualnie ich seksualnej atrakcyjności, a nie ich własnych osiągnięć oraz intelektu.
  • Problemu nie widzę w tym, że jedna kobieta nie przywiązuje wagi do wyglądu, a inna przywiązuje do niego wagę ogromną. Widzę go w tym, że kiedy ta druga chce pokazać światu swój talent, swoją mądrość i inteligencję, staje przed murem stereotypów na swój temat, często nie do przebicia.
  • W końcu problem dostrzegam w tym, że będąc kobietą i widząc w telewizji po raz pierwszy Katarzynę Bondę czy zdjęcia znakomicie piszącej, przezabawnej Fabjulus, zamiast po prostu przyjąć do wiadomości, że są to piękne atrakcyjne kobiety i zwyczajnie się z tego faktu ucieszyć, doznawałam za każdym razem ciężkiego szoku. Szoku wynikającego z zakorzenionego głęboko przekonania, że jak już kobieta wejdzie w jakąś męską domenę (np. pisanie), to musi swoje kobiece atuty ukrywać, bo nikt nie potraktuje jej poważnie.

Mimo że równocześnie nikt nie twierdzi chyba, że  pewna troska o swój wygląd w jakikolwiek sposób ujmuje np. Bradowi Pittowi czy Johnny’emu Deppowi profesjonalizmu. Aktorzy, modele czy piosenkarze mogą się jednym wizualnie podobać, innym nie, ale nie uznajemy z automatu, że ci uchodzący za atrakcyjnych są głupi i puści, a ci o nienachalnej (a przynajmniej niepodkreślanej) urodzie są prawdopodobnie inteligentni. Większości z nas wysnuwanie takich tez wyda się prawdopodobnie idiotyczne. Czemu więc padamy ofiarami takiego myślenia o kobietach? I pytam oczywiście obydwie płcie, bo patriarchalny wirus nie toczy wcale tylko mężczyzn.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mansplaining

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mansplaining, który doczekał się dwóch pięknych tłumaczeń na polski: panjaśnienie oraz tłumaczyzm, to termin socjolingwistyczny oznaczający objaśnianie czegoś drugiej osobie w sposób, który jest protekcjonalny i ją deprecjonuje.

Zjawisko zostało opisane w 2008 r. przez Rebeccę Solnit w eseju „Men Explain Things to Me”. Rebecca Solnit opisała w nim odbytą na przyjęciu rozmowę, podczas której starszy mężczyzna próbował wyjaśnić jej istotę problemu opisanego w jej ostatniej książce. Następnie namawiał ją, aby zapoznała się z powyższą lekturą i nie przestał nawet wówczas, gdy dowiedział się, że rozmawia z autorką publikacji.
Kilka tygodni później w serwisie LiveJournal po raz pierwszy użyty został termin „mansplaining”. Szybko stał się on popularny i został uwzględniony w internetowej wersji Słownika Oxfordzkiego i Słownika Merriam-Webster. W 2010 roku New York Times umieścił określenie „mansplainer” w zestawieniu słów roku (Words of the Year).

Wikipedia

Pamiętam pewne spotkanie ze znajomymi rodziców, kiedy byłam już studentką. Starszy muzykolog wdał się ze mną w rozmowę o jakimś zagadnieniu z zakresu logiki. Akurat zgłębiałam je wnikliwie na studiach i bez trudu wychwyciłam, gdzie się w swoim wywodzie myli. Uznałam zresztą, że każdy ma do pomyłki prawo i nie czułam żadnej satysfakcji, że potrafię wskazać mu jego błąd. Raczej, w swojej naiwności, cieszyłam się, że mogę być dla niego partnerem do ciekawej rozmowy. Niestety. Szybko do mnie doszło, że w tej rozmowie nie chodziło ani o logikę, ani o obiektywną prawdę. Chodziło natomiast o to, by starszy pan przekazał swoją mądrość i wiedzę młodziutkiej słodkiej gąsce. Nieistotne, że plótł akurat dyrdymały – to był jego czas, w którym przy okazji mógł wrócić pamięcią do swoich licznych i głośnych podbojów sprzed lat, bo na śliczną dziewczynę miło popatrzeć.
I o co mi właściwie chodzi? Czy to nie miłe, być adorowaną? Nie miłe, kiedy ktoś ceniony i z zasługami znajduje dla nas czas i energię, by podzielić się swoją wiedzą? No właśnie niezbyt. I podkreślę raz jeszcze, do flirtów dwa razy mnie namawiać nie trzeba, jednak flirt jest pewną konwencją, na którą muszą wyrazić zgodę obydwie strony. Nie miałabym zresztą w tamtym momencie nawet pewnie nic przeciw lekkiemu, niewinnemu i niezobowiązującemu poflirtowaniu, ale wchodzenie na grunt, który nie był mi wcale obcy (moja mądrość wynikała przede wszystkim z faktu, że byłam z tym materiałem po prostu na świeżo) i zupełne ignorowanie mojej wiedzy, przy podkreślaniu swojej własnej jest dosyć agresywną próbą sił i koło flirtu nawet nie stało.
Innego zdarzenia z egzaminu na studia doktoranckie, na które się finalnie nie dostałam, nie będę dziś przytaczać – opisałam je w tekście „Głupia cycatka”, do którego lektury serdecznie zachęcam. Był to rodzaj może nie tyle typowego mansplainingu, ale innego traktowania, co wyczuwalnie wiązało się z moją płcią. Niestety słowo klucz to „wyczuwalnie”, stąd tak wielka trudność w wytłumaczeniu tego zjawiska zarówno osobom, które dopuszczają się seksizmu, jak i tym, które go nie rozumieją. Mogę jednak zagwarantować, że każda ofiara innego traktowania ze względu na płeć, wiek, orientację seksualną czy rasę, będzie czuła, że dzieje się coś niedobrego.
Kolejną barwą mansplainingu jest dawanie odczuć interlokutorowi, że jest głupszy, słabszy, mniej kompetentny i zajmuje od początku do końca rozmowy znacznie niższą pozycję niż my. Każdy ma prawo się przejęzyczyć, pomylić, wyciągnąć mylne wnioski lub czegoś zwyczajnie nie zrozumieć. Czym innym jest jednak życzliwe wskazanie błędu, a czym innym polowanie na każde potknięcie, by z tryumfem je potem wypunktować. (Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą na świecie, którą takie traktowanie kompletnie zamyka.) Pamiętam inne jeszcze zdarzenie, również z czasów moich studiów – z samego ich początku. Jeden z przyjaciół taty, ważny profesor, erudyta, człowiek, który tyle przeczytał i tyle wiedział, że każda rozmowa z nim mnie autentycznie paraliżowała. Bałam się zbłaźnić, skompromitować, ośmieszyć. Dziś powiedziałabym tamtej zahukanej dwudziestolatce:

Dziecko drogie, w jaki właściwie sposób to, że nie przeczytałaś tak wielu książek i nie posiadłaś tak ogromnej i imponującej wiedzy, jak ktoś, kto nie dość, że jest od Ciebie o sześć dekad starszy, to jeszcze spędził całe swoje zawodowe życie na jej zgłębianie, miałoby Ciebie skompromitować czy ośmieszyć? Szanuj jego mózg, korzystaj, póki możesz z jego mądrości i bądź wdzięczna za możliwość rozmowy z nim. A jeśli wskaże w Twoim rozumowaniu błędy, przyjmij to z pokorą. I pamiętaj, że chociaż nie chcesz w to uwierzyć, też coś wartościowego do tej rozmowy wnosisz. Nie wie o tym tylko głupiec.

– to, co dziś powiedziałabym tamtej zahukanej dwudziestolatce

Podczas opisywanego spotkania po raz pierwszy odważyłam się powiedzieć coś więcej o swoich studiach, o fascynacji ćwiczeniami z profesorem Bralczykiem (którego mój rozmówca znał dobrze osobiście). Rodził się we mnie wtedy językoznawca oszołomiony pragmatyką. Miałam coraz jaśniejszą wizję języka (w najszerszym ujęciu) jako formy (w najszerszym ujęciu) oraz idące za tym przekonanie o wyższości formy nad treścią. Albo jeszcze inaczej – świadomość, że forma niesie treść zupełnie inaczej niż przywykliśmy o tym myśleć, więc to jej należy się przyglądać. (Poświęciłam temu zjawisku kilka lat później swoją pracę licencjacką zatytułowaną Czego „autor” nie musiał mieć na myśli czyli kiedy tekst zaczyna tworzyć odrębną rzeczywistość… oraz potem pracę magisterską, będącą w jakimś sensie jej kontynuacją: Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża… – obie pod kierunkiem cudownego profesora Krzysztofa Kłosińskiego.) Opowiedziałam o tym zestresowana, ale też podekscytowana. Być może nieudolnie, być może nieporadnie. Przyjaciel taty uśmiechnął się zawadiacko (a mimo zaawansowanego wieku był ciągle niezwykle atrakcyjnym mężczyzną), po czym spuentował moją wypowiedź słowami:

Czyli dowiedziałaś się na studiach, że jest forma i jest treść.

– rozczarowująca puenta profesora

Jestem pierwsza do śmiania się z siebie samej. Wielokrotnie, opowiadając coś komuś, łapię się na złej budowie zdania czy błędach logicznych i zanim mój rozmówca je zauważy, sama się z nich wycofuję, obracając wszystko w żart. (Dlatego zresztą wolę pisać niż mówić i podejrzewam też, że sporo osób woli mnie czytać niż ze mną rozmawiać.) Jednak tamta puenta profesora, biorąc pod uwagę po pierwsze temat, który jest dla mnie ciągle niemal religijny (ja język nie tylko badam – ja język wyznaję), a po drugie to, jak wiele musiałam w sobie przełamać, żeby w ogóle się odezwać, na zawsze i nieodwracalnie zmieniła mój stosunek do niego. Mój szacunek z zachwytu zmienił się w chłodne uznanie jego wiedzy i zasług oraz tego, że jest ważnym człowiekiem w życiu mojego taty. Słyszałam już wielokrotnie, że mam pamięć słonicy, że nie umiem odpuścić, że jestem pamiętliwa czy przewrażliwiona. Dziś wiem, że niezrozumienie zjawiska wysokiej wrażliwości (którą jestem obdarzona) wcale nie usprawiedliwia zachowań niedelikatnych i potencjalnie krzywdzących.
Mansplaining to jednak wbrew powszechnej opinii zjawisko objaśniania świata nie tylko kobietom i nie tylko przez mężczyzn. Mało się o tym mówi, ale większość nauczycieli (w przytłaczającej większości kobiet) z racji wykonywanego zawodu ma większą łatwość w stosowaniu mansplainingu wobec dzieci. Oczywiście jest to naganne, bo rolą nauczyciela nie jest nadużywanie swojej szeroko pojętej władzy i dominacji (inna sprawa, że tylko tchórze znęcają się nad słabszymi od siebie), lecz sprawienie, by uczniowie szybko opanowali dany materiał.
Mnie udało się kiedyś nawet stracić pracę przez kobietę, która stosowała wobec mnie zarówno mansplaining, jak i ageizm. Objaśniała mi świat z pozycji osoby starszej, więc z samego tego faktu bardziej doświadczonej. Równocześnie podważała moje kompetencje, choć sama była specjalistką na zupełnie innym polu niż ja. Podważała je zresztą nie na podstawie popełnionych przeze mnie błędów, lecz faktu, że mogłabym być jej córką. Kiedy przedstawiłam niepodważalne dowody na to, że się myli, podziękowano mi za współpracę.
Nie dajmy się więc zwieść narracji, że te zachowania przydarzają się tylko mężczyznom. Przydarzają się ludziom. I mądrym, i głupim. Na ogół są wynikiem mieszanki: bezmyślności, złego wychowania i tkwienia długie lata w patriarchalnych wzorcach.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Równość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Choć słowo „feminizm” pochodzi od łacińskiej „feminy”, czyli „kobiety”, jego głównym i najważniejszym postulatem jest zrównanie płci pod względem politycznym, ekonomicznym, osobistym i społecznym. Ponieważ powstał w kontrze do patriarchatu, w którym mężczyźni są na uprzywilejowanej pozycji, zrównanie płci oznaczało po pierwsze zniesienie tych męskich przywilejów, a po drugie podniesienie rangi kobiet tak, by rzeczywiście można było mówić o pełnej równości.
Myślę, że dziś w naszej kulturze patriarchat ostał się jedynie w formie ciągnącego się za niektórymi smrodu czasów słusznie minionych. W związku z tym również współczesny feminizm ewoluował – lub ewoluować powinien – z tego nastawionego na walkę z męskim wrogiem, czyli tak naprawdę męskim przywilejem, na taki nastawiony na walkę o równość płci w każdym aspekcie. Do tego potrzebna jest świadomość, że ofiarą patriarchatu padają wszystkie wrażliwe, empatyczne osoby bez względu na płeć. W patriarchacie więc doskonale odnajdą się też kobiety mające te same cechy, co odnajdujący się w patriarchacie mężczyźni, czyli niewymagające, niewrażliwe społecznie i nieumiejące spojrzeć szerzej: to, co mi osobiście może odpowiadać i w czym mogę się odnajdywać, nie musi być wcale dla każdego, więc nie powinno być jedynym obowiązującym wszystkich modelem.
Rozczarowują mnie więc te felietony bardzo naprawdę cenionej przeze mnie Pauliny Młynarskiej, w których – podkreślając zastanawiająco często, że nie żywi urazy do wszystkich mężczyzn i oskarża o pewne zachowania jedynie niektórych, – kontynuuje narrację:

OPRAWCA = MĘŻCZYZNA
OFIARA = KOBIETA

Co prawda rozwadnia ją, dodając, że nie każdy mężczyzna, ale ta narracja jest właśnie na wskroś patriarchalna i pogłębia przekonanie o nierówności płci. Ujmuje też kobietom, stawiając je w roli ofiar. A bywa bardzo różnie. Dokładnie to, o czym piszę, wyraziła kiedyś na swoim profilu cudowna Julia Izmałkowa, czyli PsychoMama Julia, wzbudzając kompletnie niezrozumiałe dla mnie kontrowersje. Napisała, że nie wspomina o Międzynarodowym Dniu Eliminacji Przemocy Wobec Kobiet, ponieważ nie zgadza się z narracją, która zakłada, że trzeba walczyć z przemocą wobec kobiet, gdyż trzeba walczyć z przemocą w ogóle. Zgadzam się z nią w pełni. Przemocy doświadczają zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Dzieci, ludzie młodzi, w średnim wieku oraz osoby starsze. Przedstawiciele wszystkich ras i orientacji, wyznawcy wszystkich religii i mieszkańcy wszystkich zakątków świata. Uważam, że mówić o przemocy wobec jednej wybranej grupy społecznej można tylko w kontekście niesienia jej realnej pomocy (mam tu na myśli fundacje i domy opieki, które – żeby być efektywne – skupiają się na jakimś wycinku problemu).
Mam silne przekonanie, że kolejnym strasznym spadkiem po patriarchacie jest akceptacja kobiecej pasywnej agresji. Kiedy funkcjonujemy w modelu, w którym jedna płeć dominuje, a druga jest jej w jakimś sensie podległa, model ten musi pozwalać na ujście emocji, które będą się gromadzić w płci tłamszonej. Doskonałym i w sumie pozornie niegroźnym polem jest przestrzeń seksualna. Z jednej strony więc kobieta wyzwolona, uprawiająca seks z kim i kiedy chce, będzie uchodzić za puszczalską, podczas kiedy tak samo zachowującego się mężczyznę nazwiemy macho lub casanovą. Z drugiej jednak strony kobieta manipulująca swoim partnerem, a zwłaszcza mężem, używając do tego seksu lub jego braku, będzie – co pokazuje wiele stereotypów oraz żartów na ten temat – uznana za zaradną lub po prostu kobiecą. W niedługim czasie poznałam zatrważająco dużo historii mężczyzn zawiedzionych instytucją małżeństwa i przekonanych co do tego, że kobiety po ślubie bardzo się zmieniają, używając seksu jako narzędzia do osiągania swoich celów. Jako kobiecie nie odpowiada mi ani wizerunek potencjalnej ofiary, ani osoby, której uchodzi przemocowe traktowanie człowieka, z którym tworzę związek.
Przed nami ciągle jeszcze daleka droga do zrozumienia, czym jest prawdziwa równość. Myślę więc, że zamiast się skupiać na toczeniu bezsensownych dyskusji w internecie o to, czy nie wolno, czy trzeba feminatywów używać (język dopuszcza i to, i to – wzajemne przekonywanie się do własnych preferencji jest więc bezzasadne), dobrze zrozumieć, że przede wszystkim wszyscy jesteśmy ludźmi. I nikogo – bez względu na płeć – nie można traktować gorzej, ani być też nieczułym, kiedy dzieje mu się krzywda.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swoją ukochaną Björk z przecudną koncertową wersją piosenki „Human Behavior” z debiutanckiego krążka artystki.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszka Pindera

fot. Marianna Patkowska

wyd.: Muzeum Sztuki w Łodzi i Fundacja Automatophone
rok wydania: 2019

Mój tata, Józef Patkowski, gdyby żył, kończyłby dzisiaj 91 lat. Był (do niedawna) nie tylko najważniejszym mężczyzną, ale też najważniejszym człowiekiem w moim życiu. Nauczył mnie, jak istotne jest postępowanie zgodne z własnym sumieniem i – co za tym idzie – mówienie głośno tego, co się myśli i czuje, bez względu, jak bardzo może się to okazać (chwilowo) niepopularne. Świat zmieniają w końcu tylko buntownicy. Wpoił we mnie niezgodę na bylejakość. Swoją dzisiejszą recenzję dedykuję więc jego pamięci. Pewnym paradoksem jest fakt, że omawiana książka została poświęcona akurat jemu… Cóż, jego rozczulająca przekora najwyraźniej jest nieśmiertelna.

Pisać każdy może

Kiedy wiele lat temu, znając moje teksty, sam Krzysztof Droba namawiał mnie, żebym napisała książkę o zawodowych dokonaniach taty, niesamowicie połechtał tym moje literackie ego, wiedziałam jednak, że pomysł nie jest dobry i to z kilku powodów. Po pierwsze nie miałam, nie mam i nigdy nie będę mieć dystansu, który do napisania rzetelnej pracy jest konieczny. Po drugie nie jestem muzykologiem. (Choć uczęszczam na Warszawską Jesień już od trzydziestu dwóch lat, nie udało mi się – jak niektórym – zostać nim przez zasiedzenie.) Miałam silne przeczucie, że skończenie filologii polskiej i kulturoznawstwa nie daje wystarczających kompetencji do napisania o ikonie polskiej muzykologii. Dziś, po przeczytaniu książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” autorstwa Agnieszki Pindery wiem, że jeśli coś może nie dawać ich bardziej, to skończenie samego kulturoznawstwa…
Jednym z podstawowych problemów tej pracy jest to, że właściwie nie wiadomo, do kogo jest adresowana. Brak jasno sprecyzowanej grupy docelowej pogłębia i tak już obecny chaos spowodowany ogromnymi niedostatkami warsztatowymi. Autor ma prawo żywić nadzieję, że jego książkę przeczytają bliżej nieokreśleni wszyscy. W praktyce jednak Agnieszka Pindera nie wiedząc, czy pisze do muzykologów, czy do szerszego grona odbiorców, raz tłumaczy pojęcie tak dla każdego muzykologa oczywiste, jak „serializm”, a innym razem zostawia bez wytłumaczenia pojęcia – dla osób niezwiązanych zawodowo z muzyką – wyjaśnień (lub przynajmniej uporządkowania) wymagające.
Kolejnym problemem jest absolutny brak wyczucia językowego autorki i niedbałość redaktorów (aż dwóch!). Jeśli prawie wszystkie znajdujące się w książce cytaty biją na głowę swoją językową jakością tekst główny, zmusza to do pewnych refleksji. (Nie mam oczywiście na myśli źle pociętego cytatu z mojego bloga, w którym udało się redaktorom wygenerować jedną nieistniejącą w tekście oryginalnym literówkę.)
Żeby jednak zwrócić uwagę na łyżeczkę miodu w tej beczce dziegciu, warto wspomnieć o świetnym tytule oraz znakomitym i wysmakowanym projekcie graficznym książki.

 Mieszko, Mieszko!
Mój koleżko!

Tata przechodził z większością ludzi w każdym wieku dosyć szybko na „ty”. Nie wszystkim moim rówieśnikom udawało się przełamać, by mówić do niego po imieniu (różnica wieku wynosiła w końcu 56 lat), jednak znaczące było to, że propozycja zawsze wypływała od niego. Kiedy autorka, zaliczająca się zresztą do grona moich rówieśników, pisze o tacie, którego nigdy osobiście nie poznała, „Józef”, mam dyskomfort. Nie był jej kolegą. Nie był nim też serdeczny przyjaciel taty jeszcze z czasów szkolnych, ceniony profesor fizyki Ryszard Gajewski*. Choć nigdy nie słyszałam, by tata nazywał go inaczej niż pieszczotliwym zdrobnieniem „Rysiek” i choć w ten sam sposób nazywała go też cytowana w książce, ich wspólna koleżanka i równolatka, Magdalena Shummer, z pewnością nieżyjący już profesor Gajewski nigdy nie był „Ryśkiem” dla Agnieszki Pindery.

*prof. Ryszard Gajewski – pracownik Polskiej Akademii Nauk oraz Massachusetts Institute of Technology, organizator i pierwszy kierownik Pracowni Fizyki Plazmy w Zakładzie Teorii Jądra Atomowego Instytutu Problemów Jądrowych w Warszawie; na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pierwszy (i jedyny) dyrektor wydziału ds. zaawansowanych projektów Departamentu Energii Stanów Zjednoczonych

Razi mnie również wprowadzenie postaci jednego z najpoważniejszych muzykologów, przyjaciela taty, profesora Michała Bristigera*, słowami:

[…] Michał Bristiger, późniejszy badacz i popularyzator muzyki oraz wykładowca akademicki […]

– „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszka Pindera, str. 50

„Popularyzatorem muzyki” może być każdy, kto się nią interesuje, bez względu na wykształcenie (żeby niedaleko szukać, jest nim np. redaktor i pomysłodawca tej książki, Michał Mendyk). „Badacz” i „wykładowca akademicki” również są, owszem, prawdą, ale niecałą. Przedstawienie kogoś o tak wielkich osiągnięciach w sposób sugerujący czytelnikowi, że nie miał ich wcale, w złym świetle stawia jedynie autora i w najlepszym razie świadczy o jego niewiedzy. (W innym wypadku trzeba byłoby uwierzyć w celowe fałszowanie historii.)

*prof. Michał Bristiger – prof. zw. dr hab. sztuk muzycznych o specjalności muzykologia; krytyk muzyczny; naukowiec związany z Instytutem Sztuki PAN, którego głównym kierunkiem zainteresowań była problematyka teoretyczna i estetyczna; wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego i Warszawskiego; doctor honoris causa Uniwersytetu w Palermo, lekarz

Podobny bunt rodzi we mnie pierwsze wspomnienie o Stefanie Jarocińskim:

Stanowisko związane z radiowym teatrem objął po muzykologu i publicyście muzycznym Stefanie Jarocińskim.

– tamże, str. 55

„Publicystą muzycznym”, podobnie jak „popularyzatorem muzyki”, również może być każdy. Doceniam, że Stefan Jarociński* został przynajmniej określony mianem muzykologa, jednak wciąż razi mnie odczuwalny brak świadomości autorki, o kim pisze.

*dr Stefan Jarociński – muzykolog, krytyk, pisarz muzyczny; miłośnik muzyki i kultury francuskiej, którego głównym przedmiotem zainteresowań była estetyka XIX i XX wieku oraz historia krytyki muzycznej; badacz muzyki Debussy’ego

Tego typu przykładów mogę wskazać w książce jeszcze kilka. Autorka sprawia wrażenie, że nie orientuje się w ogóle w realiach ani środowiska, ani czasów, o których pisze. Nie czuje też, co wypada, a czego nie i nieustająco przekracza granice (bardzo w tym środowisku i tamtych czasach istotne).

Biografem być

Dobrze napisane biografie dzielą się na dwa rodzaje. Pierwszy, w którym piszący sam jest wielką osobowością i opisując przyjaciela albo np. grupę artystyczną, pokazuje nam swój sposób odbioru opisywanej historii (jak arcyciekawa książka o TOTARCIE, którą lada dzień wyda Tymon Tymański), to biografie o charakterze autobiograficznym nawet, jeśli autor niekoniecznie pisze wyłącznie o sobie samym. Drugi rodzaj biografii to taka, w której biograf najpierw wykonuje niezwykle ciężką i żmudną pracę, docierając do wszystkich dostępnych materiałów (książek, prasy, dokumentów, zapisków, relacji bliskich, etc.) na temat osoby, o której zamierza napisać, a potem – wyposażony w gigantyczną wiedzę – usuwa się w cień bohatera książki, najrzetelniej przedstawiając jego sylwetkę. Rola trudna, być może nawet niewdzięczna i z powodów oczywistych (co piszę naprawdę bez złośliwości) jedyna pozostająca i Agnieszce Pinderze, i tak naprawdę każdemu, kto zdecydowałby się napisać o Józefie Patkowskim, ale nie żył w jego czasach, nie należał do kręgu jego znajomych i przede wszystkim nie ma na swoim koncie dokonań tak spektakularnych, jak choćby wspomniany profesor Ryszard Gajewski czy profesor Michał Bristiger. Niespecjalnie dziwi mnie, że tak karkołomne zadanie, jakim jest napisanie dobrej biografii Patkowskiego przerosło autorkę. Dziwi mnie natomiast, że – przedstawiając go bardzo chaotycznie i niedbale – co jakiś czas wyłania się zza jego pleców i pozwala sobie na swobodną, niemającą żadnego pokrycia w rzeczywistości interpretację faktów. Oto, żeby nie być gołosłownym, kilka przykładów:

Pomijając ilustracje muzyczne do kilku filmów, zrealizowane razem z przyjacielem i współpracownikiem Krzysztofem Szlifirskim jakby dla wprawy, Józef Patkowski w zasadzie nie komponował.

– tamże, str. 9

Wyssane z palca domysły o tym, że tata napisał muzykę do filmów „dla wprawy”, nawet jeśli są poprzedzone asekuracyjnym i nic nieznaczącym „jakby”, po pierwsze nic do książki nie wnoszą, a po drugie są w biografii niedopuszczalne.

[…] odnalazłam zdjęcie profesora Patkowskiego wykonane w Wielkanoc 1935 roku. […] Może zbyt obszerny płaszcz, w który odziany jest chłopiec na fotografii [sześcioletni Józef Patkowski], został zakupiony „na wyrost”? A może to po prostu ubranie po starszym rodzeństwie?

– „tamże, str. 23

A może po prostu był… 1935 rok?

Bogusław Schaeffer w połowie maja 1968 roku przedstawił szefowi SEPR jeden z nowych pomysłów. [Tu został zacytowany list Schaeffera do taty.] Kompozytor pozwolił sobie na poufałość, gdyż dobrze się już z Józefem znali.

– tamże, str. 79

Reasumując, spoufalająca się ze wszystkimi niepoznanymi osobiście wielkimi postaciami polskiej kultury autorka tłumaczy czytelnikowi, że sam Bogusław Schaeffer* miał prawo zwrócić się w liście do taty po imieniu, „gdyż się dobrze znali”. Napiszę jedynie, że bez względu na to, jaki charakter miała ich znajomość, Bogusław Schaeffer mógł się zwrócić do taty jak chciał, ponieważ… był Bogusławem Schaefferem.

*Bogusław Schaeffer – kompozytor, muzykolog, krytyk muzyczny, dramaturg, grafik i pedagog; pionier gatunku teatru instrumentalnego; jedna z najbardziej oryginalnych postaci polskiego życia muzycznego; (poza wszystkim – rówieśnik taty)

Kaczkę w potrawce z ananasem w stylu azjatyckim wspominają wszyscy bliscy Józefa.

– tamże, str. 141

Mowa o „kaczce po chińsku”,  która nigdy nie była przez tatę nazywana inaczej. Słowa autorki to jej luźne skojarzenia. (Co innego oczywiście cytaty, np. z książki Edwarda Pałłasza „Na własną nutę”, bo on, uczestnicząc w przyjęciach taty, zapamiętał danie na własny sposób.)

Nadanie córce imienia Marianna symbolizującego wolność w momencie, gdy Józef doświadczał realnych opresji ze strony władzy było wyraźną deklaracją, że nie zamierza się on poddawać.

– tamże, str. 164

Historia związana z moim imieniem jest bardzo prosta (i celowo – by znów coś nie zostało przez nią przekształcone – nieprzekazana autorce). Tata powtarzał mamie, że „w jego rodzinie są same Marie i same Anny, więc jego córka będzie miała zupełnie inaczej na imię”. Kiedy jednak przyszło co do czego, na wybór mojego imienia złożyły się dwa czynniki: data moich urodzin wypadająca we francuskie Święto Zburzenia Bastylii oraz imię serdecznej przyjaciółki rodziców, Marianny Brün (żony kompozytora Herberta Brüna i córki aktorki teatru Bertolta Brechta), po której dostałam też cudowne zdrobnienie: manNi.
Dużo lepiej byłoby, gdyby autorka zamiast naginać rzeczywistość, po prostu podzieliła się z czytelnikiem refleksją, że zauważa zależność między represjami, jakich doświadczał tata, a moim symbolizującym wolność imieniem. (Usuwanie się w cień bohatera, o którym się pisze, nie musi oznaczać przecież niezwracania uwagi czytelnika na rzeczy, które się dostrzega.) Z pewnością miałoby to większą wartość niż uwaga, stronę wcześniej, że Agnieszka Pindera „zgadza się ze Słowińskim*”.

*Władysław Słowiński – muzykolog, kompozytor i dyrygent; dyrektor artystyczny wytwórni płytowej Polskie Nagrania; sekretarz generalny Związku Kompozytorów Polskich (1973-1985); prezes Oddziału Warszawskiego ZKP (1985-2001); pomysłodawca i twórca „Warszawskich Spotkań Muzycznych”, w latach 1986-2016 ich dyrektor artystyczny (obecnie dyrektor honorowy)

Należała ona do grona młodych osób, które zapraszał na Kaliską na dyskusje w ramach swego rodzaju „szkoły filozofów”, gdzie spotykali się wybrani przez niego muzykolodzy i muzykolożki, kompozytorzy i kompozytorki, a także historycy i historyczki sztuki.

– tamże, str. 203

Nadużywanie feminatywów omawiałam bardziej szczegółowo we wpisie „Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami”. O ile jest dla mnie oczywiste, że kobieta ma pełną dowolność w kwestii korzystania lub niekorzystania z feminatywów, kiedy mówi o sobie samej (np. jedna kobieta będzie czuła się „lekarzem”, a inna „lekarką” i są to dwie równorzędne i całkowicie poprawne językowo formy), o tyle drażni mnie zapominanie o tym, że w języku polskim rodzaj męski ma tak naprawdę podwójne znaczenie: określa nie tylko mężczyznę, ale też człowieka.
Z pewnością tata nie zapraszał do siebie muzykologów i muzykolożek, kompozytorów i kompozytorek oraz historyków i historyczek sztuki! Tata zapraszał ludzi, których cenił i podziwiał, których był ciekaw. Nie miała dla niego żadnego znaczenia ani ich płeć, ani rasa, ani narodowość. Sięganie do modnych dopiero od niedawna (w dodatku szalenie pretensjonalnych) językowych trendów przy opisywaniu czasów, w których nie miały racji bytu jest kolejną, mówiąc najdelikatniej, niefrasobliwością autorki.

Poza wszystkim, znowu daje się odczuć (jak w przypadku nieokreślenia grupy docelowej odbiorców) brak planu i pomysłu. Biografia powinna skupić się na sylwetce osoby, której jest poświęcona, pokazując ją w możliwie jak najszerszym kontekście. Tymczasem Pindera po prostu przedstawia sytuacje, których tata był bohaterem (m.in. działalność Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, którego był pomysłodawcą i twórcą). Oczywiście w sposób naturalny jest on w centrum opisywanych wydarzeń, jednak to zbyt mało. Dopatrzyłabym się jakiejś konsekwencji, gdyby autorka zrezygnowała z pisania o jego życiu osobistym i skupiła się na zawodowym, ale robiąc to przynajmniej starannie. Tymczasem wplata ona nieuzasadnione akapity o jego relacjach z bliskimi, którym brak jednak kontekstu. Na przykład kilka zdań o tym, że kiedy byłam mała, tata brał mnie na barana i doprawiał potrawy wg moich sugestii, nie ma najmniejszego związku i z wcześniejszym, i późniejszym tekstem o jego pracy zawodowej.
Nie mówiąc już o tym, że człowieka budują nie tylko relacje zawodowe i osobiste, ale też książki, jakie przeczytał, obrazy i filmy, które zmieniły jego życie, artyści, których cenił. Opisany przez Pinderę Patkowski był skupionym wyłącznie na muzyce elektroakustycznej muzykologiem i pojawiał się na nieorganizowanych przez siebie festiwalach i wydarzeniach muzycznych niemal wyłącznie po to, by móc propagować wąską specjalizację, jakiej się oddał. Tymczasem nie dowiemy się z jego biografii ani o tym, jak wiele dziedzin sztuki kochał, ani że jeździł na przeróżne festiwale nie tylko muzyki współczesnej, bo się po prostu muzyką – szeroko pojętą – żywo interesował, ani jacy malarze byli mu najbliżsi, ani jaka poezja i proza go dogłębnie poruszała (a szkoda, bo pewną ciekawostką jest to, których polskich i zagranicznych poetów i pisarzy cenił na długo przed tym, kiedy dostali nagrodę Nobla i zrobili się w Polsce modni). Przykre jest nie to, że Agnieszka Pindera nie dotarła do tych informacji, lecz to, że dysponując nimi, nie uznała ich za warte zamieszczenia w swojej książce.
Zdaję sobie sprawę, że autorka wykonała mnóstwo pracy, docierając do chyba wszystkich żyjących znajomych taty. Wiem, jak wiele czasu zajęło jej przekopanie się przez tony pism i dokumentów. Z drugiej strony, mówiąc brutalnie, przy takim efekcie końcowym, fakt, że ktoś włożył w jego osiągnięcie dużo pracy, nie przemawia niestety na jego korzyść.

Redaktorem być

fot. Marianna Patkowska

Pierwszą, największą uwagą do redakcji jest absolutna nieobecność w zespole redakcyjnym muzykologa, który mógłby pomóc gubiącej się na nieznanym polu autorce – absolwentce kulturoznawstwa. Wracam do tego, o czym pisałam na samym początku: kompetencji do napisania o ikonie polskiej muzykologii nie dają ani szczere chęci, ani nawet paranie się publicystyką muzyczną. Tu potrzebna jest rzetelna i naprawdę rozległa wiedza. (Przede wszystkim muzykologiczna, ale również – jak się okazuje – historyczna.)
Drugim problemem jest nierówność tej książki. Autorka – powiedzmy to wprost – pisze bardzo słabo. Rozumiem, że nawet najlepsza redakcja nie jest w stanie zdziałać cudów, jednak całe długie fragmenty są tu całkowicie przez redaktorów pominięte (charakteryzują je m.in. zatrzęsienia cudzysłowów używanych bez jakiejkolwiek wiedzy na ich temat). Potem redaktorzy się nagle pojawiają i tekst od razu staje się bardziej znośny. Nie na tym polega rola redaktora, żeby wykonywać swoją pracę co piątą stronę.
Poniżej podaję kilka przykładów redaktorskich zaniechań, choć jest ich w książce niestety dużo więcej.

Autorka: Agnieszka Pindera
Redakcja: Michał Mendyk, Małgorzata Poździk
Korekta: Agnieszka Hatowska
Projekt graficzny, skład i łamanie: Magda Burdzyńska

– tamże, str. 4 (karta redakcyjna)

Wg biblii redaktorskiej, czyli „Edycji tekstów” Adama Wolańskiego, w karcie redakcyjnej podaje się nazwiska autorów i współtwórców książki, „którzy nie zostali wymienieni na stronie tytułowej, ewentualnie przytytułowej”. Umieszczenie więc nazwiska autorki w tym miejscu jest zbędne. Jeśli jednak przymkniemy na to oko, z łatwością odnajdziemy kolejną nieprawidłowość. Skoro został przyjęty porządek, w którym przed nazwiskami funkcje opisane są w sposób bezosobowy, jak „redakcja” czy „korekta”, czemu przed nazwiskiem autorki widnieje słowo „autorka”, a nie „autorstwo” lub – zgrabniej – „tekst”?

Józef Patkowski z żoną Barbarą i Henrykiem Mikołajem Góreckim w kuluarach festiwalu Warszawska Jesień. Zdjęcie wykonano 23 września 1967 roku, prawdopodobnie po koncercie, podczas którego usłyszano prawykonanie utworu Góreckiego Muzyczka II.

– tamże, str. 110 (opis zdjęcia nr 8)

Czy na pewno istotne jest, co podczas koncertu „usłyszano”, czy raczej, jaki utwór znalazł się w jego programie? Usłyszano wtedy prawdopodobnie wiele rzeczy (np. kaszel, kichanie, może nawet rozmowy, czy w końcu oklaski), nie to jest jednak – biorąc pod uwagę kontekst zdania – informacją, którą próbuje nam przekazać autorka.

Patkowski zaangażował się bowiem w tworzenie trzeciego już w swojej karierze zawodowej studia – Studia Muzyki Elektronicznej i Komputerowej katowickiej Akademii Muzycznej.

– tamże, str. 195

Studio Muzyki Komputerowej i Elektroakustycznej na śląskiej uczelni oficjalnie zostało otwarte tuż po wakacjach w 1992 roku.

– tamże, str. 196

Na kolejnych stronach autorka używa drugiej nazwy, czyli Studio Muzyki Komputerowej i Elektroakustycznej. Czy nazwa Studio Muzyki Elektronicznej i Komputerowej funkcjonowała na początku, zanim wyparła ją druga, oficjalna? Zadaniem redaktora jest sprawdzenie i wyjaśnienie czytelnikowi, skąd w tekście dwie różne nazwy lub – jeśli któryś zapis jest błędny – poprawienie go.

Cytaty

Oto zaledwie kilka przykładów tego, co w poważnej pracy nigdy nie powinno się znaleźć.

Monachium przed wybuchem pierwszej wojny światowej było miejscem stworzonym dla miłośników sztuki.

– tamże, str. 16

Domyślam się, że autorce chodziło o to, że:

  • Monachium przed wybuchem pierwszej wojny światowej wydawało się miejscem stworzonym dla miłośników sztuki.
  • Monachium przed wybuchem pierwszej wojny światowej było miejscem wręcz stworzonym dla miłośników sztuki.

Po pomyślnym ukończeniu drugiego roku muzykologii Józef chciał podjąć naukę na drugim kierunku – na fizyce. Nieznana jest jego motywacja, być może chciał podążyć śladami ojca, przed wojną niezwykle szanowanego profesora fizyki? Sam pisał w podaniu na pierwszy kierunek, że poważnie rozważał zajęcie się akustyką, nie mając wszak pewności, „czy zagadnieniami tymi winna zająć się muzykologia, czy fizyka”?

– tamże, str. 54

Motywacja taty (znana wielu osobom, które można było o to zapytać) bezpośrednio wynika przecież ze zdania następnego.

Dziś z trasą takiego spaceru sąsiaduje park Pole Mokotowskie, ale w latach pięćdziesiątych Patkowscy mijali raczej znajdujące się wówczas na tym terenie domki fińskie i ogródki działkowe.

– tamże, str. 57

Trasa nie może „sąsiadować” z parkiem (i na odwrót). Może obok niego przebiegać.

Na tak sformatowane zajęcia Patkowskiego, a później Bilińskiej przychodzili studenci kierunków kompozycja, dyrygentura i teoria muzyki, zorientowani w podstawach fizyki dźwięku.

– tamże, str. 198

Jeśli już koniecznie chcemy takie zdanie, to po słowie „kierunków” powinien znaleźć się dwukropek. Jednak zgrabniej byłoby po prostu:

  • Na tak sformatowane zajęcia Patkowskiego, a później Bilińskiej przychodzili studenci kompozycji, dyrygentury i teorii muzyki, zorientowani w podstawach fizyki dźwięku.

Dowiedział się w tym czasie o problemach finansowych kompozytora Krzysztofa Knittla. Wynikały one z faktu, że młody twórca zrezygnował z pisania piosenek (w rodzaju „Koncertu jesiennego na dwa świerszcze” dla Magdy Umer) i grania w kabaretach, by zająć się gorzej opłacalną, ale bliższą swemu sercu muzyką awangardową.

– tamże, str. 140

Ktoś, kto nie ma świadomości, że (znakomitą zresztą) piosenkę „Koncert jesienny na dwa świerszcze” napisał Krzysztof Knittel, z powyższego fragmentu się tego niestety nie dowie. Piosenki Krzysztofa Knittla nie są w rodzaju (???) „Koncertu jesiennego na dwa świerszcze”! Piosenki Krzysztofa Knittla to między innymi „Koncert jesienny na dwa świerszcze”.

By odwiedzić Patkowskich, trzeba wejść bramą IV i skręcić w lewo.

– tamże, str. 203

Czy fragment opisuje wejście do naszego warszawskiego domu na ulicy Kaliskiej? Nic bardziej mylnego! Opisuje… Powązki i drogę na grób, w którym pochowany jest tata i jego matka. Już pomijam to, że po wejściu IV bramą trzeba skręcić w prawo, a nie w lewo, ale czy sformułowanie „odwiedzanie Patkowskich” jest w tym kontekście na pewno fortunne?

Podsumowanie

W pracy Agnieszki Pindery zabrakło na pewno słów Magdaleny Długosz – krakowskiej kompozytorki, byłej studentki i prawej ręki taty w studiu krakowskim – bardzo ważnym w karierze taty ośrodku, któremu notabene nie poświęcono zbyt wiele miejsca.
Choć zdaję sobie sprawę, że zbaczam na grząski grunt odkrywania przed czytelnikami kulis powstawania tej książki, czuję, że moim obowiązkiem jest sprostowanie ważnej kwestii, która być może rzuci na tę pracę nowe światło. Autorka wierzy niestety w koncepcję paramuzykologiczną (mocno forsowaną przez redaktora tej książki, Michała Mendyka), kwestionującą fakt, że Józef Patkowski był pomysłodawcą i twórcą Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Choć nadal żyją ludzie, którzy mogą potwierdzić, że inicjatywa stworzenia Studia wypłynęła od taty, Agnieszka Pindera uznaje to za „spekulacje”. Powtarzanym jak mantra argumentem ma być… brak jakichkolwiek potwierdzających to dokumentów w archiwach Polskiego Radia. Z jednej strony to budujące, że powstają amatorskie grupy zapalonych popularyzatorów muzyki. Z drugiej, kiedy silą się na kontrowersyjne (jak chcą o nich myśleć) teorie, powinni posiadać wiedzę dotyczącą podstaw metodologii badań. Nie ma przecież fizycznej możliwości, żeby w dokumentach  radiowych (zwłaszcza tamtych czasów!!!) znaleźć zapisek o intelektualnej własności czyjegoś pomysłu. Sztuką jest nie tylko postawienie dobrego pytania, ale i wiedza, gdzie szukać na nie odpowiedzi.
To, że w pracy „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” pojawia się informacja, że tata SEPR założył, zostało tak naprawdę wywalczone przez wdowę po Józefie Patkowskim, Zofię Mossakowską (prywatnie moją mamę). W książce Pindery czytamy (fragment odnosi się do francuskiego studia GRM – pierwszego na świecie studia eksperymentalnego):

Pierwszym polskim kompozytorem, który odwiedził tę placówkę (w 1956 roku), był Witold Lutosławski. Czy to on przedstawił Sokorskiemu pomysł stworzenia podobnego miejsca na polskim gruncie? Współpracownicy Józefa są przekonani, że do nowej inicjatywy przekonał prezesa właśnie Patkowski.

– tamże, str. 67

Dalej pojawia się, również wywalczony, początek cytatu oddającego tacie sprawczość z książki Włodzimierza Kotońskiego „Muzyka elektroniczna” – istotną resztę cytatu przeczytamy jednak dopiero w odnośniku, dwadzieścia stron dalej.

Józef Patkowski zasłużył na rzetelną biografię opracowaną przez fachowca.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę piosenkę jednego z ulubionych zespołów taty (o czym w książce również nie przeczytamy), której tytuł znakomicie oddaje to, czym praca Pindery jest. Niestety, wyłącznie tym.

fot. Marek Suchecki