
Pory roku działają na mnie bardziej niż bym tego chciała. Dlatego zresztą utworzyłam na blogu kategorię „Jak w porach roku Vivaldiego” – każda pora roku to trochę inNa ja, inNe moje postrzeganie świata; zmiana optyki, zmiana oczu… Brak którejś z nich potrafi mnie mocno rozchwiać. Nawet, jeśli za nią nie przepadam.
Czemu za wiosną nNie przepadam

Wiosna to zdecydowanie moja najmniej ulubiona pora roku. Kojarzy mi się przede wszystkim z wyłaniającymi się spod topniejącego śniegu psimi (oby tylko!) kupami na chodnikach. Coraz dłuższe dni przypieczętowane ostatecznie zmianą czasu z zimowego na letni oznaczają dla mnie w praktyce drastyczne skrócenie jedynej części dnia, podczas której czuję się stosunkowo bezpiecznie i spokojnie. Oczywiście milej wychodzić z pracy, kiedy nie otula nas zmrok, no a w lecie już w ogóle cudownie jest przebywać jak najdłużej poza domem, a potem chodzić na długie wieczorne spacery i obserwować piękne zachody słońca (zwłaszcza nad morzem). Jednak wiosna to nie lato. Podczas wiosny jest za ciepło na sweter, a za zimno na sukienkę. Przebywanie poza domem nie jest niczym przesadnie przyjemnym nawet, jeśli nie jest się alergikiem. Do tego wszystkiego ta wszechobecna presja by cieszyć się życiem, czy – wersja mniej wymagająca – by żyć. To bardzo wyczerpujące, kiedy trudno wykrzesać z siebie jakąkolwiek energię. Zwierzęta budzą się z zimowego snu, a ja, gdybym tylko mogła, przesypiałabym wiosnę. Chociaż oczywiście budząca się do życia przyroda jest na swój sposób piękna.
W poszukiwaniu straconej wiosny

W wiośnie na Podhalu lubię to, że prawie wcale jej nie widać. Objawia się wyższymi temperaturami i topniejącym śniegiem, a często też delikatnym, ciepłym wiatrem. Wreszcie można chodzić po mieście bez ryzyka skręcenia kostki na lodzie (Urząd Miasta Zakopane do wyższych rzeczy niż dbanie o odśnieżanie i odladzanie miasta jest stworzony). Jakimż więc rozczarowaniem był dla mnie w tym roku po tygodniu wiosny powrót zimy. Zimy, którą byłam zmęczona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo w Zakopanem to niestety zima z prawdziwego zdarzenia wypełniona aż po brzegi śniegiem. Trudno zrozumieć awersję do niego, kiedy widuje się go rzadko. Kilka miesięcy w śniegu po kolana może jednak z uwielbienia zimy skutecznie wyleczyć. Wypatrywałam więc tej swojej najmniej ulubionej wiosny jak zbawienia, ale nie nadchodziła.
(Stara) Ochota na wiosnę

Święta wielkanocne spędziłam w swoim rodzinnym domu na Starej Ochocie. Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia. Jednak, w przeciwieństwie do Zakopanego, wiosnę widać tu na drzewach. Jest zielono. A przynajmniej bywało.
W tym roku wiosna objawiła się wyłącznie nieadekwatnością przywiezionej przeze mnie garderoby. Z jednej strony w zimowych butach (wypranych już i gotowych do schowania przed niespodziewanym powrotem zimy) oraz takiejż kurtce było mi za ciepło, ale za to w przywiezionym wiosenno-jesiennym płaszczyku na ogół było mi jednak za chłodno. Oprócz kilku deszczowych dni, zdarzyły się też co prawda dni ciepłe i całkiem słoneczne, ale mijający tydzień trudno było nazwać wiosną w pełnej krasie. Przypomniały mi się kolory zieleni wyłaniające się w trakcie ciepłych wiosennych deszczy lata temu. Pamiętam, jak patrzyłam na nie przez wielkie okna w kuchni. Przyroda wydawała się wtedy soczysta i fascynująca.
Tylko wiosny żal

W myśl banalnej prawdy, że doceniamy coś dopiero, kiedy to stracimy, nie doświadczywszy w tym roku wiosny, odczuwam pewien brak. Pięknem wiosny były dla mnie bardzo nieliczne, ale intensywne momenty zachwytu w jej trakcie. Zachwytu tym, co ulotne i nieuchwytne. Ciepły wiatr smagający znienacka policzki, poruszając przy tym jakieś odległe, miłe wspomnienie nie wiadomo czego (czasem snu). Niewiarygodne odcienie zieleni po deszczu, kolory kwiatów. Między sennością a depresją, w oczekiwaniu na upragniony mrok, chwile przemożnego i niezrozumiałego szczęścia opanowującego całe ciało. Jednym z tysiąca moich ulubionych cytatów Woody’ego Allena jest ten z filmu „Annie Hall”:
Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: „jakie tu mają niedobre jedzenie”, a druga dodaje: „no i w dodatku takie małe porcje”. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.
– „Annie Hall” Woody Allen
Myślę, że idealnie podsumowuje mój stosunek do braku wiosny w tym roku.

P.S. A na deser mój cover piosenki „Happy” Pharrella Williamsa.
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ![]()
