
fot. Bożena Szuj
Jakiś czas temu światło dzienne ujrzały upławy z głowy osoby, po której trudno spodziewać się wypowiedzi mądrej. Nie zamierzam poświęcać im zbyt dużo miejsca, potraktuję je bardziej jak punkt wyjścia. Opinię publiczną poruszyło, rozśmieszyło i rozsierdziło równocześnie „ugruntowywanie cnót niewieścich”, bo było jaskrawe i kuriozalne. Poruszyła niestosowność, rozśmieszył archaiczny język, rozsierdziły: wstecznictwo i patriarchalny ton. Dobra, pośmialiśmy się i – co lubimy najbardziej – ponarzekaliśmy, a teraz zastanówmy się, czemu na taką samą skalę nie rażą nas mniej spektakularne, choć dużo bardziej niebezpieczne, mające się niestety ciągle świetnie, schematy przekazywane najmłodszym od lat z pokolenia na pokolenie. (Mam wrażenie, że coś w tej kwestii minimalnie drgnęło dopiero niedawno.)
Zawstydzanie

Miałam siedem albo osiem lat. Kolega w klasie drwił z nas (dziewczynek) dlatego, że nie wiedziałyśmy, co to jest seks, choć sam z pewnością nie wiedział dużo więcej od nas. Mama mojej koleżanki – nota bene córka Stefana Kisielewskiego – doradziła mi odpowiedź, która wydała mi się wówczas nieprawdopodobnie błyskotliwa, mianowicie że „seks to po niemiecku sześć”. Moje ego było w siódmym niebie na myśl o tym, że mam na podorędziu tekst, który na bank upierdliwemu koledze pójdzie w pięty! Użyłam go na pierwszej przerwie, podczas której znowu nam dokuczał i… zostałam wezwana do pani wychowawczyni, która publicznie mnie pouczyła, że „chyba w tym wieku nie wypada mówić o seksie!”. To, że usłyszała słowo „seks” z moich ust, ale nie usłyszała go wcześniej z ust kolegi, zwaliłam na karb jej wieku (przez wszystkie te lata byłam święcie przekonana, że dobijała wtedy do siedemdziesiątki – dopiero niedawno mama uświadomiła mi, że ona mogła mieć wtedy około czterdziestu lat… jednak garsonki postarzają). Wydarzenie to nie utkwiło więc we mnie jako symbol nierównego traktowania chłopców i dziewczynek, tylko jako okrutne, podłe i przede wszystkim bezdennie głupie posługiwanie się zawstydzaniem, kiedy nie ma się wystarczających kompetencji, żeby dobrze wykonać swoją pracę. Osoba (uczeń, student, klient, pacjent, petent) zawstydzona poczuje się w jakimś stopniu winna, przez co o nic nas nie oskarży. Podobną sytuację miałam kilka dni temu, kiedy mój ulubiony pomarańczowy dostawca internetu próbował ode mnie wyłudzić wyższą opłatę. Zapytana przez antypatyczną konsultantkę, czy nie wydało mi się dziwne, że nie podpisałam jednego dokumentu, który zgodnie z umową miał być wysłany wraz z innymi do podpisu (a nie został), odpowiedziałam: „nie, niestety nie wiem, czemu źle wykonujecie swoją pracę”. Analogicznie, dziś powiedziałabym swojej dawnej pani od nauczania wczesnoszkolnego, że „wypadanie” czy „niewypadanie” nie jest żadną kategorią i jeśli z jakiegokolwiek powodu czuje się niezręcznie, kiedy mówi się przy niej o seksie, to to właśnie powinna zakomunikować dzieciom. Bo problem wcale nie był we mnie, ani w tym, że użyłam tego słowa, tylko w niej, że tak na nie reaguje – gdybym wiedziała, nie sprawiłabym jej nieprzyjemności celowo.
Zawstydzanie, zwłaszcza dzieci, niesie za sobą ryzyko wyrządzenia im krzywdy, widocznej niestety dopiero w ich dorosłym życiu. Kiedy pracowałam w szkole, do moich obowiązków należało nie tylko uczenie polskiego, ale też opieka nad młodszymi dziećmi w świetlicy. Pewnego razu sześcioletnia dziewczynka, podchodząc do mnie, weszła niechcący na kant mojego biurka, szybko zauważając, że ocieranie się nie swoimi miejscami intymnymi, sprawia jej radość. Patrząc mi więc prosto w oczy, wyznała z ogromnym uśmiechem, że „to przyjemne jest!”. Uczuciem dominującym było we mnie przerażenie, że zaraz wejdzie któraś z pań i – właśnie ze względu na wspomniany brak kompetencji – zacznie ją zawstydzać, że kto to widział, że takie zachowanie dziewczynce nie przystoi (pamiętajmy, że żyjemy w kulturze, w której ciągle kobieca masturbacja jest tematem tabu – tolerujemy, niechętnie, tylko męską). Nie miałam pojęcia, jak się zachować. Umówmy się, że nie była to sytuacja komfortowa, ale mój komfort był tutaj akurat najmniej ważny. Musiałam w ułamku sekundy podjąć decyzję, jak szybko i sprawnie przerwać dziewczynce w sposób, który nie będzie inwazyjny dla jej formującej się dopiero seksualności. Uśmiechnęłam się więc serdecznie, odpowiadając: „wiem”. Mam głęboką nadzieję, że aprobata odkrywania własnej seksualności wyartykułowana przez drugą, dużo starszą i bardziej doświadczoną kobietę zakoduje w niej najlepsze i najzdrowsze odruchy. (Bo nie chciałam jej oduczyć czerpania przyjemności z dotykania własnego ciała, tylko robienia tego przy osobach postronnych.) Potem szybko zaprosiłam ją z drugiej strony stołu, rozpraszając jej uwagę czymś zupełnie innym. Mam nadzieję, że nigdy nikomu nie pozwoli odebrać sobie tej niewinnej, pięknej czułości do samej siebie.
Seks jest niestety wyjątkowo wdzięcznym do zawstydzania tematem, ale nie jedynym. Rolą nauczycieli i rodziców jest oczywiście wskazanie dziecku co robi (w każdej dziedzinie) dobrze, a nad czym jeszcze powinno popracować, jednak merytoryczna informacja zwrotna powinna być mu przekazywana nie przy świadkach i nie w formie upomnienia czy pretensji. Również dlatego, żeby oswoić je z porażkami i pokazać, że nie są niczym złym – są nieuniknioną częścią procesu, jakim jest nauka, ale też – w szerszej perspektywie – procesu, jakim jest życie.

Fetyszyzacja dziewictwa

O koszmarnym zjawisku fetyszyzacji dziewictwa pisałam tu już kilka razy. Dziewictwo nazywane zresztą również, nomen omen, „cnotą” jest czymś absolutnie neutralnym. Nie ma niczego ani dobrego, ani złego w jego posiadaniu, nie ma też niczego ani dobrego, ani złego w jego traceniu. Najważniejsza jest dojrzałość (nie zawsze związana z wiekiem), gotowość i przede wszystkim świadomość będąca wynikiem rzetelnej edukacji seksualnej. W jednej z moich szkół edukacja seksualna wyglądała w ten sposób, że zawstydzonej pani, która przyszła nam, siedemnastolatkom, poopowiadać o seksie, rycersko pospieszył na ratunek chodzący do klasy równoległej, z którą uczęszczaliśmy na te zajęcia, syn Kazika Staszewskiego i sam założył prezerwatywę na banana. Cieszę się, że pani mogła się kilku przydatnych rzeczy od nas dowiedzieć, ale przez rzetelną edukację seksualną rozumiem długotrwały, rozpoczęty w przedszkolu proces uczenia dzieci o ich cielesności, o granicach, o tym, czym jest intymność. Inaczej wyrosną na kaleki, które możemy obserwować zarówno w moim pokoleniu (choć to zaczyna się na szczęście zmieniać, ale tylko dlatego, że świadomi, sterapeutyzowani ludzie odrzucają wszystkie bzdury, którymi byli karmieni w dzieciństwie i budują swoją rzeczywistość na nowo), jak i w pokoleniu naszych rodziców i dziadków.

fot. Bożena Szuj
Ocenianie i brak empatii

Kolejnym grzechem dawnego wychowania, w którym z pewnością sporą rolę odegrał kościół (w końcu inne wyznania i religie można tolerować, ale tylko ta „nasza” jest słuszna) jest przyznawanie sobie prawa do oceny innych. Oceniamy nie tylko wygląd zewnętrzny naszych bliźnich, ale też ich moralność wg wpojonych, często niedorzecznych standardów – wchodzimy z buciorami w ich prywatne, intymne sprawy, nie znając ich historii, nie znając ich drogi, ale dając sobie na to przyzwolenie w imię… no właśnie… W imię czego? Na pewno nie w imię altruistycznej troski o ich zagubione dusze, bo w tej ocenie nie ma miłości – jest natomiast pogarda. (Wynikająca oczywiście z naszego niskiego poczucia własnej wartości, ale to nas nie usprawiedliwia.)
Jednak prawdziwym niebezpieczeństwem wynikającym z oceniania innych jest wyzbywanie się naturalnej dla większości ludzi empatii. Jeśli pozwalamy sobie na ocenę innych, automatycznie ich odczłowieczamy. Na tym żerują zresztą wszystkie tabloidy, wmawiając nam, że osoby publiczne, wybierając swój zawód, zrzekają się prywatności, więc mamy do ocen prawo, a jeśli przez przypadek zrobi się nam ich szkoda, szybko zostaniemy „sprowadzeni na ziemię” informacją, ile ci biedacy zarabiają – wtedy nam na pewno wszelkie współczucie przejdzie. Jak zdrowy emocjonalnie, empatyczny człowiek reaguje na czyjeś słowa o depresji, myślach samobójczych, poczuciu doświadczania rasizmu? Empatią, zrozumieniem i smutkiem. Nie jest dla niego istotne, co „wydarzyło się naprawdę, obiektywnie”. Odczuwa łączność gatunkową z tym, kto się przed nim odsłania. Chce mu pomóc, życzy mu dobrze. Co się więc stało z ludźmi, którzy po obejrzeniu wstrząsającego wywiadu z Meghan Markle i księciem Harrym przeprowadzonego przez Oprah Winfrey zareagowali… podejrzliwością, wrogością i… przede wszystkim surową oceną właśnie? Jeśli ktoś mówi głośno o chęci odebrania sobie życia, to czy dyskusje na temat jego mądrości, inteligencji czy wręcz skłonności do konfabulacji są rzeczywiście reakcją właściwą? Reakcją, która przystoi wrażliwemu, empatycznemu człowiekowi…?
We mnie – choć wiem, że jest to sprzeczne z moją naturą – ocenianie zostało wpojone na tyle mocno, że w bardzo wielu sytuacjach jest moim pierwszym, niekontrolowanym odruchem. Nie lubię siebie takiej i wkładam naprawdę dużo pracy w to, by wytworzyć w sobie nowe, zdrowe mechanizmy. Marzy mi się świat, w którym ocenianie będzie piętnowane, bo jedynie na to zasługuje.

Wymuszanie grzeczności

Bliżej niesprecyzowana i dość enigmatyczna grzeczność jest znakomitym narzędziem do szantażowania dzieci. Nikt nie wie do końca o co w niej chodzi, ale można użyć władzy nad dzieckiem, wypowiadając magiczną kwestię „byłeś niegrzeczny” i karząc je. Czy alternatywą jest pozwolenie dziecku, by weszło nam na głowę? Nie. Alternatywą jest nauczenie się siebie i swoich potrzeb na tyle dobrze, by sprawnie i przejrzyście je dziecku artykułować. Forma przekazu musi też być dostosowana do możliwości percepcyjnych dziecka. Bieganie czy krzyczenie nie jest ani dobre, ani złe, ale w niektórych wypadkach bywa niebezpieczne, w innych przeszkadzające ludziom dookoła. Za każdym razem dobrze wytłumaczyć, czemu prosimy, żeby dziecko czegoś nie robiło. Najlepiej też, żeby wpisywało się to w ustalone wcześniej zasady ogólne. Oczywiście może nas nie posłuchać, jeśli chce, ale musi się wtedy liczyć z konsekwencjami, które przedstawimy mu zawczasu. To umacnia w dziecku poczucie, że jest wolne, ale też poczucie, że jest decyzyjne.
Dlaczego o tym piszę w kontekście innych błędów wychowawczych, które odciskają na nas piętno w dorosłym życiu? Dlatego, że terror bycia grzecznym zabija w nas pierwotne instynkty, które nas chronią. Jeśli wsłuchamy się w siebie uważnie, szybko wychwycimy dla kogo nie chcemy być grzeczni i mili – to sygnał, żeby od takich osób uciekać. Nie musimy być opryskliwi oczywiście, ale nie bądźmy grzeczni wbrew sobie. Jeśli złapiemy kontakt ze swoją intuicją, ona nas nie zawiedzie. I piszę to jako osoba, która nigdy niestety swojej intuicji akurat nie słuchała, zawsze na tym fatalnie wychodząc.

Stawianie siebie na ostatnim miejscu

Jaki obraz świata przedstawiamy dziecku, kiedy się dla niego i jego drugiego rodzica nieustannie poświęcamy? Kiedy żyjemy tylko dla innych (i życiem innych), kiedy przymuszamy je, by na pierwszym miejscu stawiało innych i karcimy, kiedy śmie postawić na pierwszym miejscu siebie? Przedstawiamy mu obraz świata, w którym relacje opierają się na wyrzeczeniach i krzywdzie. Przedstawiamy mu obraz świata, w którym nie można postawić granic, bo każdy akt poznania samego siebie zaliczany jest do tych „egoistycznych”. Banalna prawda jest taka, że jeśli nie nauczymy się siebie, swoich potrzeb i tego jak mądrze i dobrze się sobą opiekować, nasza pomoc innym czy opieka nad nimi będzie w najlepszym przypadku bezwartościowa, a w najgorszym toksyczna. Wbrew jakiejś bardzo dziwnej, choć powszechnej opinii, ludzie szczerze kochający samych siebie (nie, to nie narcyzm – narcyzm na ogół rodzi się właśnie z niechęci do siebie) są dużo bardziej otwarci, serdeczni i empatycznie wobec innych, bo – praktykując na sobie – wiedzą jak. Natomiast ludzie, którzy nie są ze sobą pogodzeni, nie umieją się ze sobą skonfrontować, a nawet gdzieś w środku szczerze się nienawidzą, często rekompensują to sobie przesadną pomocą innym, ale są równocześnie jak tykające bomby. Na ogół zresztą za zamkniętymi drzwiami znęcają się nad tymi, którzy są od nich słabsi i zależni.
Myślę, że – co się zresztą łączy z poprzednim rozdziałem – jeśli przychodzi do nas dziecko, które jeszcze wczoraj najbardziej na świecie lubiło się bawić z jakimś kolegą, a dziś stwierdza, że jednak go nie lubi i już się z nim bawić nie chce, bardzo niedobrym pomysłem jest przymuszanie go do kontynuacji tej znajomości, zarzucanie mu niekonsekwencji („wczoraj ci jakoś odpowiadał!”) czy szantażowanie go emocjonalne tym, że „jeśli się z nim przestanie bawić, zrobi mu przykrość”. Tego też jako dziecko doświadczałam, dziś jednak widzę w tym kilka zagrożeń. Po pierwsze, niekonsekwencja nie jest wcale grzechem ciężkim (chyba, że mówimy o wychowywaniu dzieci, to wtedy jest) i każdy człowiek w każdym momencie ma prawo się rozmyślić, zmienić zdanie, zobaczyć coś w innym świetle, nowych barwach i stwierdzić, że jednak nie, że to nie dla niego. Nawet (a może przede wszystkim) bardzo mały człowiek. Po drugie jeśli nie wypracujemy w dziecku umiejętności wytłumaczenia (nam, ale tak naprawdę sobie) dlaczego wczoraj chciało się z kimś bawić, a dziś już nie chce, to istnieje duże zagrożenie, że w przyszłości nie będzie umiało zmierzać się z problemami, próbując je rozwiązywać, bo przecież każda sytuacja jest inna. Z jednym naprawdę nie warto (i tak naprawdę nigdy nie było warto) się bawić, a z innym po ustaleniu zdrowych granic i zasad można stworzyć dużo lepszą i bardziej wartościową relację, a jej zerwanie po pierwszym zgrzycie byłoby wylaniem dziecka z kąpielą. W końcu po trzecie komunikat „jeśli się z nim przestaniesz bawić, zrobisz mu przykrość” jest zasianiem w dziecku przekonania, że potrzeby innych są ważniejsze od jego potrzeb. Nie są. Rolą każdego człowieka jest zadbanie o własny komfort – nikt nie zrobi tego lepiej od nas, więc i my nie zaspokoimy czyichś potrzeb za kogoś (choć próbując, czujemy się lepszymi ludźmi). Tu się zresztą pojawia problem z bardzo niestety popularną narracją (zwłaszcza wśród porzuconych kobiet), że jeśli ktoś rezygnuje ze związku z nami, to „nie był nas wart”, innymi słowy, jeśli nasze drogi się rozchodzą, to mamy tylko dwie możliwości: być porzuconą ofiarą albo rzucającym nikczemnikiem. Tymczasem wszelkiego typu relacje rozpadają się z przeróżnych powodów wtedy, kiedy nadejdzie na to czas. Rzadko kiedy jest to czyjakolwiek wina, a już tym bardziej wina jednej tylko ze stron. Oczywiście, że rezygnując z relacji z drugą osobą sprawimy jej przykrość. Sprawianie czasem przykrości jest nieuniknioną, choć nieprzyjemną, częścią naszego życia. Warto uczyć tego dzieci od najmłodszych lat. Warto też pokazywać im, jak minimalizować cierpienie innych spowodowane naszymi wobec nich decyzjami, poprzez szczere i przejrzyste wyjaśnianie powodów swojego postępowania. Nie mówię tu nawet o tłumaczeniu się, lecz zaopiekowaniu drugą osobą w trudnej dla niej chwili. Po ludzku. Z empatią.

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „On a Plain” Nirvany, dodając do moich ulubionych wersów „I love myself better than you/I know it’s wrong so what should I do?” jeszcze od siebie „No, it’s absolutely not!”.

