
fot. Jan Lewandowski
Od czasu do czasu mamy w naszym kraju wysyp ekspertów z jakiejś wybranej dziedziny – np. savoir-vivre’u, medycyny czy ekonomii. Językoznawstwo nie jest w tym odosobnione, zatem zdarza mi się z rozbawieniem obserwować przedziwne językowe teorie wypowiadane przez laików w myśl zasady:
Nie znam się, więc się wypowiem.
– zasada, w myśl której wypowiadane są różne dziwne teorie
Kiedy więc przyjdzie już pora na językoznawstwo właśnie, co jakiś czas powraca temat wcale już nie taki świeży, czyli żeńskie końcówki w nazwach zawodów i stanowisk piastowanych przez kobiety. Z jednej strony zasady wydają się być bardzo proste: większość zawodów i stanowisk posiada zarówno formę męską, jak i żeńską, które są tak samo poprawne. (Z niektórymi żeńskimi jesteśmy zaznajomieni bardziej, jak np. „nauczycielka” czy „malarka”, z innymi mniej, jak „filolożka” czy „naukowczyni”, więc nas czasem rażą czy śmieszą, ale fakt faktem, są poprawne, a z tym ciężko dyskutować.) Do tego, jak to na ogół z językiem bywa, mamy dość sporą dowolność i możemy sobie spośród szerokiego wachlarza form poprawnych wybrać do używania tę, która się nam najbardziej podoba. Nie będę się zajmować rozstrzyganiem, która forma z poprawnych jest „lepsza”, bo to oczywiście niedorzeczne. Zwróciłam jednak uwagę na pewne zjawisko, którą rozpoczęła głośna sprawa, mianowicie publiczne przyznanie się do preferowania formy „ministra” przez pewną ministrę. Żeby być precyzyjną, muszę dodać, że dziennikarz przeprowadzający wywiad zapytał ją, jak by wolała, żeby się do niej zwracać, podając kilka poprawnych słownikowo form (w tym „ministrę”), a ona grzecznie odpowiedziała, że wolałaby, żeby się do niej zwracać „ministra”. Wydawałoby się, że trudno znaleźć mniej kontrowersyjne wydarzenie w programie publicystycznym, a jednak…
Okazało się, że ruszyła lawina. Nagle każdy Polak poczuł się językoznawcą, niezależnie od wykształcenia, ilorazu inteligencji, profesji, klasy społecznej, wieku czy płci. Oto wszyscy nagle zjednoczyli się w jednym wielkim Je suis Językoznawca i Językoznawczyni. Z tym, że po polsku, czyli powstały dwa obozy: Obóz Obrońców Ministry i Obóz Prześmiewców Ministry.
Patrzyłam na to najpierw ze śmiechem, a potem z rosnącym niepokojem, jak mała jest nasza społeczna świadomość językowa. Dlaczego?
a) Po pierwsze dlatego, że jeśli jakaś forma jest poprawna, to jest poprawna i koniec. To przekreśla sens jakiejkolwiek dyskusji na jej temat.
b) Po drugie dlatego, że to język jest dopasowany do nas, a nie my do języka (na głębszym poziomie się z tym nie zgadzam, ale jesteśmy w tej chwili na najwyższej powierzchni) i skoro ktoś z pięciu poprawnych słów, którymi może siebie opisać, najlepiej utożsamia się z jednym z nich, to to jest jego wybór i jego sprawa. Słowa mają prawo się nam nie podobać i jedyne, co możemy z tym zrobić, to ich nie używać. I to zagadnienie też właśnie wyczerpałam w całości.
c) Po trzecie dlatego, że jeśli widzimy, że ktoś – może trochę na przekór oczekiwaniom, może trochę nawet odważnie – wybrał do używania słowo niepopularne i akurat bardzo nam ono przypadło do gustu, to naprawdę jeszcze nie jest powód, żeby wszystkie pozostałe cztery poprawne słowa określające to samo zdetronizować i wprowadzić jakiś terror używania tylko tego jednego.
Podejrzewam, że u jednej ze stron zagrał tu tzw. syndrom dziada borowego (czy też Janusza z wąsem), objawiający się zatwardziałością w przekonaniu, że „skoro przez czterdzieści lat to jakoś nikomu nie przeszkadzało, to tak powinno zostać, a nie… wydziwiają!”. Z kolei u drugiej ze stron prawdopodobnie zagrał najgorszy rodzaj źle pojętego feminizmu połączonego z niedouczeniem i niepotrzebnym nabuzowaniem. I kiedy tak jedna strona trwała w przekonaniu, że „ministra” brzmi idiotycznie, niepoważnie i groteskowo, bo powagi dodają urzędom tylko nazwy męskie, a druga, że określenie kobiety mianem „minister” (nawiasem mówiąc, „pani minister” przecież, a nie „pana minister”) jest seksistowskie, szowinistyczne, podłe i upokarzające i że docelowo po to są w języku żeńskie końcówki, żeby ich używać (biedni uciśnieni językowo Anglicy…), ja nieśmiało chciałabym zauważyć inną rzecz.
Rodzaj męski ma w języku polskim nie tylko mężczyzna i wszystko to, co go określa, ale również… CZŁOWIEK.
I kiedy przypomnimy sobie definicję słowa „człowiek”:
istota żywa wyróżniająca się najwyższym stopniem rozwoju psychiki
i życia społecznego;
reprezentant najlepszych cech ludzkich
– słownikowa definicja „człowieka”
a potem „kobiety”:
dorosły człowiek płci żeńskiej
– słownikowa definicja „kobiety”
to jakby widać, że: CZŁOWIEK ≥ KOBIETA
[opornym od razu tłumaczę, że tak samo CZŁOWIEK ≥ MĘŻCZYZNA, a kwestia zbiegu rodzajników obu tych słów w języku polskim naprawdę nie jest patriarchalnym spiskiem]
W związku z tym, mówiąc o swojej wyuczonej profesji, mam do wyboru dwa tak samo poprawne słowa: „językoznawca” oraz „językoznawczyni”, ale to, którego z nich użyję, zdradzi o mnie coś więcej – mianowicie, czy uważam, że definiuje mnie moja płeć, czy też fakt, że należę do gatunku ludzkiego.
W miarę możliwości staram się, mówiąc o sobie, używać jedynie męskich rodzajników, kiedy tylko mam taką językową możliwość, nie będąc zwolennikiem ( 😉 ) przesadnego epatowania swoją płcią. Nie oznacza to jednak, że miałabym śmiałość wytykać innym kobietom poprawne używanie polszczyzny w sposób, który mi osobiście nie przypadł nigdy do gustu!
Tak więc apeluję o wypicie kubka melisy i spożytkowanie swoich wewnętrznych pokładów językowej energii do otworzenia się na język i jego zgłębienia, nie zaś zamykania się na niego w przekonaniu, że się wie o nim już wszystko. Mogę zagwarantować, że jeszcze przed każdym z nas ogrom wiedzy do przyswojenia!
