„Słodki koniec dnia”

scenariusz: Jacek Borcuch,
Szczepan Twardoch
reżyseria:
Jacek Borcuch
gatunek: dramat
produkcja: Polska
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Dolce Fine
Giornata/Słodki koniec dnia

pełny opis filmu wraz z obsadą

Dziś mogę już zdradzić, że ostatnim razem, kiedy byłam w kinie przypadkowo na „Glorii Bell”, tak naprawdę wybrałam się na (akurat w wyniku jakiegoś błędu niegrany tego dnia) „Słodki koniec dnia”.  Bardzo przeżywałam to, że nie udało mi się na niego zdążyć, niezwykle się więc ucieszyłam, kiedy otworzyła się przede mną perspektywa zobaczenia go w krakowskim Kinie Pod Baranami. Film okazał się przepięknym, niesłychanie poetyckim i przejmującym obrazem, który został we mnie na długi czas.
W maleńkiej włoskiej miejscowości Volterra położonej w Toskanii mieszka z mężem Włochem i dziećmi polsko-żydowska poetka, laureatka nagrody Nobla – Maria Linde (w tej roli Krystyna Janda). Żyjąc w cudownej leniwej włoskiej atmosferze, wśród obłędnych widoków, w chwale, sławie i uznaniu czytelników oraz będąc otoczona miłością, szacunkiem i bezgraniczną akceptacją najbliższych wydawać by się mogło, że ma wszystko. Jednak jest w niej jakaś pustka, którą próbuje zapełnić, choć być może tylko zagłuszyć… Jak każdy artysta, Maria pragnie więcej, mocniej i głębiej. Świat na ogół nie umie tej potrzeby spełnić, a ona, tonąc, chwyta się dokładnie tego, co nie pozwoli jej bezpiecznie dopłynąć do brzegu. Może zresztą „bezpiecznie” jest tu właśnie słowem kluczem…
Punktem zwrotnym filmu jest moment, w którym Marie odbiera honorowe obywatelstwo Volterry, co zbiega się w czasie ze straszliwą tragedią, która miała miejsce w Rzymie i – mocno nią poruszona – wygłasza mowę, której nikt nie umie zrozumieć w pełni, więc zaczyna ona budzić sprzeciw i wrogość całej małej społeczności, jak również pewien rodzaj pretensji rodziny i przyjaciół. Ceniona za niezależność w myśleniu, wolność, doskonałe poruszanie się wśród słów, swobodę formułowania myśli Maria Linde, nagle zostaje surowo ukarana za… brak dyplomacji (której wydawać by się mogło, nikt przecież od niej nie powinien oczekiwać) i powiedzenie czegoś, co nie mieści się w niczyich normach. Jacek Borcuch i Szczepan Twardoch włożyli w usta bohaterki słowa jednego z najwybitniejszych kompozytorów XX wieku, Karlheinza Stockhausena po zamachu 11 września 2001 roku na World Trade Center (w filmie zabrakło mi wyraźnego zaznaczenia, kto został zacytowany), który nazwał go „największym dziełem sztuki wszech czasów” i spotkał się z niewiarygodnym ostracyzmem społecznym, tracąc automatycznie posadę dyrektora festiwalu, który stworzył, a także będąc usuwanym z programów wielkich festiwali światowych. Czy reakcja (społeczeństwa) była adekwatna? Jestem w bardzo nielicznym gronie osób, uważających, że zdecydowanie nie.
Stockhausen nigdy nie powiedział, że to, co się stało, było dobre, że popiera działania terrorystów, czy upaja się świadomością mnogości ofiar. On stwierdził tylko coś, co naprawdę – porzucając emocje – można rozpatrzyć i z czym można byłoby się zgodzić. Atak zaplanowany był perfekcyjnie i z niewiarygodną precyzją tak, jak dzieło sztuki. Natomiast transmitowanie go przez większość telewizyjnych stacji sprawił, że przed telewizorami licznie zasiadła ogromna publiczność. Czemu fakt transmitowania śmierci nie oburzył aż tak społeczeństwa? Czemu robienie – przez media – z bestialstwa dzieła sztuki nikogo nie obeszło, ale już próba zdiagnozowania tej sytuacji zrujnowała na jakiś czas życie zawodowe Stockhausena? (Tysiące razy przepraszał za te słowa, próbował tłumaczyć swoje intencje, lecz reputacja przywarła do niego już na zawsze.) Czy tylko ja dostrzegam tu zakłamanie i dosyć wybiórczą moralność na pokaz? Te same media, które zrobiły z ataku na WTC dochodowe widowisko (i czy naprawdę tylko mnie to brzydzi?), niedługo później przedstawiły światu kolejny show z „z niezrównoważonym, szalonym” kompozytorem w roli głównej. Show, który skupił znacznie więcej odbiorców, niż prawdopodobnie wszystkie dotychczasowe muzyczne dokonania Stockhausena. Show, który również stał się dziełem sztuki, niewiele tylko mniejszym w swojej skali od amerykańskiej tragedii.
Fakt, że Maria Linde na chwilę stała się Stockhausenem, wydał mi się równocześnie ciekawy i dosyć dziwny. Tym bardziej, że kontekst tej samej wypowiedzi w dwóch sytuacjach był znacznie inny. Co prawda bohaterka filmu mówiła także o zamachu terrorystycznym (wysadzenie się na pełnym ludzi placu) transmitowanym przez lokalne media, jednak mnie osobiście trudno było uwierzyć twórcom w realność takiego wystąpienia. Prawdopodobnie inaczej bym do tego podeszła, nie wiedząc, czyje to słowa. Ciekawie jednak została ukazana zawsze tak samo przewidywalna reakcja większości. Większość nigdy nie lubiła, nie lubi i nie będzie lubić samodzielnego, nieskrępowanego normami myślenia. Próżno szukać w niej zrozumienia i wolności, tak potrzebnej twórcom.
Jak już pisałam wcześniej, film przez swoją poetykę niesamowicie mnie zauroczył i poruszył. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to… Krystyna Janda. Sama nie wiem, czy to kwestia gry aktorskiej (przecież jest to aktorka wybitna, więc raczej pewnie nie), czy naprawdę fatalnego pomysłu na jej wygląd. Niedopasowana, żadna „fryzura”, przeszkadzająca mi się skupić na filmie i nakłaniająca do ciągłej refleksji czy jest na sali fryzjer? oraz jej kostiumy, jakby na siłę pokazujące wszelkie mankamenty sylwetki i niesłychanie poszerzające tę zawsze przecież do tej pory zgrabną kobietę. Rozumiem, że główna bohaterka miała być brzydka zewnętrznie i piękna wewnętrznie, jednak nie pochwalam doboru środków.
Na wspomnienie zasługuje jednak doskonała, klimatyczna muzyka Daniela Blooma, oszałamiające plenery i zdjęcia oraz doskonała, nienachalna, ale równocześnie przejmująca narracja. Film naprawdę gorąco polecam.

ZWIASTUN:

One thought on “„Słodki koniec dnia””

Leave a comment