Hel yeah, czyli kilka słów o dyscyplinie oraz o Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Jeszcze w czerwcu wybraliśmy się z Partnerem na Hel, gdzie powstała sesja ilustrująca dzisiejszy wpis. Od Chałup przejechaliśmy całkiem spory kawał na rowerach, co było fantastycznym doświadczeniem. Sezon turystyczny jeszcze na szczęście w pełni nie ruszył i mogliśmy się naprawdę nacieszyć tym pięknym miejscem.
Wracanie w jedną z najjaśniejszych nocy wzdłuż brzegu Zatoki Puckiej było niezwykle romantycznym przeżyciem. Niemal całkowita cisza, w której jechaliśmy, była niestety od czasu do czasu przerywana moim soczystym „noż kurwa!”, gdyż po drodze udało mi się zgarnąć rzęsami i resztkami błyszczyku z ust większość świeżych pajęczyn, co wspominam już z mniejszym rozrzewnieniem. Ale fakt faktem – było magicznie.

fot. Bożena Szuj

Lipiec w skrócie

fot. Bożena Szuj

Po emocjonującym maju i wyczerpującym psychicznie czerwcu nastał zdecydowanie spokojniejszy lipiec. Weszłam w niego z umową (na dwa najbliższe miesiące) o pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. O pracę u najmądrzejszego i najwspanialszego Szefa, jakiego kiedykolwiek miałam, no i przede wszystkim pracę z dziećmi. Do tego jeszcze ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas Kochi – opisywany już rok temu piesek mojej warszawskiej przyjaciółki – i został do samego końca lipca. Rozstanie oczywiście rozdarło nam serca, ale cofnijmy się na razie do początku lipca. Upragniona praca od poniedziałku do piątku z wolnymi weekendami i przemiłą atmosferą. Taka, w której widziałam głęboki sens (i jeszcze dodatkowo nikt mnie nie okradał!). To było jak sen. „A jednak da się”, powtarzałam sobie. „A jednak to wszystko, co sobie wymarzyłam i do czego dążyłam, okazało się realne”. Napełniłam się niesamowitym wewnętrznym spokojem. Ponieważ pracowałam tylko na pół etatu, mogłam więcej czasu poświęcić psu. A ten, bez względu na to, czy wracałam po pięciu godzinach nieobecności (dojazdy na odległe Stogi zabierały trochę czasu), czy po kwadransie spędzonym w sklepie, cieszył się tak, jak byśmy się nie widzieli całe lata. Szaleństwo! Okazywał obsesyjną, wręcz rozpaczliwą radość, która rozkładała mnie na łopatki. Zresztą nie tylko w przenośni, bo nasze przywitania zawsze kończyły się wspólnym runięciem na łóżko. W pracy z kolei bardzo szybko zjednałam sobie dzieci i te również zaczęły wtulać się we mnie szczęśliwe na powitanie i smutne na pożegnanie, co mnie za każdym razem rozczulało.
Reasumując, lipiec dał mi odsapnąć od dramatów świata, którego nie uważam za swój (zachłanność na pieniądze, zależność od osób, które – gdyby nie konieczność zarobku – nigdy nie znalazłyby się w gronie moich nawet najdalszych znajomych). Pomógł mi się też skupić na rzeczach naprawdę ważnych. Dostałam pracę, której atrakcyjność z pewnością nie tkwi w wysokości zarobków. Co jest zresztą fantastycznym odsiewem osób przypadkowych. Choć z różnych powodów zespół zdążył się kilka razy zmienić, zawsze łączyło go jedno – szczere powołanie do pracy z dziećmi, podejście do nich i autentyczna troska, by pokazać im, że można porozumiewać się bez przemocy.

fot. Bożena Szuj

Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Gdzie tak naprawdę pracuję i co ma świetlica do biblioteki? Otóż Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” zapoczątkował prywatny księgozbiór mojego wspaniałego Szefa Jana Urbanika, o którym wspominałam już we wpisie „Mięta do rewolucji”. Dziś – wzięty pod skrzydła specjalnie utworzonego stowarzyszenia – zbiór liczy trzydzieści jeden tysięcy książek! Pierwotnym planem Jana było otworzenie na emeryturze antykwariatu, lecz po przyjrzeniu się swojej kolekcji zauważył, że jej siła tkwi nie tylko w merytorycznej wartości każdej z książek, ale przede wszystkim w spójnej całości, jaką razem tworzą. Całości, którą „szkoda byłoby rozpirzyć”. Tak powstała biblioteka społeczna

bez ani jednego kryminału i ani jednego romansu,

jak oznajmił mi z wielką dumą Jan podczas naszego pierwszego spotkania. Swoją drogą zbiór zapiera dech w piersiach. Najwięcej znajdziemy tu dzienników, pamiętników i listów oraz biografii. Drugim co do wielkości potężnym działem jest psychologia, edukacja, wychowanie i szkoła. Trzecim – nauka i technika, czwartym socjologia, a piątym malarstwo, architektura i sztuka. Imponuje też zbiór z zakresu religioznawstwa oraz moja ukochana filozofia.
Biblioteka nie jest jednak miejscem nastawionym wyłącznie na nałogowych czytelników, bibliofili i osoby poszukujące konkretnych tytułów, a zamkniętym na innych. Od jej powstania (czyli przeszło szesnastu lat) odbyło się tu już ponad siedemset koncertów! Miłośnicy kryminałów i romansów mogą je kupić w cenach (wahających się od złotówki do piętnastu złotych), wspierając tym samym to niezwykłe miejsce, które wyprzedaje przynoszone doń książki przypadkowe. Mieszkańcy Stogów (oraz przyjezdni) mogą skorzystać też w Bibliotece z „przysług sąsiedzkich”, czyli kserowania, skanowania, a nawet faksowania za symboliczną opłatą, która również pomaga Bibliotece się utrzymać. Jest tu kilka stanowisk komputerowych, z których można odpłatnie skorzystać, na zasadzie dawnych kafejek internetowych. Jednak w dobie smartfonów mało kto jest tym zainteresowany. Komputery służą więc przede wszystkim dzieciom (dla których zresztą zostały zakupione), bo w rozbudowanym, składającym się z kilku sporych pomieszczeń budynku biblioteki jest też świetlica dla nich. Przychodzą tu w wakacje. Podczas trwania roku szkolnego mogą przychodzić po szkole, albo na wagary, bo nikt ich tu z tego nie rozlicza. Świetlica jest miejscem, w którym mają czuć się dobrze. Do ich dyspozycji oprócz komputerów (w limitowanym czasie) pozostaje mnóstwo puzzli, gier (nie tylko planszowych), zabawek, rozstawiany codziennie na zewnątrz stół do ping-ponga i rozwieszana na gałęzi rozłożystej brzozy huśtawka. Mogą też korzystać ze sporej sali sportowo-muzycznej, w której można poszaleć na materacu oraz pouczyć się gry na fortepianie i perkusji. Do niedawna nie miały tylko opiekującej się nimi w pełnym wymiarze godzin załogi. Zmienił to hojny sponsor – Baltic Hub Container Terminal Sp. z o.o., dzięki któremu trwał w czerwcu nabór do pracy w świetlicy i dzięki któremu (nie bez pewnych zawirowań) udało mi się dostać w tym niesamowitym miejscu pół etatu na lipiec i sierpień.

fot. Bożena Szuj

„Łapcie dzieci i dawajcie im skrzydła”

fot. Bożena Szuj

Jedyną wskazówką, którą dostaliśmy od Jana (opiekujemy się dziećmi obecnie we trójkę) była ta, że

łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła.

Absolutna swoboda i nasza, i dzieci. Mamy obserwować i szukać rozwiązań, które będą niekoniecznie efektowne, ale koniecznie efektywne. Przy pełnej świadomości, że efektów nie zobaczymy nigdy (bo będą widoczne dopiero za kilka lat, jeśli w ogóle), kroczyliśmy po omacku, sprawdzając, co działa, a co nie działa. Nieprzekraczalną granicą był opór dzieci. Nieprzekraczalną granicą dla wszystkich. Względem wszystkich. Oznacza to zarówno nieustanne powtarzanie dzieciom, że jeśli inne dzieci czegoś nie chcą, to tego nie robimy „bo my chcemy”, jak i umiejętność odpuszczania, kiedy dziecko wyraźnie komunikuje, że nie chce, żeby teraz mu czytać, nie chce uczestniczyć w zajęciach plastycznych czy muzycznych. I ta umiejętność odpuszczania – zarówno zresztą wobec dzieci, jak i dorosłych – stanowi dla wielu ludzi gigantyczny problem. A jest w zdrowych relacjach kluczowa.
Naszą rolą było dawanie przykładu, bycie ciepłym i empatycznym. Stawianie – kiedy trzeba – zdrowych granic i przekazanie dzieciom werbalnie i niewerbalnej prostej prawdy:

najważniejsze jest Twoje szczęście – naucz się osiągać je tak, żeby w żaden sposób nie krzywdzić i nie ranić innych ludzi.

fot. Bożena Szuj

Dyscyplina

fot. Bożena Szuj

Tak więc tematem przewodnim lipca stało się dla mnie zagadnienie dyscypliny. Z jednej strony miałam w domu przesłodkiego i przekochanego, ale znerwicowanego, przebodźcowanego, nieprzewidywalnego psa (takiego, który ciągnie na spacerach, oszczekuje przypadkowe osoby, a na niektóre nawet rzuca się z zębami), a z drugiej gromadę dzieci w przedziale wiekowym 5 – 13, które czasem walczyły ze sobą o dominację w sposób, na który nie mogliśmy się zgodzić, bo był krzywdzący dla innych. Pamiętam, jak jechaliśmy z Kochim samochodem. Ja siedziałam z nim z tyłu, a on zaczął lizać szybę. Odsunęłam go, tłumacząc mu, jak człowiekowi – którym przecież nie jest – dlaczego lizanie szyby jest niewskazane i wtedy sobie uświadomiłam, że dokładnie ten sam monolog raz już wygłaszałam – tego samego dnia rano podczas świetlicowej wycieczki, kiedy dwóch siedmiolatków zaczęło lizać szybę autobusowej wiaty. Potem liczne podobieństwa sytuacji w domu z pieskiem i w pracy z dziećmi wydały mi się uderzające. Oczywiście inaczej wychowuje się psy, a inaczej dzieci, jednak kluczem i tu, i tu, jest pokazanie właściwych wzorców i bycie w tym konsekwentnym.  Równie ważne wydaje mi się też danie przestrzeni osobie wychowywanej do bycia sobą. Przestrzeni, w której zrozumie, co jest esencją jej prawdziwej natury, a z czego może łatwo zrezygnować.
Nie wydaje mi się, żeby istota notorycznie krytykowana i karcona umiała łatwo znaleźć jakąkolwiek motywację do zmiany, a ta jest konieczna, jeśli zmiana ma być trwała. Owszem, można ją pewnie w jakiś sposób wytresować. (To słowo w kontekście wychowywania dzieci usłyszałam zresztą we wczesnym dzieciństwie w formie bardzo raniącego tekstu, który pozostawił we mnie do dziś odczuwalną bliznę.) Jednak czy na tym nam zależy? Na (zostawiając już psy) tresowanym społeczeństwie? Skutki przemocowego wychowania poprzednich pokoleń wszyscy widzimy w politycznych decyzjach podejmowanych przez większość. Jeśli tolerowaliśmy przemoc naszych rodziców i nauczycieli, przyjmując ją za oczywisty krajobraz naszego dorastania, łatwiej wybierzemy na najwyższe w tym kraju stanowiska głupców przepełnionych nieudolnie skrywaną pogardą do swoich wyborców. Głupców dla własnych małych interesów zmieniających nasz kraj w państwo  totalitarne.
Jeśli w zmienianiu tego społeczeństwa chcemy być efektywni, trzeba zająć się tylko dziećmi, w których jest jedyna nasza nadzieja. Rakiem toczącym nasze społeczeństwo są kompleksy i wypracowana przez kościół nieumiejętność polubienia samego siebie, które jest kluczem do wszystkiego. Inni ludzie są dla nas tylko lustrami. To, co nas w nich drażni, drażni nas w nas samych. Łatwiej jest skupić się na nich, opowiadać (na ogół zresztą osobom trzecim), jak tamci „powinni się zachować”. Zdecydowanie trudniej jest przyjrzeć się temu, co nas w innych triggeruje i dokopać się do odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie: dlaczego nas triggeruje? Ta trudna i wymagająca praca nad sobą ma jednak głęboki sens, bo… jest właśnie efektywna. Utyskiwanie na innych nie przynosi żadnych efektów. Nikt od naszego narzekania niczego w sobie nie zmieni. Jednak jeśli z czułością i troską (a nie w pokutnym worku) zrozumiemy, o co nam naprawdę chodzi, jak jesteśmy poranieni, co nam służy, a co nie, będziemy reagować na otaczający nas świat mądrzej. Nie tracąc energii na to, na co nie mamy wpływu i oddając się temu, na co wpływ mamy.
Jak więc jest z tą dyscypliną? Na razie myślę, że możemy ją stosować tylko i wyłącznie w stosunku do samych siebie. Możemy, a nawet powinniśmy od siebie wymagać, rozwijać się, stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Nie możemy jednak dyscyplinować innych ludzi, nawet tych najmłodszych, pozostających pod naszą opieką. Wskazanie granic jest konieczne, jak najbardziej. Umawiamy się wspólnie na niektóre zasady, inne narzucamy z góry (jak chociażby zakaz przemocy fizycznej i psychicznej). Ustalamy też konsekwencje, jakie niesie ze sobą nieprzestrzeganie tych zasad. Możemy stać obok, asekurować, pomagać najmłodszym w nieprzekraczaniu granicy, uświadamiać, że się właśnie do niej zbliżają. Nie możemy jednak podejmować za dziecko decyzji, czy istniejącą granicę przekroczyć, czy nie. Łatwo ulec złudzeniu, że dzięki naszej przewadze fizycznej czy możliwości wydania z siebie krzyku, który może małego człowieka przerazić, możemy dziecko do czegokolwiek zmusić. W rzeczywistości nie mamy takiej mocy. I rzecz jasna w sytuacjach zagrożenia życia lub zdrowia trzeba działać szybko i zdecydowanie, jednak większość czujących istot, jeśli są zdrowe, posiada instynkt samozachowawczy i nie trzeba ich długo uczyć, jak uchronić się przed niebezpieczeństwem. (A nawet, jeśli trzeba, można robić to z poszanowaniem ich godności i nietykalności fizycznej.)

fot. Bożena Szuj

Praca z dziećmi

fot. Bożena Szuj

Wszystkim pragnącym znowu mi zarzucić, że „popracowałam w szkole tylko rok, więc co ja tam wiem” lub że nie mam własnych dzieci, więc to piękne teorie bez pokrycia w rzeczywistości, mam do powiedzenia jedno: owszem, pracowałam aż rok w jednej z najbardziej zdegenerowanych, głupich i niebezpiecznych instytucji, jaką jest szkoła. Owszem, nie mam własnych dzieci, być może dzięki czemu mam więcej czasu i energii na zgłębianie wielu pedagogicznych i psychologicznych zagadnień. Jednak nie jestem aż tak oderwana od rzeczywistości, żeby nie rozumieć, że mądre wychowywanie dzieci nie ogranicza się do powiedzenia jednej ważnej rzeczy raz. Dotarcie do dziecka krętymi ścieżkami kroczy. Każdy z nas, świetlicowych opiekunów, powtarza jak mantrę naszym podopiecznym świetlicowe zasady. Z jednej strony stosujemy metodę zdartej płyty (nie można się bić, przepychać, przezywać, grać na komputerze dłużej niż godzinę, itd.), z drugiej obserwujemy, z czym konkretne dziecko ma problem i próbujemy dotrzeć do niego indywidualnie poprzez rozmowę. Bardzo istotne jest nazwanie jego emocji. Czy czuję się co najmniej głupio, kiedy do czerwonego z wściekłości, zaciskającego piąstki, klnącego siedmiolatka, mówię: „widzę, że jesteś bardzo zły”? Tak, bo wiem też, że jest nieprzeciętnie inteligentny i na logikę z pewnością wie, że „jest bardzo zły”. Jednak wierzę, że pokazanie mu w tak kryzysowej i trudnej dla niego sytuacji, że nie jestem jego wrogiem i że rozumiem, co nim targa, może mu w przyszłości pomóc być dla siebie wyrozumiałym i dobrym.
Czy czuję, że poniosłam wychowawczą klęskę, kiedy niecałą minutę po wygłoszeniu do pewnego dziesięciolatka tyrady o tym, że nie możemy dotykać osób, które nie wyrażają na to zgody, on wkłada koledze ołówek do ucha, wszczynając w ten sposób awanturę? Czuję. Ale z drugiej strony wybór, czy mnie posłuchać i dać się przekonać, czy nie, leży po jego stronie. Moim zadaniem jest uświadamiać, nie dopuszczać do momentów krytycznych, a w razie ich nastania przypominać o konsekwencjach niedostosowania się do świetlicowych zasad. Nie ma nic gorszego niż pokrzykiwania i kary. I nic mniej efektywnego. W ten sposób pokazujemy dzieciom tylko własną bezsilność. Tego zresztą uczę dzieci. Że krzyk jest oznaką słabości.
Wszyscy pracownicy świetlicy praktykują i pokazują najmłodszym komunikację bez przemocy. Niektóre dzieci wyrobiły w sobie złe nawyki i psocą, żeby zwrócić na siebie uwagę. Niesamowite jest obserwowanie ich, kiedy oczekują patologicznych zachowań z naszej strony (krzyku, bicia), a dostają… słowa wsparcia:

Jesteś fantastycznym dzieckiem, ale to, co zrobiłeś, było bardzo zasmucające… Pogadamy o tym?

Widzę, że coś się w Tobie dzieje. Opowiesz mi o tym, czy chcesz na razie pobyć sam?

Na takie zachowanie nie możemy się w świetlicy zgodzić, bo rani inne dzieci i nie jest wcale fajne. Opowiedz mi, co się wydarzyło, że się tak zachowałeś.

Niemal zawsze wyciąga im to dywanik spod nóg. I mam głęboką nadzieję, że w przyszłości zaowocuje.
Ponieważ mamy okres wakacyjny, znów internet zalewają durnowate artykuły o tym, że „wszędzie dzieci – w restauracjach dzieci, na wyjazdach dzieci, w pociągach i samolotach dzieci”. I że „są głośno, że biegają, są rozpuszczone, a rodzice nie reagują”. Jestem jak najbardziej za tym, żeby dostępne były zarówno restauracje, jak i hotele, do których dzieci nie są wpuszczane. Tak samo, jak niektóre miejsca mają tzw. strefy ciszy. Jednak przestrzeń publiczna jest dla wszystkich i warto pamiętać, że dzieci po pierwsze mają prawo się w niej pojawiać, a po drugie dopiero się kształtują i rozwijają. Nie mamy wpływu na ich dorosłych, często irytujących nas swoją kulturą osobistą rodziców. Jednak alergiczna reakcja na jakiekolwiek dzieci jest przejawem zdziczenia. I nasze osobiste wybory lub sytuacje (brak chęci lub niemożność posiadania potomstwa) nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Nie musimy decydować się na dziecko, żeby spoczywała na nas odpowiedzialność za małego człowieka. Potrzeba całej wioski aby wychować dziecko, jak głosi słynne powiedzenie. Dzieci, żeby się prawidłowo rozwijać, potrzebują naprawdę wielu różnych dorosłych wzorców. Kogoś, kto je obroni na ulicy, kiedy padną ofiarą przemocy (nawet ze strony własnych rodziców). Kogoś, kto się do nich bezinteresownie uśmiechnie, kiedy coś zbroją, albo zapyta, co się stało, kiedy zobaczy ich zapłakanych. Dzieci (te narodzone!) są naszą polisą na lepsze jutro, ale też przepustką do zrozumienia samych siebie. Nie trzeba pragnąć rodzicielstwa, by zrozumieć potrzebę kontaktu z dziecięcą częścią nas samych. W której nota bene na ogół leży przyczyna wszelkich triggerów, o których pisałam wyżej. A dzieci (wszystkie) są lustrem dokładnie dla naszej dziecięcej części. Postrzeganie więc ich wyłącznie jako odrębnego, niewygodnego, hałaśliwego tworu pozbawionego uczuć i seksualności (mam głębokie przeczucie, że w tym ostatnim kryje się przyczyna wielu problemów) jest dowodem na brak sterapeutyzowania. A to jest niezbędne, żebyśmy – jako społeczeństwo – ruszyli z niebezpiecznego miejsca, w jakim się znaleźliśmy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser, trochę w ramach żartu, łączę słodką landrynkę Janet Jackson.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Oppenheimer”

scenariusz: Christopher Nolan
reżyseria: Christopher Nolan
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: USA, Wielka Brytania
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Już od dawna unikam chodzenia do kina. Większość filmów prędzej czy później jest dostępna online i można ją obejrzeć w zaciszu własnego domu bez konieczności słuchania (i wąchania) jedzenia obcych osób, czy narażania się na ogłupianie milionem idiotycznych reklam. Tego lata zrobiłam jednak nie jeden, ale dwa – całkiem oczywiste – wyjątki! Na opisywaną wcześniej uroczą „Barbie” wybrałam się do niepozornego kina studyjnego, w którym czułam się niespodziewanie dobrze. W przypadku „Oppenheimera” nie udało się niestety uniknąć multipleksu, ale dla tego filmu zdecydowanie warto było opuścić swoją strefę komfortu. Nawet na trzy godziny. (Prawie cztery… z reklamami i zapowiedziami.) Najnowsze dzieło Christophera Nolana – przejmująca biografia Roberta Oppenheimera – to prawdziwa uczta.

Scenariusz filmu oparty został na nagrodzonej Pulitzerem książce „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej Kaia Birda i Martina J. Sherwina.

Wikipedia

Jedną z wielu mocnych stron „Oppenheimera” jest znakomita obsada: hipnotyzujący i zjawiskowy Cillian Murphy (w tytułowej roli), od którego nie da się oderwać oczu, doskonały Robert Downey Jr. (jako Lewis Strauss), przekonujący Matt Damon (jako Leslie Groves) czy – pojawiający się w epizodzie, ale jak zawsze fenomenalny – Gary Oldman (jako Harry S. Truman). Już od pierwszych obrazów i dźwięków byłam przejęta. (Doskonała muzyka Ludwiga Göranssona nie jest tylko tłem – ona odczuwalnie współtworzy ten film.) Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że niezrozumiała mieszanina zachwytu, wzruszenia, niepewności, lęku i niepokoju będzie mi towarzyszyć do samego końca seansu. Choć tak naprawdę o wiele, wiele dłużej. Jako osoba, która odczuwa spory dysonans między swoim rozbudowanym życiem wewnętrznym i niedotrzymującym mu kroku – więc ciągle rozczarowującym – życiem „zewnętrznym”, bardzo lubię filmy, w których reżyser pochyla się również nad tym pierwszym. Kiedy nie opowiada w sposób suchy historii widzianej oczami osób, które bohatera otaczają, lecz zanurza się w umyśle postaci, którą przedstawia. I kiedy robi to nie tylko za pomocą muzyki, ale też obrazów, zniekształceń, zakrzywień rzeczywistości. Może dlatego tak mocno mnie poruszyły pierwsze sceny – poznajemy projekcje pracującego na najwyższych obrotach pięknego, genialnego, niesamowitego mózgu. Mózgu owładniętego obsesyjnymi myślami o budowie Wszechświata. Mózgu innego od pozostałych, więc też działającego nieco inaczej. Nolan powoli odkrywa przed nami pełną sprzeczności, nieoczywistą, fascynującą postać Roberta Oppenheimera. Odsłania przed nami jej kolejne warstwy (skacząc przy tym w czasie). Zachwycająca delikatność i wrażliwość, niesłychana naiwność, równocześnie częsty problem z empatią, chłód, dystans i nieugiętość, niepewność siebie granicząca czasem z… – o ironio! – arogancją, zadziwiająca lojalność wobec jednych przy kompletnym braku lojalności wobec drugich to tylko część obrazu głównego bohatera wyłaniającego się z filmu. Nolan na szczęście wstrzymuje się od jakiejkolwiek oceny. Nie znajdziemy tu prostej (lub dyskretnie przemyconej) odpowiedzi na pytanie, czy Oppenheimer był dobry czy zły. Myślę, że przy tak mocnej historii, jak biografia człowieka, który opracował pierwszą na świecie broń atomową można czuć pokusę zanurzenia się w którąś z poniższych dyskusji (lub we wszystkie naraz):

  • czy naukowcy ponoszą moralną odpowiedzialność za to, do czego wykorzystywane są efekty ich pracy
  • czy rozważania natury etycznej mogą zatrzymywać rozwój nauki (lub czy cokolwiek jest w stanie go zatrzymać)
  • czy mamy prawo w obronie życia jednych zabierać je drugim
  • czy dałoby się inaczej, czyli czy naprawdę mamy realny wpływ na tzw. bieg rzeczy, czy go sobie trochę na wyrost przypisujemy
  • czy bycie naukowcem (lub artystą) może nas na chwilę zwolnić z człowieczeństwa, które i tak nas dopadnie w postaci astronomicznego kaca

Nolan się tej pokusie jednak opiera. Idzie dalej i zostawia nas z tym niejednoznacznym obrazem złożonego, niejednoznacznego człowieka. Jedyne, co do czego nie możemy mieć wątpliwości, to geniusz Oppenheimera. Z reszty każdy wyniesie to, co z nim zarezonuje. Nadal jednak nikt z nas nie będzie w stanie „postawić się w sytuacji” wielkiego fizyka po pierwsze dlatego, że żyjemy w innych czasach i już wiemy, „co było potem”. (Początkowo amerykańska bomba atomowa miała wyprzedzić budowaną w tym samym czasie niemiecką. Istniało duże zagrożenie, że Niemcy będą pierwsi, a Oppenheimer jako syn niemieckich Żydów był przerażony perspektywą posiadania takiej broni przez Hitlera.) Po drugie też dlatego, że mózg, jakim dysponował, był wybitny i zmagał się z kompletnie innymi wyzwaniami, niż mózg przeciętny. Po trzecie z kolei dlatego, że dobro i zło wbrew pozorom wcale nie jest jaskrawe i łatwe do wskazania. Każda z trudnych decyzji przedstawionych w filmie miała tak samo dużo rozsądnych argumentów zarówno za, jak i przeciw. Równocześnie skutki każdej źle podjętej mogły okazać się katastrofalne. Na ogół zresztą w przypadku działań wojennych rzadko podejmuje się decyzje dobre dla wszystkich. Sukcesem jednych jest niestety tragedia drugich. Film pobudza nas do refleksji i prowokuje do zadawania sobie wielu pytań. Sam jednak na nie nie odpowiada. Obarcza nas nimi, przygniata i pokazuje, na co zdadzą się łatwe moralizatorskie oceny. Ja po wyjściu z kina pozostałam z poczuciem wspomnianego wyżej astronomicznego kaca. Bo to, co zachwyca, elektryzuje i fascynuje, a mianowicie nieprawdopodobne możliwości ludzkiego umysłu popychającego naukę do przodu, niknie nagle, kiedy uświadomimy sobie, ile osób straciło życie w wyniku eksplozji obydwu bomb. Około 150 tysięcy ofiar w Hiroszimie i Nagasaki to 150 tysięcy tragedii całych rodzin. To pokoleniowe traumy. To w końcu przyszłe ofiary konsekwencji wybuchów. To gigantyczna ingerencja w losy świata, nie tylko z czysto politycznego punktu widzenia. To nieodwracalna zmiana japońskiego społeczeństwa.
Celowo wstrzymuję się od przybliżania fabuły filmu, bo każdy z nas ją przynajmniej oględnie zna. Nie chciałabym też niczego zaspojlerować. Siłą „Oppenheimera” jest to, że skupia się na przedstawianych jednostkach i ich wyjątkowości (większość naukowców, którzy brali udział w powołanym do konstrukcji bomby Projekcie Manhattan pod kierownictwem Oppenheimera zostało później noblistami). Trudno mi też nie zauważyć, że w trwającym trzy godziny filmie przedstawiającym dobrych kilka lat życia Roberta Oppenheimera i jeden z ważniejszych, historycznie przełomowych momentów, poznajemy świat… niekompletny; niemal całkowicie pozbawiony kobiet. Przez ekran przewija się kilka razy kochanka głównego bohatera (piękna Florence Pugh jako Jean Tatlock), siłą rzeczy poznajemy też jego późniejszą żonę (Emily Blunt jako Katherine Oppenheimer). Z prędkością światła pojawia się i znika kolejna jego kochanka (Louise Lombard jako Ruth Tolman), podobnie jak dołączająca do Projektu Manhattan Lilli Hornig (w tej roli Olivia Thirlby). I to byłoby na tyle. Teraz pytanie, jak te  c z t e r y  kobiety zostały przedstawione. Trzy z nich miały intymne kontakty z głównym bohaterem, dwie z nich kochał na swój własny sposób – każdą zresztą na inny. Z czwartą z kolei współpracował nad dziełem swojego życia. Tymczasem o tej ostatniej oraz o jednej z kochanek (z którą miał romans od ponoć kilkunastu lat) nie dowiadujemy się absolutnie niczego. Natomiast dwie pozostałe są dla filmu ważne ze względu na swoją polityczną przeszłość. Jean Tatlock ma w sobie nęcący dekadencki urok kochanki, z którą możliwa jest tylko miłość niemożliwa, natomiast Katherine Oppenheimer zgrabnie wchodzi w rolę kontrolującej mamusi Roberta. Mamusi, która jest surowa, która każe „wziąć się w garść”, która „dzielnie” z wykrzywioną w wiecznym grymasie twarzą znosi kolejne zdrady w imię… nie wiadomo czego. A właściwie wiadomo, bo już na początku znajomości przyznaje się do słabości typowej dla jednostek obsesyjnie kontrolujących – nie potrafi być sama. Mamusi, która trzyma go przy sobie więzami silniejszymi niż uczucie – poczuciem winy. W dodatku, choć inteligentna, okazuje się zwyczajnie małostkowa i bezrozumna, mając nieuzasadnione pretensje do Edwarda Tellera (w tej roli Benny Safdie) za odważne wyrażenie własnej, odrębnej opinii. W końcu mamusi manipulującej, jak każdy alkoholik pozbawiony wsparcia w walce ze swoim nałogiem.
Tylko teraz czy jest to zarzut do Christophera Nolana? Nie. Myślę, że właśnie wiernie odwzorował rolę kobiety w tamtych czasach. I dopiero to naprawdę przeraża. Nie będę się tu powoływać na test Bechdel-Wallace, którego nie sposób traktować w kategoriach innych niż humorystyczne. Istnieją przecież filmy, których akcja rozgrywa się współcześnie, ale w środowiskach, w których kobiety odgrywają wyłącznie role drugoplanowe (m.in. środowiska mafijne lub ortodoksyjno-religijne). Postulat, by kobiety były obecne w filmie o czasach lub miejscach, w których kobiety były nieobecne, to trochę, jak domaganie się obsady zróżnicowanej etnicznie w filmie poświęconym regionowi etnicznie niezróżnicowanemu. Jednak kiedy przypomnimy sobie chociażby o pojawiającym się w filmie Albercie Einsteinie (w tej roli Tom Conti), który za opracowaną wspólnie z żoną – wybitną fizyczką i matematyczką – Milevą Marić teorię względności dostał nagrodę Nobla, przechodząc do historii jako jedyny jej twórca, może nas ogarnąć bezsilność. Jak wyglądałby świat, gdyby kobietom pozwolono wyjść z cienia? Jak wyglądałby świat, w którym w kwestiach najistotniejszych dano kobietom również dojść do głosu? Czy byłby to nadal świat podrośniętych chłopców bawiących się w próby sił i wojny, w których niestety realnie giną ludzie, w dodatku w gigantycznych, trudnych do pojęcia liczbach? Czy może byłby to świat dyskusji i ujarzmiania wybujałego ego? Naprawdę daleka jestem od wiary w to, że kobiecy świat byłby lepszy od męskiego. Jestem natomiast przekonana, że od świata jednej płci/religii/nacji/orientacji zdecydowanie lepszy jest świat zróżnicowany, pełen wielu sprzecznych nawet punktów widzenia. Taki, w którym kompromis możemy budować na styku wielu światopoglądów, a nie jedynie dwóch skrajnych. Świat nasycony, głęboki, ale też otwarty na inność.

Utopia?

P.S. A na deser łączę dziś wstrząsającą ścieżkę dźwiękową z filmu „Oppenheimer”.

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Barbie”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

scenariusz: Greta Gerwig,
Noah Baumbach
reżyseria: Greta Gerwig
gatunek: dramat, fantasy, komedia
produkcja: USA, Kanada
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Ponieważ Barbie to nie tylko film, ale też fenomen społeczny i bardzo istotna część popkultury, pozwolę sobie na poprzedzenie mojej recenzji kilkoma rozdziałami wstępu.

Świat kolejny raz zwariował na punkcie Barbie. Do kin,

żeby nie powiedzieć „do ken”

– jak zażartował mój Przyjaciel,

trafił właśnie film „Barbie” Grety Gerwig. Nie ukrywam, że całe towarzyszące jego promocji różowe szaleństwo sprawiło mi wielką frajdę, przenosząc mnie do krainy dziecięcych i nastoletnich fantazji. Z przyjemnością wybrałam się więc do kina. Wybrałam się, mając pewne nadzieje, że tak dobrzy aktorzy, jak grający główne role Margot Robbie (Barbie) i Ryan Gosling (Ken) nie wystąpią w produkcji bardzo złej. Nie chciałam się jednak nastawiać na nic wybitnego. Raczej na miłą rozrywkę. Tymczasem dostałam i dużo śmiechu (oraz uśmiechu), i kilka poruszających momentów, i sporo materiału do przemyślenia, bo wiele treści mocno ze mną zarezonowało. Czy film okazał się więc wbrew moim oczekiwaniom wybitny? Nie. Miał jednak w sobie to coś, co sprawiło, że stał się dla mnie niespodziewanie ważny.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Być może ze względu na swoją neuroatypowość, nigdy nie rozumiałam kontrowersji, które wzbudza lalka Barbie. Najpierw nie rozumiałam ich jako dziecko, potem jako młodziutka dziewczyna, na końcu nie rozumiałam ich  jako kobieta, która dojrzała do tego, by dumnie nazywać się feministką. Dla mnie zabawki są tylko (albo aż) narzędziem do puszczania wodzów dziecięcej fantazji. To dorośli dopatrują się w nich zła albo dobra i toczą na ich temat długie i męczące debaty.
Czasy bawienia się lalkami Barbie mam już dawno za sobą, ale kiedy ruszyła cała marketingowa machina reklamująca film Grety Gerwig, a internet zalały różowe barwy i charakterystyczny barbiowy font, moje wewnętrzne dziecko aż krzyknęło z zachwytu. Zapowiedzi zwiastowały film głupawy i słaby, więc – jak pisałam wcześniej – do tego, żeby zaryzykować wydanie pieniędzy na bilety do kina przekonały mnie nazwiska aktorów grających główne role. Równocześnie spotkałam się z reakcjami zdradzającymi ogromne pokłady niechęci do Barbie i całej kultury, jaką reprezentuje (przypomnę, że cały czas mówimy o lalce). Reakcje mówiły oczywiście niewiele o przedmiocie, a niemal wszystko o podmiocie. Zrozumiałam wtedy (nie bez pewnego wyjaśnienia mojego Partnera), że Barbie może trigerrować. Że dla niektórych Barbie jest:

symbolem wykluczenia i klasizmu – kiedyś miały ją tylko „wybrane” dzieci, czyli te, których rodziców było na nią stać; przez co jedne dzieci mogły czuć się lepsze, a drugie gorsze

niedoścignionym wzorem piękna – przez swoje „idealne” (kompletnie wyidealizowane i nierealistyczne) proporcje, przez co może wpędzać w kompleksy młode dziewczynki, nie rozumiejące, że żaden człowiek nie jest w stanie wyglądać jak Barbie; gorzej, że wpędzały w kompleksy również ich mamy, które już ludzkie ograniczenia wynikające z anatomii powinny rozumieć

symbolem powierzchowności i płytkości oraz pochwałą bezmyślnego konsumpcjonizmu, a także uznawania urody i fizycznej atrakcyjności za wartość człowieka.

Tyle że nadal… mówimy o plastikowej lalce. Lalce, która z jakiegoś powodu stała się aż tak popularna i ta jej popularność mówi nie o niej samej, ale o nas. I tych z nas, którzy ją kochają, i tych, którzy reagują na nią alergicznie. Mówi też o tych, którzy z pewnym dystansem obserwują i diagnozują popkulturę.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ekskluzywną super seksowną prostytutkę Lilli wymyślił i stworzył – na początku lat 50. w postaci pieprznego komiksu w czasopiśmie Bild adresowanego do mężczyzn – rysownik Reinhard Beuthien. Pod koniec lat 50. Lilly doczekała się swojej lalkowej wersji. Była rozerotyzowaną lalką dla dorosłych. Zaczęły ją jednak podbierać tatusiom dzieci, więc jej wizerunek nieco zmieniono. Lilly nie dane jednak było zawojować dziecięcego świata, bo szybko wpadła w ręce Ruth Handler, która kradnąc pomysł i stwarzając firmę Mattel, dorobiła się fortuny. Sprawa po kilku latach sądowej batalii zakończyła się pozasądową ugodą. (Więcej na ten temat mówi Fabjulus w ciekawym odcinku „Złamanych Obcasów”.)  Jednak fakt, że cały ten imponujący sukces oparty był na kradzieży, dziś, kiedy mam tego świadomość, prawdopodobnie sprawiłby, że bojkotowałabym taki produkt. (Bojkotowałabym go też pewnie ze względu na plastik, z którego jest wykonany.) Nadal nie widzę jednak problemu w nierealistycznych kształtach lalki, bo… wiem, że są nierealistyczne. Podobnie jak My Little Pony nie przypominają rzeczywistych kucyków, a u Myszki Miki trudno doszukać się podobieństwa do prawdziwej myszy. Ale z drugiej strony skoro badania wykazują, że Barbie wzbudza w małych dziewczynkach kompleksy – a tak ponoć wykazują, oznacza to, że nie jest w takiej formie dobrą zabawką.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Oczywiście widzę, że pozbawiona genitaliów, ale z wyraźnie zarysowanym biustem, dopasowaną do wysokich obcasów stopą czy mocno wymalowaną twarzą lalka ma mnóstwo seksapilu. To, że jej pierwowzorem była wymyślona przez rysownika płci męskiej ponętna prostytutka również nie pomaga mi obronić tezy, że seksualizacja odbywa się wyłącznie w naszych głowach. Przyznajmy to głośno – Barbie jest sexy. I – o zgrozo! – sexy w rozumieniu, które w rozszalałym patriarchacie funkcjonowało jako jedyne słuszne. Tymczasem nie wszystkie kobiety się malują, depilują, noszą szpilki czy mini i nie przeszkadza im to w byciu obłędnie seksownymi. Inną kwestią jest ta, że nie każda kobieta musi być seksowna. Nie każda musi chcieć taka być. Ani seksowność, ani atrakcyjność fizyczna (która może, ale nie musi zawierać się w tej pierwszej) nie stanowi o wartości człowieka. Świat od jakiegoś czasu odrabia przyspieszoną lekcję z tego oczywistego faktu; przyswaja je i międli na tysiące sposobów. Do znudzenia. I dobrze! Tylko pytanie, czy pomysł na to, że kobieta musi się umalować i wyglądać sexy podsuwa małym dziewczynkom rzeczywiście lalka, którą się bawią, czy może obserwowanie swojej mamy i innych dorosłych kobiet z najbliższego otoczenia? A może obserwowanie histerycznych reakcji dorosłych na ukochaną laleczkę? Nie znam odpowiedzi na te pytania. Nie znam badań. Nie neguję wpływu zabawek na rozwój dziecka. Jednak też go nie przeceniam. Ciągle natomiast nie rozumiem, czemu tak bardzo „chronimy” nasze dzieci przed seksualnością, a tak mało uwagi poświęcamy przemocy, którą dzieci w swoich zabawach zaskakująco często naśladują. Czemu prężny (pozbawiony sutków, by the way) biust lalki ma zaszkodzić dzieciom, które choć seksu jeszcze nie uprawiają, są jednak istotami seksualnymi? A czemu zabawa w wojnę i strzelanie do siebie z plastikowej broni nas dorosłych nie przeraża? Przecież seks będzie w życiu naszych dzieci (w większości przypadków) w przyszłości obecny, a przemoc – liczymy, że jednak nie.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie pamiętam, kiedy dostałam swoją pierwszą Barbie. Być może na pierwszą komunię, być może później, w każdym razie na pewno nie od rodziców. Nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek dostałam Barbie od rodziców, ale nawet jeśli tak, to w takich prezentach raczej celowały zagraniczne ciocie. Nie pamiętam, ile finalnie miałam lalek Barbie. Jedna na pewno jeździła na rolkach, inna była czarnoskóra, jeszcze inna miała naprawdę zjawiskowo piękną twarz – najpiękniejszą, jaką widziałam… u lalki. Ken był za to tylko jeden. Ridge Forrester z „Mody na sukces”, będący synem, ojcem i bratem swojej matki to przy moim Kenie mały pikuś. Ken odegrał wszystkie role męskie w moim świecie Barbie i całkowicie mi wystarczał jeden. Był nudny, bo miał namalowane włosy i idealną twarz. Traktowałam go niesłychanie przedmiotowo. W żaden sposób nie przeniosło się to na szczęście na moje dorosłe życie, ale film „Barbie” rzeczywiście świetnie zobrazował rolę, jaką pełnił Ken w tych zabawach.
Środowisko, w którym się wychowywałam było bardzo specyficzne. Z jednej strony miałam się swoimi Barbie nie chwalić w szkole, „żeby innym dziewczynkom nie było przykro”, z drugiej poważni znajomi rodziców, z którymi miałam styczność, gardzili wszystkim, co komercyjne, plastikowe, różowe i przywołuje zgniły konsumpcjonizm. A tym jest właśnie Barbie. Przynajmniej w oczach dorosłych. Nie doświadczyłam więc wykluczenia i klasizmu z powodu nieposiadania Barbie, ale z powodu ich posiadania właśnie. W dobrej zabawie przeszkadzała mi niewypowiedziana nigdy przez nikogo (ale mocno przeze mnie wyczuwana) sugestia, że ludzie z naszych sfer nie zniżają się do czegoś tak… prymitywnego i dla mas, dla ludu. (Rodzice pozostawali w tej kwestii raczej Szwajcarią.) Z tego dziwnego dysonansu wyciągnęła mnie pewna niesamowita dama, prezentując mi przepiękny różowy domek dla Barbie. Była nią… pani Danusia Lutosławska (żona słynnego Witolda Lutosławskiego). A że mama od najmłodszych lat zawsze powtarzała mi:

jeśli chcesz zachować się jak dama, a nie wiesz jak, pomyśl, jak w danej sytuacji zachowałaby się Danusia Lutosławska,

wreszcie poczułam, że mamy z moimi Barbie kogoś ze środowiska po naszej stronie!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Starałam się nie czytać zbyt wielu recenzji filmu, żeby siąść do pisania ze świeżą głową, ale kilka tekstów wpadło mi w ręce. I nie ukrywam swojego ogromnego zaskoczenia tym, ile oczekiwań recenzenci zdołali pomieścić w tym prostym familijnym kinie. A im więcej mamy oczekiwań, tym bardziej pozwalamy innym je zawieść. Niektórzy zarzucali filmowi fabułę nie dość feministyczną, bo przy pewnym zwrocie akcji lalki wybierają taką a nie inną metodę wywalczenia swojego. Inni nie mogli się nadziwić, że w filmie jest tyle mądrości, cytując jak prawdę objawioną jeden z końcowych monologów, który jest, owszem, całkowicie słuszny, ale też dosyć banalny. Bohaterka wygłasza oczywistości, które można streścić w słowach:

świat oczekuje od kobiety, że będzie wszystkim naraz i równocześnie wpędza ją w poczucie, że ciągle jest nie dość jakaś.

To nie jest wielka filozoficzna mądrość, ale fakty. W dodatku coraz mniej już na szczęście aktualne. Warte przypominania i wierzę, że u wielu kobiet wywołujące łzy, ale jednak nie sprawiające, że film jest arcydziełem. Jeszcze inni z przenikliwością godną Sherlocka Holmes’a oznajmiali, że to wyśmiewanie firmy Mattel w filmie to nie jest wcale przyznanie się przez nią do jakichś błędów czy ukorzenie się przed widzami, tylko rodzaj całkiem opłacalnej kampanii promocyjnej firmy. No raczej! Dziwienie się temu jest co najmniej naiwne. (Swoją drogą mam też wrażenie, że często zapominamy, jak duże różnice kulturowe dzielą Stany Zjednoczone od Europy, a to ma jednak znaczenie.) Wiadomo, że Mattel zarobi na tym filmie i jeśli jesteśmy z jakichkolwiek powodów temu przeciwni, wystarczy nie iść do kina. Ma się to nijak do oceny merytorycznej filmu. A ten jest niezwykle barwny (i nie mam tu na myśli wyłącznie fantastycznej scenografii i kostiumów), w wielu momentach mądry, inteligentny, błyskotliwy, dowcipny i przeuroczy. Fabuła w moim odczuciu jest w nim najmniej istotna. Ważne są jednak przemiany dokonujące się w bohaterach, które nie są – jak w klasycznych bajkach – jednoznaczne. I tego wątku nie wyczytałam w żadnej recenzji. Nie wiem, jak powinien wyglądać film z mądrym feministycznym przekazem. Mam wrażenie, że Greta Gerwig daje oczywistego prztyczka w nos patriarchatowi, ale daje go też współczesnemu feminizmowi w najbardziej jego irytującej wersji. Pokazuje – owszem, trochę naiwnie i mam wrażenie, że robi to celowo – że skoro feminizm zakłada równość płci, to nigdzie nie dojdziemy, kłócąc się o nieistotne szczegóły i tocząc ze sobą na każdym polu wojenki płci. I niestety, ale w dzisiejszej rzeczywistości celują w tym kobiety. Pokazuje jednak również (mniej naiwnie, czym przykuwa uwagę wrażliwych widzów) coś niesłychanie istotnego – że nie możemy się definiować poprzez innych ludzi. Choć to na początku przeraża, bo jeśli całe życie tak robiliśmy, to bez nich czujemy się wydmuszkami. I nie ukrywam, że to właśnie mowa Barbie do Kena pod koniec filmu wycisnęła ze mnie największy strumień łez. Dlatego że dokładnie tego dowiedziałam się o sobie na terapii. Na własny użytek w tekście o swojej histrionii nazwałam to „syndromem Zeliga” – wtapianie się w innych, żeby zyskać aprobatę, żeby nie zostać odrzuconą, żeby być lubianą, żeby nie być samą. A kiedy ci inni sobie pójdą… właściwie nie zostaje nic. Zabierają te kawałki, które wykreowałam, żeby im dogodzić i pozostaję w pustce. Terapia pomogła mi to sobie uświadomić i długi czas myślałam, że znalazłam się już w innym punkcie, ale czasem niepostrzeżenie się cofam. I to był mały wstrząs, którego potrzebowałam. Choć piszę to znów z zastrzeżeniem, że nie świadczy to o artystycznej wartości filmu, bo tej zwyczajnie nie umiem ocenić.
Trudne było dla mnie inne – również doskonale znane mi z terapii – przesłanie: rzeczywistość jest trudna, mało spektakularna, szara, nieprzyjemna i niesprawiedliwa, ale to właśnie w jej obszarze możemy działać. Spotkałam ludzi, którzy uciekali przed nią w sen, alkohol, narkotyki, seks, przemoc, jedzenie, gry komputerowe, pornografię, imprezy. Dziś sama uciekam przed nią czasem w fotograficzne sesje, starając się zrobić z tego jednak barwną odskocznię od życia, a nie schron, w którym je przeczekam. Barbie czując się dziwnie (nadal próbuję nie spojlerować), zaczęła rozumieć, że otaczająca ją bańka, choć urocza, już jej nie wystarcza, że musi sięgnąć dalej, wyżej. A tam… nie jest wcale tak beztrosko i bezpiecznie, nie jest też tak zachwycająco i ekscytująco. To właśnie tego ostatniego aspektu rzeczywistości wielu z nas nie jest w stanie znieść. Jednak niesie ona inne wartości, które mogą dać nam niezwykłą siłę. Na odkryciu tego polega zresztą wyjście z roli dziecka. (U mnie przypadające na moje późne lata trzydzieste, może dlatego tak mnie to poruszyło.) I tu w filmie dzieją się rzeczy naprawdę piękne. Scena, w której Barbie siada na ławce i rozmawia ze starszą kobietą jest cudowna.
Wzruszyła mnie myśl o tym, że dzisiejsze dzieciaki mogą zobaczyć film, w którym ich ukochana bohaterka (Margot Robbie w roli Barbie naprawdę wspaniała!) jest dobrą, wrażliwą, mądrą, empatyczną lalką doświadczającą trudnych lekcji, z których wyciąga wnioski. Nie boi się otworzyć na zmiany, choć są przerażające. Nie boi się mówić o swoich uczuciach, ale też przyznać do błędu (wspomniana wyżej rozmowa z Kenem). Wreszcie nie dąży do bycia w związku i założenia rodziny, co przez lata było w filmach i bajkach największą aspiracją kobiety. Chce dotrzeć do prawdy o sobie, by móc żyć w zgodzie z nią. Nie wiem, czy film jest doskonały, nie wiem nawet, czy jest dobry. Mnie poruszył. Bardzo się cieszę, że powstał i że mogłam go zobaczyć.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser zaśpiewam Wam coś zabawnego. Od jakiegoś czasu prześladowała mnie forma kanonu. Zafascynowana nią, umieściłam kanon „Już noc” Jerzego Wasowskiego w swoim wykonaniu pod koniec wpisu „Obsesyjno-kompulsywnie”. Potem postanowiłam się z nią zmierzyć i napisałam własny kanon pt. „Jak napisać kanon”, który umieściłam pod koniec wpisu „Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach”. Pisząc o Barbie, coś poczułam, że warto sprawdzić i… przeczucie mnie nie myliło. Refren strasznej piosenki z lat 90. grupy Aqua „Barbie Girl” ma w sobie kanonowy potencjał, co próbowałam poniższym nagraniem wykazać.
W tym miejscu warto wspomnieć też o ścieżce dźwiękowej z filmu „Barbie”- jest naprawdę przepysznie przemyślana. Każda piosenka została napisana specjalnie na tę okazję (z wyjątkiem wspomnianej „Barbie Girl”, która dostała nowe, lepsze życie), przez co soundtrack tworzy bardzo spójny, urokliwy, nieco naiwny, cukierkowo-plastikowy krajobraz.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska