Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami

fot. Jan Lewandowski

Od czasu do czasu mamy w naszym kraju wysyp ekspertów z jakiejś wybranej dziedziny – np. savoir-vivre’u, medycyny czy ekonomii. Językoznawstwo nie jest w tym odosobnione, zatem zdarza mi się z rozbawieniem obserwować przedziwne językowe teorie wypowiadane przez laików w myśl zasady:

Nie znam się, więc się wypowiem.

– zasada, w myśl której wypowiadane są różne dziwne teorie

Kiedy więc przyjdzie już pora na językoznawstwo właśnie, co jakiś czas powraca temat wcale już nie taki świeży, czyli żeńskie końcówki w nazwach zawodów i stanowisk piastowanych przez kobiety. Z jednej strony zasady wydają się być bardzo proste: większość zawodów i stanowisk posiada zarówno formę męską, jak i żeńską, które są tak samo poprawne. (Z niektórymi żeńskimi jesteśmy zaznajomieni bardziej, jak np. „nauczycielka” czy „malarka”, z innymi mniej, jak „filolożka” czy „naukowczyni”, więc nas czasem rażą czy śmieszą, ale fakt faktem, są poprawne, a z tym ciężko dyskutować.) Do tego, jak to na ogół z językiem bywa, mamy dość sporą dowolność i możemy sobie spośród szerokiego wachlarza form poprawnych wybrać do używania tę, która się nam najbardziej podoba. Nie będę się zajmować rozstrzyganiem, która forma z poprawnych jest „lepsza”, bo to oczywiście niedorzeczne. Zwróciłam jednak uwagę na pewne zjawisko, którą rozpoczęła głośna sprawa, mianowicie publiczne przyznanie się do preferowania formy „ministra” przez pewną ministrę. Żeby być precyzyjną, muszę dodać, że dziennikarz przeprowadzający wywiad zapytał ją, jak by wolała, żeby się do niej zwracać, podając kilka poprawnych słownikowo form (w tym „ministrę”), a ona grzecznie odpowiedziała, że wolałaby, żeby się do niej zwracać „ministra”. Wydawałoby się, że trudno znaleźć mniej kontrowersyjne wydarzenie w programie publicystycznym, a jednak…
Okazało się, że ruszyła lawina. Nagle każdy Polak poczuł się językoznawcą, niezależnie od wykształcenia, ilorazu inteligencji, profesji, klasy społecznej, wieku czy płci. Oto wszyscy nagle zjednoczyli się w jednym wielkim Je suis Językoznawca i Językoznawczyni. Z tym, że po polsku, czyli powstały dwa obozy: Obóz Obrońców Ministry i Obóz Prześmiewców Ministry.
Patrzyłam na to najpierw ze śmiechem, a potem z rosnącym niepokojem, jak mała jest nasza społeczna świadomość językowa. Dlaczego?

a) Po pierwsze dlatego, że jeśli jakaś forma jest poprawna, to jest poprawna i koniec. To przekreśla sens jakiejkolwiek dyskusji na jej temat.

b) Po drugie dlatego, że to język jest dopasowany do nas, a nie my do języka (na głębszym poziomie się z tym nie zgadzam, ale jesteśmy w tej chwili na najwyższej powierzchni) i skoro ktoś z pięciu poprawnych słów, którymi może siebie opisać, najlepiej utożsamia się z jednym z nich, to to jest jego wybór i jego sprawa. Słowa mają prawo się nam nie podobać i jedyne, co możemy z tym zrobić, to ich nie używać. I to zagadnienie też właśnie wyczerpałam w całości.

c) Po trzecie dlatego, że jeśli widzimy, że ktoś – może trochę na przekór oczekiwaniom, może trochę nawet odważnie – wybrał do używania słowo niepopularne i akurat bardzo nam ono przypadło do gustu, to naprawdę jeszcze nie jest powód, żeby wszystkie pozostałe cztery poprawne słowa określające to samo zdetronizować i wprowadzić jakiś terror używania tylko tego jednego.

Podejrzewam, że u jednej ze stron zagrał tu tzw. syndrom dziada borowego (czy też Janusza z wąsem), objawiający się zatwardziałością w przekonaniu, że „skoro przez czterdzieści lat to jakoś nikomu nie przeszkadzało, to tak powinno zostać, a nie… wydziwiają!”. Z kolei u drugiej ze stron prawdopodobnie zagrał najgorszy rodzaj źle pojętego feminizmu połączonego z niedouczeniem i niepotrzebnym nabuzowaniem. I kiedy tak jedna strona trwała w przekonaniu, że „ministra” brzmi idiotycznie, niepoważnie i groteskowo, bo powagi dodają urzędom tylko nazwy męskie, a druga, że określenie kobiety mianem „minister” (nawiasem mówiąc, „pani minister” przecież, a nie „pana minister”) jest seksistowskie, szowinistyczne, podłe i upokarzające i że docelowo po to są w języku żeńskie końcówki, żeby ich używać (biedni uciśnieni językowo Anglicy…), ja nieśmiało chciałabym zauważyć inną rzecz.
Rodzaj męski ma w języku polskim nie tylko mężczyzna i wszystko to, co go określa, ale również… CZŁOWIEK.
I kiedy przypomnimy sobie definicję słowa „człowiek”:

istota żywa wyróżniająca się najwyższym stopniem rozwoju psychiki
i życia społecznego;
reprezentant najlepszych cech ludzkich

– słownikowa definicja „człowieka”

a potem „kobiety”:

dorosły człowiek płci żeńskiej

– słownikowa definicja „kobiety”

to jakby widać, że: CZŁOWIEK ≥ KOBIETA

[opornym od razu tłumaczę, że tak samo CZŁOWIEK ≥ MĘŻCZYZNA, a kwestia zbiegu rodzajników obu tych słów w języku polskim naprawdę nie jest patriarchalnym spiskiem]

W związku z tym, mówiąc o swojej wyuczonej profesji, mam do wyboru dwa tak samo poprawne słowa: „językoznawca” oraz „językoznawczyni”, ale to, którego z nich użyję, zdradzi o mnie coś więcej – mianowicie, czy uważam, że definiuje mnie moja płeć, czy też fakt, że należę do gatunku ludzkiego.
W miarę możliwości staram się, mówiąc o sobie, używać jedynie męskich rodzajników, kiedy tylko mam taką językową możliwość,  nie będąc zwolennikiem ( 😉 ) przesadnego epatowania swoją płcią. Nie oznacza to jednak, że miałabym śmiałość wytykać innym kobietom poprawne używanie polszczyzny w sposób, który mi osobiście nie przypadł nigdy do gustu!
Tak więc apeluję o wypicie kubka melisy i spożytkowanie swoich wewnętrznych pokładów językowej energii do otworzenia się na język i jego zgłębienia, nie zaś zamykania się na niego w przekonaniu, że się wie o nim już wszystko. Mogę zagwarantować, że jeszcze przed każdym z nas ogrom wiedzy do przyswojenia!

„Czas. Przewodnik użytkownika” Stefan Klein

zdjęcie pochodzi z portalu Allegro

tłumaczenie: Krzysztof Żak
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2009
oryginalny tytuł: Zeit – der Stoff aus dem das Leben ist

„Czas. Przewodnik użytkownika” to jedna z najbardziej ożywczych i inspirujących pozycji, jakie ostatnio przeczytałam. Stefan Klein w przystępny i lekki sposób, doskonałym językiem, opisuje zagadnienie bardzo złożone. Ile tak naprawdę istnieje równocześnie czasów? Jak bardzo czas może być elastyczny i subiektywny? Autor odpowiada na te pytania, zarówno wnikliwie analizując przykłady niesamowitych eksperymentów związanych z ludzką percepcją czasu, jak i opisując najciekawsze udokumentowane zaburzenia pracy mózgu, których skutkiem było kompletnie odmienne od „zdrowego” postrzeganie czasu przez osobę chorą.
Dla mnie samej cudownym odkryciem podczas lektury było to, że nie jestem jedyną osobą na świecie, która widzi, że nieprawdziwe jest powszechne przekonanie, że:

na długo wyczekiwanych wakacjach czas zlatuje szybciej.

– powszechne przekonanie, które nie jest prawdziwe

To, jak nam zlatuje, zależy tylko i wyłącznie od naszego nastawienia, wykonanej nad tym umysłowo pracy i świadomości, jak byśmy chcieli go postrzegać. Stefan Klein też to dostrzega.
Książka, choć napisana przez fizyka, perfekcyjnie łączy ze sobą aspekt psychologiczny, fizyczny, a nawet filozoficzny, płynnie się między nimi poruszając. Jest prawdziwym kompendium wiedzy o czasie.

P.S. Na deser, ponieważ wierzę, że wszystko ma swój początek w języku, coś z zakresu językoznawstwa – jedna z moich ulubionych definicji związku frazeologicznego zabijać czas:

Czyli: robić coś z nudów, żeby czas się nie dłużył. W naszych stosunkach z tym jedynym prawdziwym wrogiem jest coś ze stosunków między myśliwym i zwierzyną, przy czym role się zmieniają.
Albo to my gonimy czas, albo to czas nas goni. Kiedy czas nas dogoni, sprawi, że nas już nie będzie: nadejdzie nasz czas, i minie – czas nas w pewnym sensie zabija. Kiedy my czas dogonimy, to my go zabijamy. Jest go za dużo i trzeba coś z nim zrobić. Ale żeby aż zabijać?
– prof. Jerzy Bralczyk

Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów

fot. Jan Lewandowski

Prawdopodobnie nietrudno zgadnąć – patrząc na wszystkie moje zainteresowania, którym ten blog jest poświęcony – jaki mam stosunek do powyższego sformułowania. Dyplomatycznie rzecz ujmując, niechętny.

– To się w końcu weź zdecyduj: piszesz prozę, zajmujesz się badaniem języka, piszesz, śpiewasz i nagrywasz własne piosenki (a nawet płyty), gotujesz i prowadzisz blog kulinarny, pozujesz do wymyślanych przez siebie sesji fotograficznych, chcesz zwiedzać świat, fascynuje cię kryminologia i dojeżdżasz na to całe Koło Naukowe Kryminalistyki UJ, czy jednak zwycięża fascynacja Grecją i planujesz tam zamieszkać, więc uczysz się języka na poważnie?
– Przecież już zdecydowałam – robię to wszystko.

– dialog z ludźmi, którzy raczej nie zostają moimi kolegami

1. Kolejne zainteresowanie?!
Chyba raczej słomiany zapał!

Oczywiście oprócz swoich zainteresowań stałych, mam też tymczasowe, które przychodzą i odchodzą (czasem odchodzą na zawsze, czasem, by się znów za jakiś czas przypomnieć). Był taki moment, w którym moja fascynacja Islandią tak przybrała na sile, że rozpisałam sobie roczny plan czytania książek: najpierw o Islandii, potem beletrystyki autorów islandzkich, sag, a na końcu podręczników językoznawczych o gramatyce języka islandzkiego (właściwie udało mi się, nie bez trudu, dotrzeć tylko do jednego), co miałam połączyć z podstawowym kursem tegoż języka. Plan udało się zrealizować prawie w całości. Poległam na nauce islandzkiego. Kiedy zorientowałam się, że pomimo posiadania słuchu muzycznego, po raz dwunasty z rzędu nie jestem w stanie powtórzyć za lektorem kolejnych słówek,  uświadomiłam sobie, że opanowanie tego języka nie jest mi najwyraźniej dane. Poprawnie umiem powiedzieć jedynie: goszczące na moich plecach:

plecami nNi

vertu góður við mig (bądź dla mnie dobry) oraz góða nótt, sofðu rótt (dobranoc, śpij dobrze), po których to słowach mój królik Psubrat zawsze momentalnie zamyka oczka.
Reakcja kogoś z otoczenia na mój islandzki czas? Walcowate:

 

odbiło ci z tą Islandią!

– przykładowa reakcja na moje zainteresowanie tymczasowe

Ciągle moim marzeniem jest podróż do ojczyzny niepowtarzalnej Björk. Mam nadzieję, że uda mi się je kiedyś zrealizować.
Czy jednak cała ta moja islandzka przygoda była tylko słomianym zapałem? Chyba nie, a jeśli nawet ktoś tak to czuje, to czy coś w tym złego? W krótkim czasie przyswoiłam bardzo dużo fascynujących informacji, dzięki którym, jeśli spotkam kiedyś na swojej drodze kogoś, kto ma rozległą wiedzę na temat Islandii, będę mieć jakikolwiek punkt zaczepienia w rozmowie z nim, a nie siedzieć ciemna jak tabaka w rogu. Nie deklarowałam jednak nigdy, że zabieram się za pisanie doktoratu z tej dziedziny.
Innym przykładem są słynne wśród moich najbliższych nNotatki dotyczące tekstów filozoficznych, które co jakiś czas ktoś mi podrzuca. (Być może kiedyś opublikuję tu jakieś, jeśli zrozumiem, co miałam w trakcie ich pisania na myśli.) To przeważnie intensywny dla mojego mózgu tydzień, w którym czytam i analizuję jakiś tekst,  a potem, ze swoim upodobaniem do tabelek i kolorowych mazaków, robię notatki z tego, jak go rozumiem. To mnie wprowadza w coś w rodzaju twórczego transu, w którym nagle zaczynam rozumieć dużo więcej (stąd brak pewności, czy dziś coś z moich nNotatek będzie dla mnie jasne). Jednak znowu – nikomu nigdy nie obiecywałam, że w związku z tym, że lubię od czasu do czasu powytężać w ten sposób swój umysł, nagle rzucę wszystko i zacznę studiować filozofię.
Czy więc fascynacje tymczasowe są jakąś formą zdrady fascynacji stałych? No i czy tymczasowość jakiejś fascynacji przekreśla jej wartość? Odpowiedź twierdząca na którekolwiek z tych pytań kompletnie by mnie zdumiała.

2. Albo…, albo…

Mam wrażenie, że uwierzyliśmy, że istnieją jedynie dwa możliwe rozwiązania większości sytuacji, w których się znajdziemy (albo coś, albo coś odwrotnego) i w ogóle nie bierzemy pod uwagę miliona całkiem innych wariantów.

– Nie możesz mieć ciastka i zjeść ciastka!
– To ja zjem jedno na miejscu, a drugie proszę mi zapakować.

– moja rozmowa z ludźmi, którzy wierzą w mit o jednym ciastku

Jednym z przykładów na nasze złudzenie wyboru jednego z dwóch jest sytuacja, w której zmieniam fryzurę. Robię to dość często, więc osoby, z którymi spotykam się tylko raz w roku na jakichś uroczystościach, niemal za każdym razem widzą mnie w nieco innym wydaniu. I mam wrażenie, że stawiają sobie za punkt honoru wybranie, czy wolą mnie w nowej czy też starej fryzurze. Zupełnie, jakbym nie mogła wyglądać fatalnie w obydwu. Albo jakbym wyczerpała jakiś nieistniejący limit podobania się im, gdyby przypadkiem przypadły im do gustu obie moje fryzury. Zupełnie, jakby moja zmiana fryzury miała u mnie wynikać z potrzeby zanegowania swojego poprzedniego wyglądu, a wokół tych wyglądów musiały się utworzyć jakieś wrogie obozy. Oczywiście piszę to wszystko trochę z przymrużeniem oka, bo nikt normalny nie poświęca włosom (zwłaszcza cudzym) jakiejś znaczącej ilości czasu, jednak mechanizm wyboru czegoś albo czegoś jest na tym przykładzie mocno widoczny.
Kolejnym, niestety nieśmiertelnym, przekonaniem jest podział umysłu na ścisły i humanistyczny. (Co dosyć bawi, kiedy przypomnimy sobie ideę humanizmu edukacyjnego i „pięć okien duszy” Williama Torreya Harrisa, wśród których oprócz literatury/sztuki Harris wymienił także matematykę). W ślad za tym idzie zadziwiająca pewność, że dziecko w szkole może być dobre albo z matematyki, albo z polskiego. Sama miałam w liceum dwójkę z polskiego ze względu na pisanie, a z kolei piątkę z matematyki za niebywałe osiągnięcie na skalę naszej klasy, jakim było regularne odrabianie prac domowych. Równocześnie pisanie (co prawda niezadowalające mojego nauczyciela, ale sprawiające mnie samej przyjemność) szło mi bez większego trudu, natomiast matematyka wymagała ode mnie jakichś nakładów pracy. Głównie z korepetytorem. Ten zresztą, kiedy mu ogłosiłam wspaniałą nowinę, że postanowiłam zdawać matematykę na maturze (zdawałam ją jeszcze w czasach, kiedy można było dokonać innego wyboru), złapał się za głowę, nie pozostawiając złudzeń, co naprawdę myśli o moim wrodzonym matematycznym talencie, jednak dopięłam swego i zdałam maturę całkiem przyzwoicie.
Czy jednak w związku z tym, że osiągnięcie wyników poprawnych w matematyce zajęło mi więcej czasu i energii, niż osiągnięcie wyników świetnych w zakresie filologii polskiej bez specjalnego wysiłku (prof. Bralczyk na studiach nie potwierdził wspomnianej opinii polonisty z liceum o moim pisaniu), oznacza, że muszę się schować do jakiejś szuflady z napisem HUMANISTA i udawać, że nie lubię liczyć czy że matematyka nie wydaje mi się niesłychanie szlachetną, a równocześnie praktyczną dziedziną? Lub – co gorsza – powinnam założyć, że mój mózg z jakiegoś powodu nie przyswaja zagadnień „ścisłych” i go w tym kierunku nie stymulować wcale? Nie jestem dla siebie aż tak okrutna.

3. Jedna rzecz, a dobrze, czyli epoka ekspertów

No i przede wszystkim skąd pewność, że jeśli się będziemy zajmować tylko jedną dziedziną, to będziemy w niej dobrzy, a jeśli większą liczbą, to już nie? Można przecież poświęcić całe swoje życie jednej rzeczy i być w niej mimo wszystko średnim (jak, podejrzewam, byłoby ze mną i islandzkim czy chemią), a można też robić wiele rzeczy i każdą z nich świetnie. Doskonałym przykładem drugiego wariantu jest jedna z moich ukochanych artystek – Laurie Anderson (malarka, rzeźbiarka, kompozytorka, wokalistka, skrzypaczka, pisarka, reżyserka i performerka). Często powtarza w wywiadach:

Kiedy mnie pytają, co poradziłabym młodym początkującym artystom, odpowiadam, że przede wszystkim nazwanie się „artystą multimedialnym” – nikt dokładnie nie wie, co to znaczy, a łatwo dzięki temu uniknąć zaszufladkowania w jakiejś jednej dziedzinie.

– Laurie Anderson

Wykształcone osoby z pokolenia naszych dziadków mają na ogół naprawdę rozległą wiedzę zarówno z zakresu swojej specjalizacji, jak i tzw. wiedzę ogólną. Często oprócz tego, jeśli mieli za młodu jakieś hobby, można się od nich bardzo dużo dowiedzieć jeszcze na temat wybranej przez nich dziedziny.
Dziś coś się zmieniło w myśleniu o przyswajaniu wiedzy i mam wrażenie, że żyjemy w epoce ekspertów wąskich specjalizacji. Jeden z moich wykładowców śmiał się, że mamy dziś specjalistów od prawego ucha, którzy rozłożą bezradnie ręce, jeśli rozboli nas ucho lewe. Nie jestem do wyżej opisanego modelu przekonana, bo jednak wąska specjalizacja jest ze swojej natury… wąska, więc niesie ze sobą ryzyko wąskich horyzontów, których jestem przeciwnikiem.
Prawdopodobnie warto też zdefiniować sformułowanie „robić coś dobrze”. Co to znaczy „dobrze”? Moim zdaniem uczciwie, z miłością i pasją – nadmierny perfekcjonizm zawsze wydawał mi się podejrzany.
Odnoszę też wrażenie, że na przykład w śpiewaniu często zbyt duży nacisk kładzie się na imponujący warsztat i rzemiosło, a zbyt mały na efekt finalny (kompozycję jakości głosu  z jakością wykonywanego utworu). A że warsztat i rzemiosło nie mają na ogół bardzo wielu wariantów, koniec końców dążymy do tego, by być kopią kogoś, kto jest warsztatowo najsprawniejszy, zamiast zastanowić się, co mamy w sobie na tyle unikatowego, by wnieść w dziedzinę, którą się zajmujemy, coś zupełnie własnego, niekoniecznie w ogóle z zakresu dobrego warsztatu. Czyli jaki ma sens nieudolna próba bycia kolejną Mariah Carey, skoro można być jedyną np. marianNą patkowską? Jedno jest związane z porażką już na wstępie, drugie – niekoniecznie, choć nigdy nie przypadniemy do gustu wszystkim. Ale to przecież oczywiste. (Na niezrozumiały dla mnie przypadek doskonałych wokalistów, którzy nie piszą własnych piosenek, spuszczę zasłonę milczenia.)
Muzyka i dążenie w śpiewie do perfekcyjności samej w sobie to oczywiście jeden z bardzo wielu przykładów skupienia się na jednym zagadnieniu z pominięciem innych, nie mniej ważnych. Takie tendencje można zaobserwować tak naprawdę wszędzie. Z kolei wszechobecni eksperci, mający pełnić rolę antidotum na niewiedzę społeczeństwa z jednej dziedziny, nie mają wiedzy z dziedzin innych, niż ich własna. Czy są więc faktycznie godni aż takiego zaufania?
Najtrafniej na to pytanie odpowiedziała wspomniana wyżej Laurie Anderson, w piosence „Only an expert”:

4. Wielofunkcyjność, ale nie
wielozadaniowość

Nie będę oczywiście nikogo zachęcać do zajmowania się mnóstwem rzeczy naraz i do szukania pasji na siłę. Mogę tylko powiedzieć, że moja wielofunkcyjność się w moim życiu akurat sprawdza i że jestem przekonana, że stymulowanie mózgu poprzez dawanie mu różnych zadań z zupełnie (czasami na pozór) odmiennych dziedzin, wpływa na tenże mózg korzystnie.
To jednak, czego jestem zdecydowanym przeciwnikiem to wielozadaniowość, czyli robienie miliona rzeczy w tym samym czasie. Jeśli chcemy coś zrobić dobrze, musimy skupić na tym całą swoją uwagę.
Widzę wspólny mianownik w części swoich pasji: tworzeniu tekstów, pisaniu piosenek, gotowaniu i uczestnictwie w sesjach fotograficznych – jest nim komponowanie i tworzenie. Jednak, mimo że w związku z tym wspólnym mianownikiem powyższe aktywności nie różnią się od siebie aż tak bardzo, każda z nich wymaga trochę innego mojego podejścia, trochę innej energii. Dlatego podstawą utrzymania higieny pracy jest dla mnie poświęcenie każdej z nich z osobna mojej uwagi w całości. Wydaje mi się to bardzo ważne, a do wszystkich swoich pasji podchodzę śmiertelnie serio.
Nic nie stoi na przeszkodzie, by przez sześć godzin zajmować się i pisaniem tekstu i gotowaniem obiadu i robieniem kolejnej porcji ćwiczeń z greki, jednak dla uzyskania satysfakcjonującego efektu, musimy sobie ten czas podzielić. Na przykład na każdą z aktywności przeznaczyć dwie pełne godziny. Wtedy przez powiedzmy dwie pierwsze godziny tylko piszemy w całkowitym skupieniu, drugie dwie – dajemy się w pełni wciągnąć w zabawę naszych kubków smakowych  baraszkujących po kuchni, a trzecie dwie ciszej lub głośniej klniemy, przedzierając się przez mur swoich ograniczeń oraz kolejne zawiłości języka greckiego. Odrywanie się na pięć minut znad zeszytu, żeby sprawdzić zupę (wyjątkiem może być pieczenie czegoś przez dłuższy czas), jest stratą czasu, bo rozpraszamy swoje skupienie i w rezultacie robimy każdą z tych czynności nie dość, że gorzej, to jeszcze dłużej.
Jednym z moich ulubionych przykładów na to, że skupienie i rzetelność popłacają, o którym wspominam nie bez satysfakcji, była sytuacja w pewnej pracy, w której zostałam wyproszona ze zmywaka (a docelowo także z pracy w ogóle), bo wkładałam płukane przez siebie naczynia do zmywarki „zbyt wolno”. Zmienił mnie kolega, który włożył je do zmywarki co prawda bardzo szybko (policzyłam, zrobił to o całe dwie minuty szybciej, niż ja), ale za to prawie w ogóle ich nie opłukiwał. W rezultacie kuchnia cofnęła wszystkie umyte naczynia, bo były nadal brudne, co kosztowało lokal całą zabawę od początku (porządne opłukanie, pięć minut ponownej pracy zmywarki, kolejna porcja płynu do zmywania oraz oczywiście dodatkowe zużycie prądu). Nie to, żebym tam chciała wracać, ale wyliczenia zdają się przemawiać na moją korzyść.
Kolega akurat pracował szybko, ale niechlujnie, natomiast to samo dzieje się za każdym razem, kiedy się oderwiemy od jednej rzeczy, by zrobić drugą – mimo najlepszych starań, rozproszenie uwagi nie wpłynie korzystnie na to, co w danej chwili robimy. Pracodawcy zdają się tego jednak konsekwentnie nie rozumieć.
(W innej pracy – biurowo-artystycznej – dowiedziałam się, że „nie jestem mężczyzną, żeby nie umieć wykonać kilku zadań naraz”, którą to frazę uważam za wyjątkowo seksistowską, choć fakt faktem – mężczyzną nie jestem.)

5. Skazani na sukces

No i punkt ostatni, czyli sukces. Zaraz za przekonaniem, że dobrze można robić rzecz z obrębu tylko jednej dziedziny, stoi kolejne, że jeśli poświęcimy jej cały swój czas i energię, automatycznie osiągniemy sukces. Jest to następna teza, z którą trudno mi się zgodzić, bo czym tak naprawdę jest sukces? Dla każdego pewnie czymś innym. W moim głębokim przekonaniu sukcesem jest zmiana świata (lub jego wycinka) na lepsze, zrobienie czegoś spektakularnego, co wpłynie na historię (moim niedoścignionym ideałem jest oczywiście mój tata, Józef Patkowski i jego nieoceniony wkład w historię polskiej muzyki elektroakustycznej). Czy naprawdę każdy ciężko i uczciwie pracujący człowiek może być na sukces w tym rozumieniu „skazany”? Równocześnie czy brak rozgłosu, kiedy się robi np. naprawdę dobrą nowatorską sztukę, jest już równoznaczny z brakiem sukcesu? Przecież z rozgłosem i poklaskiem, czy bez nich, nadal daje się światu coś pięknego i wyjątkowego.
No chyba że, mówiąc o sukcesie, mamy na myśli dobra materialne czy wręcz pieniądze. To tego już niestety nie wiem.

Przyjaźń bez zobowiązań

Już na wstępie zdradzę, że przyjaźń bez zobowiązań nie istnieje. Miłość nie wymaga od nas niczego – po prostu jest. Natomiast już jakakolwiek forma relacji z drugą osobą, na której nam zależy – w tym również oczywiście przyjaźń – jak najbardziej wymaga od obydwu stron zaangażowania, więc zobowiązań właśnie. Znacie zapewne wyświechtane:

Musimy się zdzwonić!
Nie słyszeliśmy się wieki całe!
Ja w ogóle nie wiem, co u ciebie słychać!

– sformułowania, które zapewne znacie

Najbardziej boli, kiedy padają ze strony naprawdę bliskich wam osób, które… nigdy nie wykonują pierwszego kroku. Wyrażają więc chęć kontaktu, ale równocześnie z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego powodu czekają, aż to wy odezwiecie się pierwsi. Za każdym razem. Problem w tym, że nie na tym polega przyjaźń dwojga ludzi, że jedno ciągle daje, a drugie tylko bierze.

1. Wymiana

Czy nam się to podoba czy nie i czy uświadomimy to sobie mocniej, czy też odrzucimy taką koncepcję, większość relacji międzyludzkich opiera się na dawaniu i braniu mniej więcej po równo. Czyli na wymianie.  Nie oznacza to, że przyjaźnimy się ze sobą interesownie, żeby coś uzyskać, ale że mamy gdzieś z tyłu głowy, że możemy się w danej relacji poczuć bezpiecznie i dać dużo, bo to w jakiejś formie do nas wróci. I tak w zdrowych relacjach przeważnie jest. Co jednak, kiedy zrobimy sobie bilans roczny (a czasami i kilkuletni) i wyjdzie nam, że na nasze kilkadziesiąt telefonów/maili/SMS-ów do kogoś nam bliskiego z pytaniami co u niego słychać, jak on się czuje, czy wszystko u niego w porządku, on sam z siebie odezwał się do nas tylko trzy razy albo wcale?
Wydawałoby się, że najrozsądniej o tym po prostu porozmawiać. A jeśli druga strona już wie, że brakuje nam jej uczestnictwa i jakiejkolwiek aktywności w relacji i nic z tym nie robi, można sobie zadać pytanie, czy ktoś, kto nas jawnie ignoruje (choć podczas kontaktów inicjowanych przez nas jest bardzo życzliwy), faktycznie jest naszym przyjacielem. Może jest po prostu kimś życzliwym. Kimś, kto nas nawet w jakimś sensie kocha, ale z jakiegoś powodu nie chce się zaangażować w przyjaźń.

2. Mit braku czasu

Jednym z największych mitów dzisiejszego pędzącego świata jest przekonanie, że nie mamy czasu. Czas jest zjawiskiem wielopłaszczyznowym, postrzegamy go na kilku poziomach, w niektórych sytuacjach potrafi być dość mocno elastyczny, bywa też subiektywny, o czym przekonuje nas w swojej rewelacyjnej książce „Czas. Przewodnik użytkownika” fizyk Stefan Klein.
Dlaczego więc ciągle wierzymy w to, że nie mamy czasu na pielęgnowanie czegoś tak w życiu ważnego, jak przyjaźń? Dlaczego więc ciągle wierzymy w to, że nasi najbliżsi nie mają dla nas czasu?
Gwoli wyjaśnienia, nie jestem zwolenniczką żadnych konwenansów: ani przymusowych coniedzielnych telefonów, ani herbatek i kawek koniecznie raz na tydzień czy dwa, ani jakichś wyliczeń, że skoro ostatnio inicjatywa wyszła ode mnie, to teraz ruch należy już tylko do drugiej strony i kropka. Życie to nie praca w aptece. (Przynajmniej życie osób, których życiem nie jest praca w aptece.) Wiadomo, że raz na jakiś czas ktoś utknie w jakimś projekcie np. na pół roku i nie będzie miał głowy już do niczego innego, a raz ktoś będzie się szykował do ważnego egzaminu i z trudem uda mu się przez najbliższe miesiące pogodzić to z pracą i prowadzeniem domu, a co dopiero z dbaniem o przyjaźń. Mówiąc, że brak czasu jest wymówką i to słabą, nie mam na myśli przerw w kontaktach spowodowanych czynnikami zewnętrznymi, nie zawsze od nas zależnymi. Mam na myśli brak zaangażowania w relację, objawiający się w podanych wyżej sytuacjach chociażby brakiem uprzedzenia drugiej strony, że będzie się dla niej dostępnym dopiero za kilka miesięcy.  Jeśli ktoś nie ma czasu nas poinformować, że będzie przez chwilę mniej uchwytny, to jaką mamy gwarancję, że znajdzie dla nas czas wtedy, kiedy będziemy tego potrzebować najbardziej?
Byłam w życiu w sytuacji, w której ktoś w jednej chwili dosłownie  rzucił wszystko, by być dla mnie, kiedy tego potrzebowałam. Byłam też w takiej, w której decyzja o tym, że całe moje zmęczenie i ogrom obowiązków nie mają żadnego znaczenia wobec tego, że ktoś w tym momencie musi uzyskać moje wsparcie i energię, przyszła mi bez najmniejszego trudu. Była oczywistością. I ponieważ wiem, że można wspólnymi siłami (słowo klucz – wspólnymi) stworzyć taką relację, mam zarówno wobec siebie samej, jak i najbliższych mi osób wysokie oczekiwania. Ale w końcu po co chcieć mniej, skoro można mieć więcej?

3. Jak kocha, to nie poczeka

Kolejnym mitem, w który przez długi czas wierzyłam sama, jest ten, że relacje nie ulegają zmianom. Że są constans. Otóż nie są. Wszystko wokół nas się zmienia, my sami się zmieniamy, więc skoro w przyjaźni na przestrzeni czasu co najmniej dwa czynniki ulegną zmianie (my i nasz przyjaciel), a nieraz również towarzyszące tej przyjaźni okoliczności, to nie ma siły, która by sprawiła, że przyjaźń będzie identyczna, jak kilka lat wcześniej. I dobrze, bo skoro mamy z biegiem czasu trochę inne potrzeby, nasza rozwijająca się z nami przyjaźń ma szansę ciągle je spełniać. Gorzej, jeśli jedna ze stron uwierzy w to, że jej przyjaźń zawsze będzie taka sama, równocześnie nie zauważając, że nagle przestało się jej chcieć, przestało jej zależeć, przestała brać aktywny udział w tej relacji. Istnieje ryzyko, że uwierzy wtedy także w to, że jej sympatia do drugiej strony i aktywność sprzed lat wystarczą. A nie wystarczą. Czucie się kochanym/lubianym/cenionym przez kogoś bliskiego to jedno, a bycie z nim w relacji przyjacielskiej w prawdziwym tego słowa znaczeniu, to zupełnie co innego.
Chwilę mi to zajęło, ale zrozumiałam, że to sytuacja, z którą również dobrze się pogodzić i którą warto zaakceptować. I przez akceptację nie mam oczywiście na myśli brnięcia w przyjaźń z kimś, kto nam jej odmawia (= kto nie poczuwa się do żadnych zobowiązań, ale chętnie skorzysta z tego, co sami mu w ramach przyjaźni zaoferujemy). Przyjaźń, która jest równocześnie i zdrowa i jednostronna nie istnieje. To, co mam na myśli, to przyjęcie z pokorą czyjejś życzliwości, odwdzięczenie się tym samym i rezygnacja z przyjaźnienia się na siłę. W końcu każdy z nas zasługuje na tyle, ile sam jest w stanie z siebie dać.
Nigdy nie dawajmy z siebie więcej, niż dostajemy. Nie z wyrachowania czy cynizmu, tylko dlatego, że nadmierny altruizm jednej strony, przy egoizmie drugiej, prawdziwej, głębokiej, zdrowej przyjaźni po prostu nie służy.

4. P.S.

Oczywiście to, że ktoś czasem nie umie udźwignąć obowiązków wynikających z przyjaźni i wycofuje się z niej na krótszy lub dłuższy czas, nie oznacza wcale, że raz utracona relacja zostaje utracona już bezpowrotnie. Zwłaszcza, jeśli jest w nas wzajemna życzliwość.
Moim celem było zwrócenie uwagi na to, że przyjaźń wymaga od nas odpowiedzialności i zobowiązań, które w dzisiejszych czasach, trochę promujących wygodnictwo i hedonizm, nie są ani modne, ani specjalnie lubiane. To jednak naprawdę nieduża cena za coś, co jest tak wielką wartością jak przyjaźń. Warto wymagać od siebie i od innych trochę więcej.

Nie jestem rasistą, ale…

fot. Mariusz Stępień [zdjęcie zrobione w Muzeum Ludwig w Kolonii pod pracą Andy’ego Warhola Jackie Kennedy, 1964]

Któż z nas choć raz w życiu nie usłyszał nieśmiertelnego:

nie jestem rasistą, ale…

– tekst, który wszyscy znamy

Oczywiście pod „rasizm” można sobie podłożyć każdy inny rodzaj ułomności takich jak: „ksenofobia”, „homofobia”, „islamofobia”, „chrystianofobia” czy „antysemityzm”. Wszystko jedno, bo źródłem każdej dyskryminacji osób, które się od nas różnią, są te same słabości: niedouczenie, zaniżone poczucie własnej wartości i kompleksy.
Mnie natomiast najbardziej interesuje składnia użytego w tytule sformułowania. Przede wszystkim dlatego, że jeśli nie jest się rasistą, to nie ma żadnego „ale” – i to nie jedynie w metaforycznym znaczeniu. Rasistą można albo być albo nim nie być.
Przyjrzyjmy się też słownikowej definicji spójnika „ale”:

spójnik wyrażający przeciwieństwo, kontrast lub odmienne treści

– słownikowa definicja spójnika „ale”

Widzimy zatem wyraźnie, że jeśli nadawca komunikatu używa tego spójnika świadomie i poprawnie, to tuż po nim możemy się spodziewać wypowiedzi bezdennie głupiej („nie jestem rasistą, ale miejsce asfaltu jest na ulicy” – niestety zasłyszane). Jeśli zaś po spójniku nie usłyszymy niczego, co ośmieszy nadawcę, to znak, że używa spójnika „ale” niepoprawnie, więc również nie powinien tego robić. Krótko mówiąc, zdania, które zaczynamy od oznajmienia, że nie jesteśmy po stronie jakiejkolwiek dyskryminacji, powinny być zdaniami pojedynczymi nierozwiniętymi. (Nie jestem rasistą).
Pewną ciekawostką, na którą zwrócił uwagę prowadzący zajęcia, w których uczestniczyłam (o dziwo wcale nie na studiach filologicznych, tylko w ramach Koła Naukowego Kryminalistyki UJ, na które przez pewien czas regularnie dojeżdżałam do Krakowa), jest bardzo specyficzny sposób, w jaki nasz mózg postrzega spójnik „ale”. Otóż tam, gdzie mamy do czynienia z implikacją zawierającą „ale”, wszystko to, co zostanie wypowiedziane przed „ale”, mózg odbiorcy wykasowuje! Używanie spójnika „ale” po deklaracji, że nie jest się rasistą, nie ma więc najmniejszego sensu również z neurologiczno-logicznego punktu widzenia, bo:

a) jeżeli faktycznie rasistami nie jesteśmy, „ale” wytnie tę informację z mózgu odbiorcy naszego komunikatu

b) jeżeli rasistami jednak jesteśmy, to nieładnie kłamać!

Zajęłam się tym tematem z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, żeby wyczulić odbiorców różnych komunikatów (w których często jest bardzo dużo manipulacji – ładne i mądre słowa zawsze dobrze brzmią, niezależnie od przekazywanej nimi faktycznej treści), a po drugie dlatego, żeby wyczulić nadawców komunikatów. Czy nikomu z nas nie zdarzyło się kiedykolwiek jednak użyć tej zdradliwej frazy? Mnie się zdarzyło. Efektem było tworzenie zdań, które nie miały zbyt dużo sensu, co wynikało głównie z mojego braku zaufania do zdań prostych. Już to dopracowałam i jeśli kiedykolwiek muszę w towarzystwie powiedzieć coś tak oczywistego, jak to, że nie jestem rasistą, stawiam po tym wyznaniu zdecydowaną kropkę.
Jednak jeszcze lepszym rozwiązaniem jest po prostu zmiana towarzystwa, bo wśród bliskich osób o oczywistościach naprawdę nie trzeba zapewniać.

A na deser mój ulubiony cytat dotyczący wszelkich przejawów dyskryminacji:

I hate the word homophobia. It’s not a phobia. You are not scared.
You are an asshole.

– Morgan Freeman

„Party”

scenariusz: Sally Potter
reżyseria: Sally Potter
gatunek: dramat, komedia
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: The Party
pełny opis filmu wraz z obsadą

Fabuła filmu „Party” nie jest  bardzo zawiła, ale na pewno zaskakująca. Janet (Kristin Scott Thomas) organizuje tytułowe przyjęcie z okazji swojego politycznego awansu, na które zaprasza sześcioro swoich najbliższych przyjaciół (na szczególną uwagę zasługuje charyzmatyczna postać April, zagranej przez fenomenalną Patricię Clarkson). Każdy z uczestników przyjęcia jest intrygującą indywidualnością o sporym zapleczu intelektualnym, którego bliższe poznanie jest ogromną przyjemnością. Niestety nic nie idzie do końca tak, jak miało pójść, a niewiarygodny bieg wydarzeń – coraz więcej sekretów wychodzi nagle na światło dzienne – może wprawić widza w osłupienie.
„Party” jest filmem bardzo teatralnym, czarno-białym (co dodaje mu niesłychanego uroku i cudownie współgra z poruszonym w filmie problemem prawdy i kłamstwa), dosyć nawet allenowskim. Fantastyczne, pełne smaczków dialogi (scenariusz reżyserki – Sally Potter), doskonała obsada oraz intrygujący suspens to tylko kilka powodów, dla których warto ten film obejrzeć.

ZWIASTUN:

M jak marność nad marnościami

fot. Jan Lewandowski

[Poniższy tekst napisałam jeszcze podczas studiów na zaliczenie któregoś z przedmiotów z zakresu językoznawstwa. Jest to analiza emitowanej przez wiele lat w telewizji publicznej piosenki, która rozpoczynała serial „M jak miłość”. W momencie, w którym pisałam tę pracę, omawianą piosenkę zastąpiono inną, śpiewaną przez Beatę Kozidrak, jednak podejście autora tekstu nowej piosenki do zagadnienia fleksji („starasz się jak ja, by to, co już mamy/nigdy nam nie zabrał los”) każe domniemywać, że teksty obydwu piosenek są ze sobą jakościowo spójne.]

M jak miłość

1) Wystarczy słowo, jakiś gest i nagle wiesz, czego od życia chcesz
i choć alfabet uczuć znasz, litera ta taka niezwykła jest:

REF.: M jak miłość, wiele imion ma
M  jak miłość, niepozorna tak
M jak miłość, chodzi drogą swą,
gdy ją mijasz, czemu wtedy odwracasz wzrok?

2) I kiedy pomny wielu klęsk poczujesz, że samotny męczy bieg,
nie pytaj, czy ci da ją ktoś, wystarczy wciąż otwarte oczy mieć:

REF.: M jak miłość…

Bogusław (Bohdan) Olewicz

Już od dziesięciu lat [ten tekst ma już prawie drugie tyle – przyp. nNi] Telewizja Polska kilka razy w tygodniu emituje serial, który zaczyna się (a do niedawna także się kończył) taką oto pieśnią. Pieśnią bardzo w swojej marności wieloraką – można byłoby się skupić na stronie muzycznej i wyczerpująco opowiedzieć o ubogiej harmonii, czy kiczowatym wykonaniu zarówno wspaniałej przecież orkiestry Synfonia Varsovia, jak i nieśmiertelnego Wojciecha Gąsowskiego, dociekającego onegdaj gdzie się podziały tamte prywatki. Ja jednak pochylę się nad tekstem.

Wystarczy słowo, jakiś gest i nagle wiesz, czego od życia chcesz

– już w pierwszym wersie pojawia się słowo znaczące niewiele – „jakiś”. Kiedy jedno (może trafniejsze sformułowanie) słowo lub jeden gest sprawią nagle, że wiemy, czego od życia chcemy, to nie nazwiemy ich „jakimiś”, bo będą właśnie szczególne. Definicja słowa „jakiś” w Nowym Słowniku Poprawnej Polszczyzny PWN zaczyna się od: „wyraz nadużywany”.

I choć alfabet uczuć znasz, litera ta taka niezwykła jest

– tu autor mógł mieć na myśli, abstrahując od nieudolnej metafory pojawiającej się w tym wersie, że znamy cały zbiór i doceniamy jedną jego część składową najbardziej, uznając ją za niezwykłą. Zupełnie zatem nieuzasadniony jest tu spójnik „choć”. Znów odwołam się do Słownika Poprawnej Polszczyzny i zacytuję: „spójnik […] podkreślający nieskuteczność przeciwdziałania, kontrast czynności, stanów itd. […]”. Czyli poprawne warianty drugiego wersu brzmiałyby: i choć istnieje cały alfabet uczuć, który znasz, jedynie jedna (ta) litera jest taka niezwykła, lub i ponieważ znasz alfabet uczuć, to wiesz (widzisz/czujesz), że ta jedna litera jest taka niezwykła. Wers drugi w kupionej przez Telewizję Polską propozycji pana Olewicza sugeruje, że wiedza (potencjalnego każdego z jakichś dziesięciu milionów zasiadających przed telewizorem) o alfabecie (uczuć) przeszkadza literze (jakiejkolwiek) w byciu niezwykłą. Zdanie to, owszem, idealnie udowadnia odkrycie Noama Chomskiego z połowy ubiegłego wieku, że składnia nie tworzy podstawowej struktury języka, ale osobiście wolałam pełniejsze fantazji „bezbarwne zielone  idee wściekle śpią”.

M jak miłość, wiele imion ma

– tu zaczyna się najbardziej enigmatyczna część. Kto lub co tak naprawdę wiele ma imion? Gramatyczna budowa nieubłaganie wskazuje na „M”, więc utwór zmienia się diametralnie z nieudolnej piosenki o alfabecie uczuć w pieśń pełną grozy. Przed oczami staje mi monstrualna litera „M”, z niewiadomych dla mnie powodów określana rodzajnikiem żeńskim, która ma w dodatku wiele imion. Czy autorowi chodziło o fonem i głoski?

M jak miłość, niepozorna tak

– wyimaginowanie sobie niepozorności litery „M” przekracza możliwości nawet mojej wyobraźni (jakby powiedziała Ania z Zielonego Wzgórza, choć nie o twórczości Bohdana Olewicza na jej szczęście).

M jak miłość, chodzi drogą swą

– tu zaledwie zarys pomysłu nieprawdopodobnego i… zostawienie słuchacza z niczym, bez wyjaśnień. Jak „M” chodzi? Gdzie ma swoje drogi? Czy każdy fonem w magicznym świecie powoli wyłaniającym się z piosenki ma swoją własną drogę, czy tylko niektóre (zapewne te niezwykłe, z alfabetu uczuć, chociaż go znamy…)?

gdy ją mijasz, czemu wtedy odwracasz wzrok?

– sytuacja w tym wersie staje się dla mnie bardzo dziwna i nie do końca dobrze psychologicznie rozegrana. Pomijając zmienienie rodzajnika literze „M”, o czym wspominałam, zastanawia mnie ile osób „odwraca wzrok” na widok paradującej swoją ścieżką litery „M”? Jeśli postaramy się choć na chwilę przyjąć opis „M” widniejący dwa wersy wcześniej i uwierzyć, że jest ona „niepozorna”, to prędzej przy jej mijaniu zwyczajnie jej nie zauważymy. „Odwrócenie wzroku” sugeruje, że widzimy dokładnie, ale patrzeć nie chcemy. Skąd jednak pewność, że widzimy dokładnie, skoro obiekt jest „niepozorny”? No i dlaczego „wtedy”? Skoro „gdy ją mijasz”, to wiadomo, że wtedy. Wtedy gdy ją mijasz.

I kiedy pomny wielu klęsk poczujesz, że samotny męczy bieg

– czyich wielu klęsk? Znów wątek ciekawy, choć nigdy wcześniej, nigdy też potem, nie poruszany. Zapewne swoich własnych, choć nie wiadomo. Prawdopodobnie sens jest tożsamy z wersją i kiedy pamiętając swe (lub cudze) klęski, poczujesz, że męczy cię samotne życie. Dosyć groteskowe wydało mi się tu zestawienie podniosłych słów „pomny”, „klęski” z „biegiem”. Dodatkowo kolejna nietrafiona metafora – przez życie, zwłaszcza „samotnie” raczej „idziemy”, nie „biegamy”. Tzn. biegamy coraz częściej, ale rzadko w metaforach. Męczy nas życie, męczy nas samotna przez nie podróż, wędrówka, tułaczka. Nie pierwsze w owej pieśni niefortunne zestawienie słów – tym razem „męczy bieg” przywodzi mi na myśl od razu spoconego maratończyka, który jest, niespodziewanie, pomny wielu klęsk.

nie pytaj, czy ci da ją ktoś, wystarczy wciąż otwarte oczy mieć

– czuję się rozdarta. Najpierw o uczuciach, potem elementy science fiction z niepozornym „M” w roli głównej, pomny maratończyk i… miłość, czy znowu „M”? Bacząc na bliskie sąsiedztwo z  refrenem pewnie „M”, bacząc na strzępy swojej nadziei w zwycięstwo logiki – pewnie raczej miłość. Jednak jeśli tak (jeśli miłość), mój strzęp znów zostanie poddany próbie, gdyż autor sugerowałby, że nie należy pytać, czy ktoś nam miłość da, tylko wystarczy mieć otwarte oczy.  Czym jest – nie wdając się w głębszą filozoficzną dyskusję – miłość, jak nie dawaniem i braniem? Nie należy może pytać, czy ktoś nas zeswata, przyniesie ukochanego/ą na srebrnej tacy (że nawiążę stylem), nie należy się  może spodziewać, że los nam miłość ześle, a my nie będziemy musieli zrobić nic, ale nie możemy nie pytać czy nam ją ktoś da, bo czy jesteśmy aktywni poszukując miłości (mamy otwarte oczy, otwieramy się na ludzi, itd., itd.) czy też nie, to ostatecznie liczymy, że z kimś się zwiążemy, a to zakłada dawanie i branie – oczekujemy, że ktoś nam ją (miłość) da.

[W ostatnim akapicie napisałam coś o „chłamie”, „grafomaństwie”, „abonamencie” i „misji edukacyjnej”. Dziś zaśmiałam się w głos ze swojej młodzieńczej naiwności.]

Czy bycie połową jest jednostką chorobową?

fot. Valantis Nikoloudis

Od najmłodszych moich lat tata zawsze powtarzał mi słowa, których – choć były proste – udało mi się nie zrozumieć przez przeszło ćwierć wieku. Mianowicie mówił, że:

żeby być w pełni szczęśliwym z kimkolwiek,
trzeba być najpierw w pełni szczęśliwym ze sobą samym.

– słowa, które powtarzał mi tata od najmłodszych moich lat

Przytakiwałam, byłam dumna, że mam takiego mądrego ojca, nawet wielokrotnie cytowałam tę wypowiedź, a potem wchodziłam w relacje (każdego typu – od miłosnych po przyjacielskie), w których swoje szczęście zostawiałam na wycieraczce przed drzwiami, a my kompletnie zastępowało moje ja. Aż nagle wreszcie coś zaskoczyło i w pełni pojęłam prawdziwą mądrość i głębię słów taty. Nie chodzi przecież o to, żeby nie odczuwać szczęścia podczas obcowania z bliską nam osobą tylko o to, żeby swojego szczęścia (czyli elementu, który powinien być w nas wmontowany na stałe i który jest nam potrzebny do prawidłowego funkcjonowania) nie szukać poza sobą, bo:

a) nie może go tam być (a jeśli tak to czujemy, to znaczy, że mamy zaburzony ogląd sytuacji)

b) oczekując od kogokolwiek, że da nam coś, co dać sobie możemy tylko my sami, wywieramy na nim ogromną presję, a nasze oczekiwania są z góry skazane na niepowodzenie; nie dlatego, że ktoś nie umie im sprostać, tylko dlatego, że najnormalniej w świecie nie jest w stanie.

Cała koncepcja szukania szczęścia wewnątrz, a nie na zewnątrz siebie polega na założeniu, że szczęście z natury rzeczy jest w każdym z nas, tylko czasami tracimy z nim po prostu łączność. A jeśli nie umiemy jeszcze odnaleźć swojego wewnętrznego szczęścia, wtedy nie jesteśmy sobą w pełni, co ciągle jeszcze nie jest tragedią, póki mamy tego świadomość i póki nad tym pracujemy – w końcu poznajemy się przez całe życie. Niebezpieczeństwo pojawia się dopiero w niemożliwych do zrealizowania oczekiwaniach, które pokładamy w osobach, które stają się nam coraz bliższe. I tu pojawia się sytuacja promowana latami przez literaturę i film – romantyczna wizja związku jako dwóch połówek pomarańczy (czasem jabłka, ale mniejsza o owoc, skupmy się na połówkach). Mimo, że literatura i film równolegle oferują nam też magiczny świat kucyków po drugiej stronie tęczy, mitologiczne stwory czy superbohaterów, którzy latają w pelerynach i zmieniają losy świata na lepsze, to jednak jest całkiem sporo ludzi, którzy spośród szerokiego wachlarza literackiej i filmowej fikcji, postanowili chwycić się akurat tych nieszczęsnych połówek i w nie właśnie uwierzyć.
Kto z nas przynajmniej kilka razy w życiu nie usłyszał o czyjejś „drugiej” lub (o zgrozo!) „lepszej” połówce?

– A to moja (lepsza) połowa.
– Moje najszczersze kondolencje.

– jedyna przychodząca mi do głowy odpowiedź na to wstrząsające wyznanie

Mimo, że przeważnie za tym sformułowaniem nie stoją żadne głębsze przemyślenia, a jedynie przekonanie, że to szarmanckie, zabawne lub miłe, jednak dobrze zastanowić się przez chwilę, co nadawca takiego komunikatu nam właśnie powiedział. Otóż powiedział nam, że jest ułomnym, nieszczęśliwym człowiekiem, który czepił się jak rzep drugiego równie ułomnego i nieszczęśliwego człowieka. Jeśli użył sformułowania „lepsza połowa”, przyznał, że on sam jest bardziej ułomny, niż jego partner/ka, ale tylko troszkę, bo jednak połowa to – nie oszukujmy się – połowa. Będąc osobą empatyczną, nie potrafię nie współczuć, kiedy bliźni dzielą się ze mną tak dogłębnie poruszającą i smutną historią, bo przecież pół i pół daje tylko całość, podczas kiedy zdrowy, piękny i silny związek to dwie całości!
Odpowiadając na pytanie, które jest tytułem tego wpisu, skłaniałabym się ku odpowiedzi twierdzącej. W końcu nie składamy się tylko z ciała i psychiki, ale posiadamy również duchowość, która też ma prawo czasem zachorować.

❤ ❤ ❤ Z okazji Walentynek życzę Wszystkim zakochanym i poszukującym, by znaleźli idealnych, dopełniających ich partnerów najpierw wewnątrz siebie samych (opisywałam to również w tekście wprowadzającym TUTAJ) – szczęście gwarantowane! ❤ ❤ ❤

P.S. Dokładnie o tym, o czym piszę, rozmawiają w SuperSoul Sunday Oprah Winfrey i jej goście – Gary Zukav i jego żona, Linda Francis 😉 Posłuchajcie koniecznie (link poniżej)!

A na deser królowa, czyli Iyanla Vanzant, o budowaniu zdrowej relacji z sobą samym:

„The Florida Project”

scenariusz: Sean Baker, Chris Bergoch
reżyseria: Sean Baker
gatunek: dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: The Florida Project
pełny opis filmu wraz z obsadą

O tym filmie napisano już chyba wszystko i prawdopodobnie tylko dobrze. Nie będę oryginalna. „The Florida Project” to jeden z najciekawszych, najświeższych i najbardziej poruszających filmów, na jakich byłam w ostatnim czasie w kinie.
Jego akcja toczy się na obrzeżach Disneylandu w dość podrzędnym motelu, którego mieszkańców (często zatrzymujących się tam na dłużej bezdomnych) nie stać nie tylko na wizytę w tym najsłynniejszym na świecie parku rozrywki, ale często również na podstawowe życiowe wydatki. Widzimy więc wszystko to, z czym okolice Disneylandu nam się z pewnością nie kojarzą i o czym jeszcze nigdy wcześniej nikt tak głośno nie powiedział: biedę i slumsy w kiczowatej bajkowej scenerii.
Główną bohaterką filmu jest sześcioletnia Moonee (w tej roli fenomenalna Brooklynn Prince), która całymi dniami bawi się razem ze swoim przyjacielem i poznawanymi w motelu dziećmi. W tle toczy się na wskroś smutna i w pewnym sensie beznadziejna historia jej młodziutkiej matki, Halley (doskonale zagranej przez amatorkę, Brię Vinaite), która choć Moonee bezpośrednio dotyczy, to jest przez nią jednak postrzegana w zupełnie inny, niż przez dorosłych, sposób.
To jeden z niewielu znanych mi filmów, który tak niesłychanie trafnie uchwycił kwintesencję dzieciowości: bezgraniczną wyobraźnię, beztroskę, umiejętność zupełnego zignorowania zła i brudu dorosłych, które się pojawiają wokół, cieszenie się wszystkimi najmniejszymi nawet rzeczami, bezwarunkową miłość, a także okrucieństwo, które nie jest podszyte złymi intencjami, więc które bardzo łatwo szybko wyeliminować.
Takie ukazanie dziecięcego świata było możliwe tylko pod jednym warunkiem – maluchy nie były zniszczone ani oczekiwaniami, ani wpływem dorosłych. Nie były więc uwikłane w przymus bycia grzecznym – były zgrają urwisów, które rozrabiają na swoich własnych zasadach, w związku z czym muszą też podlegać innej, niż dorośli, ocenie.
Akcja filmu w pewnym sensie więc toczy się równolegle w dwóch perspektywach – dzieci i dorosłych. Można sobie też zadać pytanie, w której z nich dokładnie znajduje się matka Moonee, bo chociaż problemy, z którymi się boryka, są jak najbardziej dorosłe (wczesne macierzyństwo, ubóstwo, bezdomność, narkomania), jednak jej sposób podchodzenia do nich, każe nam widzieć w niej raczej mocno pogubionego i pokiereszowanego przez los i swoje złe decyzje dzieciaka.
To, co mnie w tym filmie zachwyciło, to przepiękne ujęcia przepełnione ostrymi, jaskrawymi kolorami i skąpane w nieprzyzwoicie mocnym florydzkim słońcu, w którym roztapia się cały ciężar poruszanych tematów. Plus cudowny Willem Dafoe w roli zwykłego, prawego, ciepłego, dobrego mężczyzny po przejściach.
„The Florida Project” to obraz nieoczywisty, który pozostanie z nami jeszcze na bardzo, bardzo długo po seansie.

ZWIASTUN:

O zachowaniu się w ruchu pieszym

fot. Jan Lewandowski

Bardzo często, idąc ulicą, mam wrażenie, że to, co jest dla mnie oczywiste i wynikające z logiki, nie jest już tak oczywiste dla współuczestniczących ze mną w ruchu pieszym. Istnieje zatem prawdopodobieństwo, że jedna ze stron używa logiki alternatywnej. Postanowiłam przelać swoje bolączki na papier – być może nie tylko ja to wszystko zauważam.

1. Cała szerokość chodnika

Wąski chodnik; zima, więc jeszcze węższy, bo po obu jego stronach zaspy po pas, a na skrawku środka warstwa lodu, ewentualnie lodu przykrytego zdradzieckim śniegiem. Spieszycie się. Idziecie ostrożnie, ale żwawym krokiem. A przed wami wyrasta: rodzina wielodzietna, której wszyscy członkowie pięciu pokoleń muszą koniecznie iść w jednym szeregu i obowiązkowo trzymać się za ręce, zakochana para z siedmioma innymi zaprzyjaźnionymi zakochanymi parami – także w szeregu, także za ręce, jeden niegroźny starszy człowiek z psem… na smyczy… mającej zasięg na kilometr… z czego pies właśnie korzysta. (W innych warunkach nawet by mnie wzruszyła – umiarkowanie, ale by mnie wzruszyła – ta czułość bliźnich wobec bliźnich oraz braci mniejszych, ale jednak tu jest ulica, a ulica to ulica!)
Czy tylko mnie wydaje się dziwne to, że chodnik ma szerokość, na oko, około dwóch metrów, a ci wszyscy ludzie idący przed nami, których nie sposób wyminąć, zajmują wszerz jakieś dziesięć metrów, a mimo wszystko jakoś się tam mieszczą?
Znacie taką sytuację? Ja się w niej znajduję każdego dnia, wracając z pracy.
(Nawiasem mówiąc, niezwykle podziwiam konsekwencję władz Zakopanego, z jaką od lat nieodśnieżana i nieodladzana jest jedna z głównych ulic tego miasta.)

2. Tempo niespieszne

Punkt drugi ściśle łączy się z punktem pierwszym, bo te niewymijalne kolumnady oczywiście mają jeszcze swoje własne tempa, na ogół mocno rozbieżne z waszym, lecz prawie zawsze skłaniające się ku tempu niespiesznemu. Kiedy już z daleka widzę, że będzie problem (bo z pracy wracam raczej krokiem gazeli, niesiona wrażeniami dnia pełnego spotkań z tym specyficznym darem niebios, jakim są klienci), nie zatrzymując się, sygnalizuję swoim głosem, że idę. Moje pierwsze „przepraszam” jest w miarę możliwości głośne i donośne, acz uprzejme. W okolicach piątego czy szóstego, muszę zmusić się do czegoś, za czym ani za bardzo nie przepadam, ani czego nie do końca umiem, czyli do krzyku. I tu pojawia się (wreszcie jakakolwiek!) reakcja kolumnady, która, oburzona, zwraca mi uwagę, że „przecież nie muszę krzyczeć”. Właśnie problem w tym, że muszę.
Już od dawna uważam, że chodniki powinny być podzielone na pasy i jeden z tych pasów powinien być pasem szybkiego ruchu. Byłoby łatwiej, o ile oczywiście współuczestnicy ruchu pieszego zechcieli by się do tego zastosować.

3. Przechodnie z cygaretą

Mamy XXI wiek, zatruwa nas jeden z najgroźniejszych morderców naszych czasów – smog, papierosy nie wyszły z mody już chyba tylko w Grecji i niektórych krajach ściany wschodniej, jeszcze nie tak dawno temu na ulicach paliły jedynie kobiety wykonujące najstarszy zawód świata, a jednak zawsze na współczesnej polskiej ulicy znajdzie się ktoś, kto akurat nie może się wstrzymać z zapaleniem do momentu, aż będzie sam. Oczywiście idzie przed wami. Oczywiście:

a) zajmuje cały chodnik, idąc z rodziną powoli (swoją drogą nigdy nie przestaną mnie zdumiewać ludzie, którzy palą przy swoich dzieciach)

b) idzie sam, ale na tyle szybko, że nie sposób go sprawnie wyminąć, choć równocześnie na tyle wolno, żeby ciągle na nas wydmuchiwać swój tytoniowy dym.

4. Kark na ogonie

Tak jak nie przepadam za krajobrazem zmąconym ludźmi i dążę do tego, żeby wszystkich zostawiać jednak za swoimi plecami, tak wyjątkowo drażnią mnie osobnicy, którzy zamiast mnie wyminąć (lub powiedzieć magiczne „przepraszam”), idą za mną… milimetr. Dziwnym zbiegiem okoliczności prawie zawsze mają dresy i nie mają szyi. Dziwnym. Ale jednak zbiegiem. Wtedy na ogół staję i czekam aż przejdą. Jednak plecy to plecy – jakiś odstęp od nich musi być zachowany. Szanujmy się!

5. Ludzie, którzy stają

Idziecie swoim tempem, widzicie przed sobą innych uczestników ruchu pieszego, szacujecie ich prędkość, przewidujecie sposoby, w jakie moglibyście ich bezkolizyjnie wyminąć i wtedy – na ogół kiedy jesteście już w trakcie jakiegoś manewru – oni się nagle… zatrzymują. Bez uprzedzenia, bez sygnalizacji ustnej, bez zamachania ręką. Po prostu nagle stają na środku chodnika bez żadnego wyraźnego powodu.
Swoją drogą nigdy nie zapomnę pana, który na samym środku dosyć tłocznego parkingu na dachu Galerii Krakowskiej, gdzieś mniej więcej w połowie drogi między jednym przejściem dla pieszych a drugim, stanął, wypiął się w kierunku samochodu, w którym akurat jechałam i zaczął najspokojniej w świecie sznurować buty. Można i tak… To znaczy nie można!

6. Ludzie, którzy idą do tyłu

Tak, jest to co prawda na szczęście rzadsze zjawisko, ale się jednak niestety również zdarza. Na ogół dzieciom i osobom niezrównoważonym umysłowo, ale właściwie ciężko mi je jakoś jednoznacznie odróżnić od całokształtu współuczestników ruchu drogowego. Oczywiście nigdy nie patrzą wtedy za siebie (czyli w kierunku, w którym się właśnie, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, udają). Idą do tyłu zupełnie na oślep. I za każdym razem są tak samo zdziwieni, kiedy na nich wchodzę. A wchodzę na nich zawsze, bo o ile przy opisywanym w punkcie piątym zatrzymaniu potrafię jeszcze wyhamować, o tyle chodzenie tyłem ma to do siebie, że jest całkowicie nieprzewidywalne. I mówię to jako w pełni świadomy zodiakalny Rak.

7. Pierwsi wychodzą

No a jak już w końcu dojdziemy do swej destynacji (np. sklepu czy tramwaju) i zetkniemy się z bardzo zaawansowanym zagadnieniem ruchu dwustronnego w zakresie wchodzenia do obiektów i wychodzenia z nich, musimy zapamiętać jedną bardzo prostą, ale bardzo ważną zasadę:

Pierwsi wychodzą!

– jedna bardzo ważna zasada ruchu dwustronnego

Innymi, być może bardziej przystępnymi, słowy:

najpierw wylazł,
potem wlazł – nigdy na odwrót!

Zasada ta ma ogromną zaletę – choć trudno w to uwierzyć, nie zmienia się w zależności od tego, czy jesteśmy wchodzącymi czy wychodzącymi. Zawsze pierwszeństwo mają ci, którzy wychodzą (z tramwaju, autobusu, pociągu, budynku, cmentarza, parku, placu zabaw, itd.). Ci, którzy wchodzą, najpierw muszą się upewnić, czy po drugiej stronie nie ostał się żaden wychodzący.
I oczywiście wzruszają mnie starsi panowie, którzy widząc, że czekam grzecznie na swoją kolej z wejściem taka nieumalowana i w bluzie z kapturem, mówią: „piękne panie przodem”, ale jednak nigdy nie miałam śmiałości złamać zasady „pierwsi wychodzą”.

Jak widać, świadome uczestnictwo w ruchu pieszym też może nastręczać problemów, ale jestem prawie pewna, że kluczem jest tu po prostu włączenie myślenia (tylko tyle i aż tyle, jak mawiał klasyk).
Na deser polecam nieśmiertelny skecz Monty Pythona „Ministerstwo głupich kroków”.