
Choć do kościoła katolickiego zostałam zwerbowana jako malutkie nieświadome dziecko (a więc – jak większość katolików – ohydnym, przebiegłym podstępem), udało mi się jakimś cudem nie zarazić kultem „naszego papy”. Od najmłodszych swoich lat podchodziłam do niego z pewną rezerwą – miałam wrażenie, że jakoś „źle mu z oczu patrzy”. Nie miałam zaufania do jego surowej zaciętej twarzy, kiedy mówił o miłosierdziu, nie śmieszyły mnie jego czerstwe żarty, czy w końcu nie rozczulał słynny „świetny kontakt z dziećmi i młodzieżą”. Zastanawiałam się też, czemu jego „intelektualnego, niezwykle głębokiego, filozoficznego pisania” nikt nie przybliżał nam ani w szkole (filozofii zaczęłam się uczyć już w liceum), ani na studiach, do końca których udało mi się przeczytać całkiem sporo doskonałej filozoficznej literatury. Pisanie Wojtyły owiane było mitem „zbyt trudnego dla zwykłego człowieka”, więc – jako zwykły katolik – przestałam drążyć. (Mit doskonałości papieskiego pióra ostatecznie upadł, kiedy internet obiegły fragmenty jego – nomen omen – dramatu „Przed sklepem jubilera”.)
Równocześnie na wyciągnięcie ręki miałam innego duchownego filozofa, którego ceniłam po stokroć bardziej – księdza Józefa Tischnera. Uwielbiałam jego niebywały urok, zawadiacki uśmiech, pełne autentycznej miłości i troski o bliźnich spojrzenie, fantastyczne poczucie humoru a także brak potrzeby silenia się na gwiazdorzenie. Odwiedzanie go z rodzicami w Łopusznej było prawie tak fajne, jak przychodzenie z tatą do mieszkanka Hasiora. Tutaj wszystko grało i jako mała dziewczynka to czułam. Z Wojtyłą nigdy mi do końca nie grało, począwszy od najważniejszego – nie podobał mi się pomysł nazywania obcego faceta „ojcem”. Miałam tatę i on był wystarczający. Najlepiej ujął moje rozterki nieoceniony Paweł Hajncel, trzymając podczas transmisji z beatyfikacji Jana Pawła II słynny transparent z hasłem:
To nie jest mój ojciec.
– Paweł Hajncel
Emocje sięgające w narodzie zenitu po znakomitym reportażu Marcina Gutowskiego „Franciszkańska 3” – bo oczywiście do niego mój dzisiejszy wpis się odnosi – nie są moimi emocjami. Bo czego się z tego bardzo merytorycznego i zrealizowanego w niezwykle wyważony sposób filmu dowiadujemy? Tego, czego część z nas domyślała się od dawna, choć brakowało dowodów, do których dotarł Gutowski: Karol Wojtyła na długo przed swoim pontyfikatem wiedział o pedofilii w kościele i już jako biskup krył księży pedofilów, przenosząc ich po cichu do innych parafii, gdzie dopuszczali się kolejnych przestępstw seksualnych na dzieciach. Ja jednak nie jestem tym wszystkim ani zaskoczona, ani załamana. Patrzę na to z dystansu osoby, której udało się z KK wreszcie całkowicie wyzwolić i wszystko składa mi się w pewną logiczną całość. Oczywiście całym sercem jestem z ofiarami (w ogromnej, porażającej liczbie), do których krzywdy przyczynił się Wojtyła:
- albo bezpośrednio: poprzez przeniesienie pedofila do parafii, w której te ofiary gwałcił,
- albo pośrednio: poprzez krycie oprawców, którzy już zrobili ofiarom krzywdę.
W pierwszym przypadku winą jest narażenie ofiar na gwałty, których – gdyby nie decyzje Wojtyły – zdołałyby uniknąć. Można w tym miejscu zadać sobie pytanie, kto przy zdrowych zmysłach wysyła pedofila do parafii, w której do jego obowiązków będzie należało również prowadzenie katechezy, czyli… praca z dziećmi.
W drugim przypadku winą jest stawianie dobra oprawcy ponad dobro ofiar. A te zasłużyły nie tylko na wysłuchanie i opiekę duchową, ale przede wszystkim na dochodzenie sprawiedliwości w sądzie, co w przypadku zbrodni popełnianych przez duchownych jest bardzo trudne. Co szokuje, zważywszy na słowa Jezusa z Ewangelii św. Marka:
Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu byłoby lepiej uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić go w morze. Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie, chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie.
– Ewangelia wg świętego Marka 9, 38-43. 45. 47-48
Próby obrony Wojtyły (czyżby przed prawdą? tą samą, która miała nas wyzwolić?) uważam za żenujące i niesmaczne, a przede wszystkim podłe wobec jego ofiar. Jednak dopatrywanie się całego kościelnego zła tylko i wyłącznie w Wojtyle również wynika ze skrzywionej optyki. Myślę, że ta polaryzacja społeczeństwa i postrzeganie przez „drugą stronę” Wojtyły wyłącznie jak zwyrodnialca (tych miał zadziwiająco dużo wśród najbliższych przyjaciół) nie służy sprawie nie dlatego, żebym umiała się doszukać czegokolwiek prawego w tuszowaniu przez niego pedofilii. Bardzo chciałabym być w tym punkcie dobrze zrozumiana. Upadek KK, którego jesteśmy właśnie świadkami i którego nie zatrzyma żadna pisana na kolanie uchwała, autentycznie mnie cieszy. Uważam tę instytucję za jedną z najbardziej zdeprawowanych i zakłamanych; pełną nienawiści do kobiet, dzieci i osób nieheteronormatywnych. Ubolewam, że rości sobie monopol na Boga, bezdusznie manipulując ludźmi w niego wierzącymi. Jestem zdruzgotana indoktrynacją maleńkich dzieci, którym najłatwiej namieszać w głowach, zanim będą w stanie samodzielnie i świadomie określić, czy chcą należeć do kościoła, czy też nie (wreszcie – późno bo późno, ale… – zaczęła się w Polsce dyskusja na temat zakazu spowiedzi dla osób poniżej osiemnastego roku życia). O absolutnym i ostatecznym końcu KK z całego serca marzę. Jednak… skupienie całej uwagi wyłącznie na grzechach Wojtyły odwraca uwagę od zepsucia całej tej instytucji. Rozpatrując jego zachowanie bez kontekstu (nie, to nie jest jego obrona), budujemy kolejny – równie nieprawdziwy jak „świętość” Wojtyły – obraz bestii, która pojawiła się w kościele (pnąc się po szczeblach kariery, aż w końcu stając się jego głową) i uczyniła w nim najwięcej zła. Tymczasem zło na długo przed Wojtyłą już tam było. On wszedł – z jakimiś oczekiwaniami i wyobrażeniami – do instytucji do cna zdemoralizowanej. Jego ukochanym, wielbionym przezeń mentorem był drapieżca seksualny kardynał Sapieha, co musiało się jakoś na nim odbić. Oczywiście, że im wyższe stanowisko w kościele Wojtyła zajmował, tym bardziej jego przesiąknięcie praktykowanym w nim złem i wypracowany brak empatii stawały się niebezpieczne. Nie łudźmy się jednak, że gdyby był kryształowy, odmieniłby oblicze instytucji (tej instytucji) na całkowicie zdrowe, bo w ten sposób pozostajemy w retoryce wielkiego Polaka, który miał jakąś nadludzką moc. Nie miał – nikt nie ma. Mógł jednak – co mniej egzaltowane – po prostu być przyzwoitym. I z tego, że nie był, katolicy mają pełne prawo, a nawet obowiązek, go rozliczyć.
Wiara w autorytety
Ogromne emocje (których – jak pisałam – nie podzielam) u obydwu stron są związane z wiarą (jednych i drugich) w autorytety. Autorytet nie może być wybitny w jednej dziedzinie, a absolutnie fatalny czy nieporadny w drugiej. Autorytet nie może być empatyczny dla jednych, a kompletnie empatii pozbawiony wobec drugich. Autorytet nie może być z jednej strony mądry i głęboki, a z innej płytki i trochę głupawy. Innymi słowy autorytet nie może być człowiekiem ze wszystkimi sprzecznościami, odcieniami szarości, a więc tym, co już o nim z nauki, jaką jest psychologia, wiemy. O autorytetach najcudowniej pisał Artur Schopenhauer:
Jeżeli zaś ma zdolności pierwszorzędne, wówczas bardzo mało albo wcale nie uznaje autorytetów. […] Przeciwnie, ludzie tuzinkowi mają głęboki szacunek do specyalistów. Nie wiedzą zupełnie, że ten, kto robi sobie z przedmiotu rzemiosło, lubi nie sam przedmiot, lecz wygodę z niego płynącą, ani też o tem, że ten, kto naucza przedmiotu innych, rzadko bardzo zna go sam gruntownie, ponieważ temu, co sam studyuje, zwykle mało czasu pozostaje na uczenie innych.
Autorytety, których przeciwnik wcale nie rozumie, po większej części oddziaływają najsilniej. Ludzie nieuczeni np. mają szczególny szacunek dla ozdób łacińskich i greckich. Z autorytetami można sobie pozwalać nie tylko na naciąganie, ale wprost na zupełne skażenie sensu. W nadzwyczajnych wypadkach można cytować autorytety własnego wynalazku. Po większej części przeciwnik nie ma pod ręką książki, zresztą nie umie sobie z nią poradzić.
– „Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artur Schopenhauer
Oczywistym aspektem wiary w autorytety jest idealizowanie ludzi w jakiejś dziedzinie ponadprzeciętnych i dosyć naiwne rozciąganie ich wyjątkowości na pozostałe dziedziny życia. Tymczasem wybitny reżyser, jakkolwiek by nas jego filmy nie poruszały, może być pedofilem, a wybitny malarz czy naukowiec bestialskim przemocowym tyranem. Tak, jedno jest wspaniałe, drugie ohydne, ale jeden człowiek może w sobie obie te rzeczy pomieścić. Ba, może nawet pomieścić po drodze jeszcze całą paletę odcieni szarości! Drugą, mniej oczywistą stroną wiary w autorytety jest to, co się dzieje, kiedy „autorytet upadnie”. Histeria, burzenie pomników (swoją drogą większość pomników w Polsce generalnie powinna zostać zburzona, bo są straszliwie brzydkie), odmawianie geniuszom ich geniuszu, który jest faktem, dlatego że ów geniusz jest równocześnie odrażającą kanalią czy przestępcą to nie są reakcje dojrzałe. Osoba sterapeutyzowana (albo – jak pisze Schopenhauer – „uczona i o zdolnościach pierwszorzędnych”) wie, że po człowieku można się spodziewać wielu rzeczy i te pozytywne dobrze dostrzegać i podziwiać, a te negatywne należy piętnować.
Odrzucanie autorytetów myli się niestety wielu osobom nieuczonym z odrzucaniem mądrości specjalistów i ekspertów. Przyświeca im na ogół motto „myśl samodzielnie”, a owo „samodzielne myślenie” doprowadza ich do wniosku, że Ziemia jest płaska lub że szczepionki szkodzą. Warto więc w tym miejscu uściślić, że eksperci i specjaliści zostają nimi nie bez powodu, ale nie oznacza to, że mają być dla nas wzorem do naśladowania we wszystkim.
Reasumując, nie wolno z przywiązania do swojskiego biesiadnego wizerunku „naszego papy” odwracać oczu od jego ofiar, ale też nie wolno określać go mianem pedofila, bo takich zarzutów nikt mu nie postawił. Trudno nazwać Wojtyłę kryjącego pedofili szczególnie wrażliwym na krzywdę ludzką, jednak trudno też z tego powodu odbierać mu niewątpliwe zasługi dla upadku komunizmu w Polsce. Choć z pewnością zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy Wojtyły zgodzą się ze sobą w jednym: aktorem okazał się rzeczywiście znakomitym!
Mieć kremówkę i zjeść kremówkę
Kościół, manipulując wiarą, w której z założenia nie o logikę przecież chodzi, w sposób mistrzowski wręcz wmawia wiernym, że rozmaite sprzeczności można ze sobą godzić, uchylając się przy tym od nieraz trudnego, ale koniecznego wyboru. Tym sposobem wielu katolików jest przekonanych, że ginekolog może odmówić wykonania aborcji ze względu na swój (!) światopogląd (!!!), a farmaceuta nie sprzedać czegokolwiek na receptę (lub bez niej) z tego samego powodu. Nie będę się tu wdawać w etyczne spory na temat tego, kiedy zaczyna się ludzkie życie; nie będę też próbowała autorytarnie rozstrzygać, czy używanie antykoncepcji jest złe czy dobre. Każdy ma niezbywalne prawo wyboru swojego światopoglądu i życia wg niego. Jeśli ktoś jest absolutnie przeciwny zabiegowi aborcji, a jednak decyduje się na specjalizację ginekologiczną, ma dwie drogi. Albo (co najzdrowsze) zatrzymać się na samym sobie i w razie dylematu, czy samemu poddać się aborcji, wybrać niepoddawanie się jej, albo – jeśli jednak wykonywanie jej innym ludziom jest dla niego zbyt trudne – wybrać inną specjalizację. To samo się tyczy farmaceutów – do ich obowiązków nie należy moralizowanie i ocenianie przychodzących do apteki ludzi, pouczanie lekarzy, którzy wypisali jakąś receptę czy w końcu utrudnianie pacjentom zakupu jakichkolwiek dostępnych w aptece produktów. Równocześnie sami mają pełne prawo nie korzystać ani z antykoncepcji, ani ze środków przeciwbólowych, a nawet z medycyny konwencjonalnej. Reasumując, jeśli coś nie jest zgodne z naszymi wartościami, uwzględniamy to, wybierając swoją ścieżkę kariery bądź pracę. Ale żeby pojąć, że nie mamy prawa obciążać innych ludzi zasadami, którymi sami się we własnym życiu kierujemy, musimy najpierw zrozumieć, że:
- istnieje bardzo dużo różnych systemów wartości oprócz naszego
- nie są od siebie lepsze lub gorsze – są od siebie inne
i to jest dla większości katolików niestety nie do przejścia. Wdrukowywana potrzeba chrystianizacji wszystkich dookoła oddala ich od tego, co zdrowe – zajęcia się sobą i życia wg zasad, które wydają się im słuszne i właściwe. Niechęć osób spoza KK do katolików nie bierze się – jak myślą – z wyśmiewania ich systemu wartości. Mało którego agnostyka czy ateistę on, mówiąc szczerze, obchodzi. Niechęć do katolików bierze się z ich obsesyjnego zaglądania obcym ludziom do talerza, łóżka czy gabinetu lekarskiego. Choć łatwiej i wygodniej poczuć się „prześladowanym”, warto pamiętać, że zdrowy i dojrzały człowiek sam ponosi odpowiedzialność za swoje zachowanie i wybory. Mam wrażenie, że zajmowanie się życiem i moralnością innych ludzi pochłania tyle energii, że na siebie samego zwyczajnie jej nie starcza.
Formatowanie wiernych w ten sposób okazuje się niezwykle skuteczne. Z jednej strony fakt, że osoba głosząca słowa „prawda was wyzwoli” równocześnie tuszowała pedofilię, w większości z nich nie zapala żadnej lampki, bo nie pierwsza to i nie ostatnia w KK sprzeczność. Z drugiej zaś strony tak ukształtowani wierni często obierają typową dla dzieci oraz osób niedojrzałych reakcję polegającą na buncie, obwinianiu ofiar (np. poprzez zarzut, że te kłamią) i przesadnej obronie kogoś, za kogo nie mogą odpowiadać. (Na wszelki wypadek wyjaśnię, że za nikogo oprócz nas samych nie możemy odpowiadać.)
Religia a wiara
Często spotykam się ze stwierdzeniem (wypowiadanym w różnych wariantach), że religia/kościół i wiara to dwie różne rzeczy. W domyśle religią/kościołem ma być cała instytucjonalna warstwa, a wiarą – duchowość. Każdy kto kiedykolwiek należał do jakiegokolwiek kościoła wie, że tak trudno się z niego wyrwać właśnie dlatego, że te dwie płaszczyzny się przenikają. Można jeździć na msze na drugi koniec miasta, żeby słuchać kazań mądrych, a nie głupich (jak swojego czasu robiłam). Ale zbojkotowanie kościoła jako instytucji jest dla osób głęboko wierzących i – co za tym idzie – praktykujących niezwykle trudne, bo kościół od chrztu zwinnie nimi manipuluje przede wszystkim pojęciem „grzechu”. Jeśli ktoś wierzy w świętość sakramentów, nie uwierzy nagle w to, że „Boga można wielbić również poza kościołem”, mimo że ten ma strukturę mafijną. Kwestię mechanizmu uzależnienia wiernych poprzez spowiedź a także przemocy, z którą kościół wdziera się w obszar seksualności wiernych, doskonale wyjaśnia profesor Tadeusz Bartoś w rozmowie z Arturem Nowakiem.
Czy chcę przez to powiedzieć, że dla osób wierzących nie ma ratunku? Że jedyne, co mogą, to uchwycić się tego tonącego okrętu, jakim jest KK i z transparentami „naszego papy” „bronić” jego „świętości”? Nie. Oczywiście zdecydowanie łatwiej będzie dostrzec prawdę tym, którzy do kościoła chadzali tylko z przyzwyczajenia czy tradycji – ci łatwiej zobaczą kościelne zło, choć też w dużej części będą niestety nadal bezmyślnie chrzcić swoje dzieci. Jednak wyzwolenie się z wieloletniego prania mózgu, jakie w kościele niewątpliwie ma miejsce nie jest niemożliwe. Znam ludzi, którym się to udało. Co więcej, sama jestem na to doskonałym przykładem. Moja potrzeba szukania głębi i duchowości sprawiła, że nie umiałam być katolikiem pojawiającym się w kościele raz, najwyżej dwa razy w roku. Brałam wszystko na poważnie, chodziłam do kościoła co niedziela, nie jadłam mięsa w piątek (dziś, kiedy nie jem go w ogóle, w oczach wielu katolików wcale nie urosłam, a wręcz jakby przeciwnie) i starałam się żyć wg wielu bezsensownych reguł, biczując się za to, że… jestem człowiekiem zdrowym, a więc posiadającym własną seksualność. Poza tym od zawsze angażowałam się w coś albo całkowicie, albo wcale. Terror katolickiego wychowania i indoktrynacja przy pomocy sprawnych narzędzi sprawiły, że utknęłam w tej sekcie na długie lata, które przez kolejne lata musiałam „odkręcać” potem na trudnej i kosztownej terapii. Znam kościelne argumenty na wylot, więc nie dam już sobie wmówić, że „to kwestia księży, na jakich trafiłam” lub – moje ulubione – że „kościół to ludzie, a ludzie są grzeszni”. Problemem kościoła katolickiego nie są pojedynczy nieidealni ludzie. Problemem kościoła katolickiego jest kościół katolicki i jego samozwańczo ustanowiony monopol na Boga oraz jedyną słuszną interpretację Biblii. Szanuję ludzi, którzy wierzą, że istnieje jakkolwiek pojęty Bóg. Szanuję ludzi, którzy czytają Biblię i wyciągają z niej to, co pomaga im lepiej żyć (figura Jezusa jest absolutnie cudowna i równocześnie oddalona od nauczania kościoła o lata świetlne). Szanuję ludzi, którzy przestrzegają dekalogu, choć to zbiór zasad, który dla każdego zdrowego człowieka, bez względu na to w co i czy wierzy, jest czymś całkowicie oczywistym. Nie umiem jednak znaleźć w sobie szacunku do wiary w katolicyzm, choć jest we mnie współczucie dla ludzi, którzy zostali przez niego perfidnie oszukani.
Oczywiście bardzo trudno oczekiwać, że prawda o Wojtyle coś zmieni (a warto w tym miejscu zaznaczyć, że papież nie jest osobą, która ma, a przede wszystkim może kościół rewolucjonizować). Wiem, że katolicy nie przejrzą masowo na oczy, rozumiejąc, że dali się wywieźć na manowce. Część z nich przejrzy i poczuje wreszcie na KK tak wielką wściekłość, jaką i ja poczułam (rozpoczynając tym samym proces zdrowienia), a potem pójdzie zrobić jedyną w tej sytuacji właściwą rzecz – dokona aktu apostazji. Pozostali będą potrzebować bardzo dużo czasu albo wybiorą fanatyzm, żeby nie pochłonęła ich dogłębna rozpacz i poczucie skrzywdzenia. Tak, oni też są ofiarami m.in. Wojtyły. Zależy mi, żeby to wybrzmiało. Jednak przyzwoitość wobec tych, którzy zostali w kościele molestowani i gwałceni jako dzieci, tych, którzy żyją z tą straszliwą traumą do teraz (lub odebrali sobie z jej powodu życie) nakazuje nazywać „prawdziwego wroga” po imieniu, nie bacząc na to, że nie każdy będzie w stanie to udźwignąć. Prawda nie każdego i nie zawsze wyzwoli.
P.S. Na deser serwuję dziś piosenkę „War” Boba Marleya w słynnym, elektryzującym wykonaniu Sinéad O’Connor. Artystka zmieniła tekst, śpiewając o krzywdzie dzieci, a na końcu podarła zdjęcie ówczesnego papieża – Karola Wojtyły, krzycząc: „Walczcie z prawdziwym wrogiem”. Zamanifestowała w ten sposób swój sprzeciw wobec tuszowania pedofilii w kościele przez Wojtyłę. Mało kto w Polsce jej wtedy wierzył, bo mało kto cokolwiek w naszym kraju o tym wiedział. Przekreśliła tym odważnym gestem swoją doskonale się zapowiadającą mainstreamową karierę. Trzydzieści lat później Marcin Gutowski realizuje naszpikowaną faktami zdobytymi podczas rzetelnego dziennikarskiego śledztwa „Franciszkańską 3” i… nadal część Polaków nie wierzy.
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ![]()

5 thoughts on “Jakby się kto pytał, „Franciszkańska 3””