
[To opowiadanie, z tego co pamiętam, nie było już związane z warsztatami, lecz moją głęboką potrzebą podzielenia się ze światem wrażeniami z bycia hostessą w sieci hipermarketów Carrefour.]
08.12.2008
– Przepraszam, gdzie jest wejście dla personelu? – pytam ochroniarza przy wózkach. Uprzedzając z reguły głupi komentarz dodaję – Jestem hostessą.- Z zawodu? – jednak nie udało się…
– Nie, z zawodu jestem filologiem polskim.
Dostaję odpowiedź, kieruję się do kolejnej obskurnej nory. Gigantyczna kolejka żywego towaru czeka by dostać się na halę i tam zająć się towarem nieżywym.
Przechodzę przez chłodnie – cholernie tu zimno i pusto. Widzę mężczyznę, proszę o pomoc przy dźwiganiu – patrzy na mnie z pogardą, mówi, że „to lekkie” i odchodzi. W Carrefourze nie wypada mieć problemów z kręgosłupem. Pakuję nieporadnie na paletę potrzebne mi na degustację pudła i zaczynam prowadzić ją tak, że nagle wyrastają przede mną z nieznanej czasoprzestrzeni wszyscy pracownicy Carrefoura z działu warzywnego i wręcz wyrywają mi ją. Raczej chyba z troski o to, co na mojej drodze się pojawia. Rozkładam swoje skromne stoisko. Pracuję przy degustacji kiełków na zimno i ciepło. Skłamałabym mówiąc, że robię to ze szlachetniejszych pobudek, niż potrzeba zarobienia pieniędzy. Jednak znajduję sens i autentyczną przyjemność w karmieniu ludzi. Cieszę się, że to, co przyrządzam z reguły sprawia radość, choć radość zdarzy się, że spowodowana jest błędnym rozpoznaniem produktu:
– O! Ma pani śledzie?
– Nie, to kiełki.
Nie mam czasu myśleć – im mniej mam kanapek, tym więcej przychodzi do mnie po nie chętnych. Ciągle je szykuję, wydaje mi się, że posmarowałam w ciągu tych sześciu godzin tonę chleba.
Nagle, z warzyw, wybiega prosto na mnie, niesamowitym galopem… mysz. Zanim kończę formułować w głowie myśl, chowa się pod lodówką przy moim stoisku.
– Widziała pani? – pyta zachwycona klientka.
– Chyba niestety tak.
Zastanawiam się chwilę co zdegustowało mnie bardziej – czy obecność myszy w warzywach, czy reakcja na ten fakt pracownika sklepu:
– Ee, wiadomo! Jak jest jedzenie, to są i myszy!
„Witamy w Centrum Handlowym Targówek i sieci hipermarketów Carrefour. W trosce o Naszych Klientów informujemy, że jak jest jedzenie, to są i myszy. Dziękujemy i życzymy udanych zakupów.”
Nerwowo smaruję chleb majonezem.
– A czym smaruje pani chleb?
– Majonezem – odpowiadam serdecznie i z uśmiechem. Do klientów trzeba się uśmiechać.
– A co to takiego pod spodem?
– Majonez.
– A no tak! Wiedziałem, że to majonez!
– A ten serek to jaki?
– To majonez – uśmiech.
– MAJONEZ???
– O, pani smaruje może majonezem?
– Tak, majonezem właśnie. – uśmiech, uśmiech, pokrzyczę sobie później.
Jako, że mamy listopad czyli jak najbardziej świąteczny czas, na Wileńskim mordują mi za plecami karpie. Jakaś pani krzyczy na faceta z rybnego, że jest bezduszny i że kroi żywe zwierzę. Coraz bardziej czuję, że nie chcę tu być. Nie mogę tu nie być, bo cisi uczestnicy rzezi zlatują się do moich kiełków, dzierżąc w rękach zakrwawione, śmierdzące siatki i dokonują językowej kastracji brokuŁA.
– O, ma pani kiełki brokuły?
– Nie, to kiełki brokuła.
Rozsadza mi głowę, ale wiem, że radio musi grać. Musi grać głośno. Jeśli jesteś przez przypadek muzykiem, to albo zmień zawód, albo siedź sobie w domu i nie rób zakupów. Przydać się możesz ewentualnie na dwie najbardziej kiczowate uroczystości w życiu – wesele i stypę. Przestań przesadzać, że jakaś tam wolność, przestrzeń dla wyobraźni. Pan musi wyryczeć pani przez głośnik, że to, co tak syczy, to witamina musująca firmy Kruger, a „syczy tak długo, bo jest w dwa razy większym opakowaniu za tę samą cenę”.
– Jakie ładne kanapeczki! – zapowiada się jak zawsze miło. – Jakie ma tu pani rodzaje kiełek?
„Kiełków!!!” – jęczy moja polonistyczna dusza, lecz zakrywam jej w ostatnim momencie jej polonistyczne usta.
– Mam trzy rodzaje KIEŁKÓW: kiełki lucerny, kiełki rzodkiewki i kiełki brokuła.
– A, te są brokuły. No pyszne!! A te, które teraz biorę, to jakie są?
– Te są rzodkiewki.
– A, rzodkiewki. Też dobre, ale te chyba znam. A te ostatnie?
– Te są lucerny.
Teraz zaczyna się to, co zwykle, czyli jakieś niesamowicie rytmiczne podchodzenie ludzi i zadawanie mi tego samego pytania mniej więcej w takich samych odstępach czasowych.
– Co pani pysznego przygotowała?
– Dzień dobry. To kanapki z kiełkami – tu wskazuję – lucerny, rz…
– A jakie kiełki pani tu ma?
– Dzień dobry. Tu są kiełki lucerny, rz…
-A te kiełki, to jakie są???
– Te pierwsze są lucerny, rz… – zaczynam mówić ze sobą w kanonie, część głosów zostaje we mnie w środku, przerywając sobie samej nie kończę utworu, on brzmi w mojej głowie. Troszkę zaczyna przyspieszać. W myślach wirują mi poukładane w takty – lucerna, rzodkiewka i brokuł. Odnoszę jednak wrażenie, że mojego kanonu nie napisał Jan Sebastian, a co najwyżej Krzesimir…
Kiełki lucerny, rzodkiewki, brokuła
Kiełki lucerny, rzodkiewki, brokuła
Kiełki lucerny, rzodkiewki, brokuła
Kiełki lucerny, rzodkiewki, brokuła
Kiełki lucerny, rzodkiewki brokuła
Kiełki lucerny…
KURWA!!! LUUUDZIE!!!!!
Do – kolejnego już w mojej zmęczonej głowie – głosu dochodzi moja niechlubna specjalizacja nauczycielska – „Pojedynczo, jeśli ktoś już koniecznie musi coś powiedzieć, niech podniesie rękę”.
Na zmianę z przygotowywaniem kanapek podgrzewam małe porcyjki kiełków na patelnię. W całej beznadziei tych rozmów o niczym, tych „kiełek”, „brokuł”, dziadków proponujących bym „wskoczyła do środka” (między kiełki cieciorki, soczewicy i fasoli mung na ciepło) widzę nagle ich. Wstydzą się podejść, więc albo zostawiam im porcje i udaję zajętą czym innym, albo zachęcam ich powoli i spokojnie życzliwym uśmiechem. Nakładam im z premedytacją tak dużo, ile się da. Pamiętam, jak moja szefowa kopie mnie pod stołem w kostkę za pierwszym razem – to porcje „d o d e g u s t a c j i”. Nie proszą o dokładki. Nie pytają, ile kosztuje opakowanie, co jest zdrowsze, czy smaruję kanapki margaryną, masłem, serkiem, pastą rybną czy majonezem; czy smażę na oleju, oliwie czy może maśle; czy dodałam przyprawy czy one już tam były i co to jest cieciorka.
W koszyku mają jedną, góra dwie rzeczy, których łączna wartość nie przekracza trzech złotych. W ich oczach widzę szczerą radość i wdzięczność i wierzę, że naprawdę mógł być to ich jedyny ciepły posiłek tego dnia.
(- No, ale się najadłem, teraz to już nie będę musiał jeść obiadu!
-Ale nas pani nakarmiła! Może jeszcze jedną porcyjkę, jeśli można i obiad z głowy!
– Przyszliśmy na zakupy, a i obiadek smaczny zjedliśmy niespodziewanie!)
Wracałam do domu zmęczona i często rozgniewana na przede wszystkim brak:
- wyobraźni
- empatii
- myślenia
- słuchania.
Siadałam wtedy z kieliszkiem nalewki do fortepianu i chwilę śpiewałam. Potem wpatrywałam się w najukochańszy, wiszący nad fortepianem obraz Medka i myślałam sobie a to o podróży do swojego miejsca na ziemi, które odkryłam trzy miesiące temu i do którego jadę także dzięki kiełkowaniu, a to o piosence, którą mam skończyć. Z sąsiedniego pokoju puszczał mi oko Stajuda. Hasior przypominał o tym co… ponadczasowe.
