60. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” (2017)

fot. Grzegorz Mart [zdjęcie zrobione podczas 58. edycji festiwalu i pochodzące z galerii WJ]

Moja recenzja 60. Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” (2017) to zebrane w jeden tekst wpisy z Facebooka, którymi dzieliłam się na bieżąco ze swoimi znajomymi.

16.09.2017 – sobota

W sobotę w ATM Studio odbyły się trzy koncerty. Najwięcej moich wątpliwości wzbudził pierwszy z nich ze względu na samą swoją kompozycję. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Ustawienie tych utworów we właściwej kolejności (czyli wg mnie: Aperghis, Tan, Dobrowolski, Nono – wywaliłabym Chin) być może generowałoby kolejne kompozycyjno-percepcyjne problemy typu trzy razy fortepian z elektroniką i na końcu tuba z elektroniką, jednak z estetycznego punktu widzenia miałoby znacznie więcej sensu. Tymczasem Post-prea-ludium n. 1 per Donau Nona jako drugi utwór to jakieś gigantyczne nieporozumienie. Już nie wiem, kogo trzeba byłoby po nim zagrać, żeby koncert nie pozostawił niesmaku, ale z pewnością nie Unsuk Chin (dwa utwory po Nonie) z jakąś absolutną pomyłką, jaką było Double Bind? na skrzypce i elektronikę. Nieudolna „gra aktorska” skrzypaczki i jej teatralne dziwienie się, że skrzypce wydają jakieś dźwięki, przeplatane z uśmiechaniem się do tych skrzypiec, to pomysły, które były na topie, kiedy moja mama kończyła studia, a że utwór ma dopiero dziesięć lat, to trącił myszką o jakieś trzydzieści już w momencie powstawania… Pewną ironią w tym kontekście jest to, że utwór Nona ma właśnie trzydzieści lat i jego wzruszająca, łkająca z elektroniką tuba będzie prawdopodobnie tak samo poruszać za kolejne dekady.
Drugi koncert był także źle skomponowany niestety. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Szalonek z Piernikiem Piernikianą rozwalili system (utwór ma czterdzieści lat tak na marginesie). Ale znowu drugim utworem (moim zdaniem miejsce w programie zarezerwowane dla kompozycji najsłabszych, bo jeśli obiektywnie nie będą złe, to i tak się obronią, a jeśli jednak będą fatalne, łatwo można resztą koncertu zatrzeć niesmak) był Many more voices Davida Mossa & Tempo Reale, który nie był może specjalnie nowatorski czy oryginalny, ale mnie rozłożył na łopatki i dwa razy doprowadził do łez. Nawet biorąc pod uwagę to, że komuś mógł się nie spodobać, to nie powinno się go przyćmiewać dość miałkim, miłym dla ucha, ale kompletnie nic nie wnoszącym “LFO #8” Tempo Reale. Ja chciałam w tych łzach, w tym wzruszeniu, w tej zadumie pozostać, a nie słuchać brzdęków w kręgu. Sympatycznych, ale to trochę jak wracać po koncercie taksówką przy dźwiękach Perfectu.
No ale do trzech razy sztuka i tu niestety kolejny spektakularny programowy fakap. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Gdyby istniał jakikolwiek poradnik układania programów koncertów, punktem pierwszym powinna być zasada by nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie grać Etiudy konkretnej (na jedno uderzenie w talerz) Włodzimierza Kotońskiego z 1959 roku po Czarku Duchnowskim! Generalnie po czymkolwiek tak bardzo nowym. Utwór Kotońskiego powinien być, moim zdaniem, grany w kontekście historycznym i dla takich utworów najlepsze jest pierwsze miejsce. Zagranie go na końcu i to jeszcze po takim odjeździe, jak Układy względne odosobnione PHONOS EK MECHANES to wyrządzenie Kotońskiemu ogromnej krzywdy.
Mimo że usłyszałam wczoraj dwa wybitne utwory i kilka naprawdę niezwykle oryginalnych i ciekawych rzeczy, bardzo mnie martwi nowa wrażliwość programowania koncertów. W głębi duszy mam jakąś nadzieję, że to był przypadek. Trzy następujące po sobie, ale jednak przypadki. Najbardziej niepokoi mnie brak świadomości czego powinno się unikać. Na proszonej kolacji też teoretycznie można by podać najpierw deser, potem danie główne, po nim przystawkę i na końcu zupę, tylko przeważnie próbujemy nie zapewniać gościom niestrawności. Zobaczymy…
Spod ATM wynajęty przez WJ autobus zawoził gości na kolejny koncert do centrum. To naprawdę bardzo miła i świetnie pomyślana sprawa. A w autobusie, całkiem nie cicho, sączył się z głośników… Perfect.

18.09.2017 – poniedziałek

SÉRIE ROSE… (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Podskórnie przeczuwałam, że to będzie słabe, bo kiedy „poszukuje się erotyzmu w muzyce” i robi w takim duchu cały koncert, to to nigdy dobrze nie wróży. Temat mocno trąci, nomen omen, myszką, a to co szokuje lub/i zniesmacza (kiedyś i dziś) jest dosyć ponadczasowe, bo odnosi się do poważniejszego pytania, czy każde tabu trzeba przełamywać. Czy trochę nie jest tak, że tabu jest samo w sobie dobrym i potrzebnym rozwiązaniem, kiedy się żyje w społeczności. Chciałabym być dobrze zrozumiana – nie uznaję tematów tabu wśród najbliższych sobie osób. Jednak przestrzeń publiczna, z którą sztuka – chciał nie chciał – jest nierozerwalnie związana, rządzi się kompletnie innymi prawami. A teraz o samym koncercie. Pierwsze dwa utwory bardzo mi się podobały ([your name here] Jennifer Walshe i Public Privacy #5 ARIA Brigitty Muntendorf). Głównie ze względu na spójność każdego utworu, oryginalność i doskonałe wykonanie. Potem niestety komuś przyszło do głowy, że Sonata Erotica Erwina Schulhoffa z 1919 roku (!!!) ma dziś jakąkolwiek wartość, mimo że nie miała jej już w momencie powstawania, i że trzeba ją zaprezentować. Wątpliwej jakości dadaistyczny żart dostał więc drugie życie. Dla niewtajemniczonych, „utwór” na głos solo polegał na fonicznym odtworzeniu stosunku (a ściślej jego „żeńskiej partii”), a kończył się oddaniem moczu (również, mam nadzieję, jedynie teatralno-fonicznym; bardzo proszę nie psuć mojego nadwątlonego świata iluzji, jeśli się w tej kwestii jednak mylę). Nie uważam się za osobę pruderyjną, ale w swojej głębokiej aspołeczności i niechęci do ludzi jako takich, mam dość silny wstręt do cudzej fizjologii, co obejmuje nie tylko oczywiste sikanie, ale również odgłosy sypialniane. Wychodzę z założenia, że wtargnięcie w moją przestrzeń ze swoją fizjologią jest głęboko niestosowne i traktuję je w kategoriach przemocy. Tak się też czułam podczas tego utworu. Jednak ponieważ nie lubię być jednostronna, spróbowałam spojrzeć na to trochę szerzej. I uderzyła mnie zupełnie inna rzecz. Ów stosunek zaczyna się od „nie”. Od „nie”, które znaczy „tak”. I o ile kiepski szowinistyczny żart na początku XX wieku oddawał pewnie charakterystyczny dla tamtych czasów wąski męski horyzont myślenia o seksie i roli kobiety w tymże, o tyle dziś żyjemy w kulturze gwałtu i ciągle mamy na tapecie ten temat. Przecież wbija się nam do głowy, że wina za gwałt jest po stronie gwałciciela, a nie zbyt krótkiej spódniczki, upojenia alkoholowego czy wyzywającego makijażu. Innymi słowy, w cywilizowanych społeczeństwach uczy się już (na szczęście!) od dłuższego czasu obywateli, że „nie” znaczy zawsze „nie”. Tymczasem z tego gniota aż krzyczy, że „zawsze się trochę gwałci”. Jednak, żeby oddać sprawiedliwość, utwór był „adresowany tylko do mężczyzn”. Czemu więc pomysłodawczyni tego koncertu zdecydowała żeby go pokazać także kobietom? Czy przypadkiem nie dlatego, że jest równouprawnienie? Czy tylko ja widzę w tym pewną sprzeczność?
Potem zabrzmiało London Johhanesa Kreidlera – utwór z 2007 roku na wideo. Pomysł intrygujący – „dźwięki do fetysz-filmu-footage z ujęciami kobiet palących papierosy”. Dźwięki miłe dla ucha, a na ekranie prostytutki z późnych lat 80. z papierosami. Moje pytanie odnosi się właściwie nie tylko do tego utworu, ale koncertu jako całości: czy serio w 2017 roku, skoro już musimy mówić o seksualności podczas koncertu, nie umiemy wpaść na nic bardziej oryginalnego, niż tandetny wyzywający wygląd, naturalistyczne jęki, prostytutki i papierosy? To przecież zalatuje głębokim PRL-em. Przez cały utwór bałam się, że za chwilę zobaczę kępy buszu spod pach tych pań (lub gdziekolwiek indziej, gdzie również nie powinno było ich być) a zza kamery wyjdzie spocony operator w swetrze i kamizelce, grubych okularach, z obowiązkowym wąsem i wągrami na nosie. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, ale niedużo brakowało. Nie wiem jak organizatorzy koncertu, ale ja tego z erotyką w swojej głowie raczej nie łączę, ale oczywiście różne są preferencje.
No i utwór, na który głównie tego wieczoru przyszłam i podczas którego wyszłam, czyli cudowna wspaniała Laurie Anderson Langue D’amourzaśpiewana przez Frauke Aulbert! Tak, proszę Państwa, jeśli myślicie, że utwory Laurie Anderson powinny być wykonywane tylko i wyłącznie przez Laurie Anderson, to macie absolutną rację i nigdy nie próbujcie przekonać się o tym osobiście. Co sobie postukałam obcasami przy wychodzeniu to moje, ale wkurzyłam się niemiłosiernie! To powinno być karane długoletnim więzieniem. Gwoli ścisłości – utwór jak zawsze boski, tylko wykonanie mizerne.
Reszty słuchałam już poza salą, a że w Teatrze IMKA od ubiegłego roku ciągle nie naprawili kotar, słyszałam wszystko. Niestety.
Za to poczytałam sobie program – m.in. opis pierwszego utworu, który tak mi się spodobał, [your name here] Jennifer Walshe, w którym kompozytorka wyjaśnia: „montaż próżnych wyliczanek słodkiej idiotki, która opowiada o swych nastoletnich przygodach z chłopcami, o całowaniu, fryzurach, heavy metalu i galeriach handlowych”. I z jednej strony szacun, że koncert był przynajmniej spójny i oprócz może biednej nie pasującej tam Laurie (bo jak zwykle uroczej i subtelnej), pięknie wyeksponował dziewiętnastowieczne seksistowskie podejście do kobiet jako głupich gąsek. A z drugiej strony… ludzie, naprawdę?

19.09.2017 – wtorek

Pierwszym wtorkowym koncertem było wykonanie Ghostland Pierre’a Jodlowskiego w Studiu ATM. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Moim podstawowym problemem z tym spektaklem była nierówność. Z jednej strony niesamowicie dopracowane szczegóły w warstwie audiowizualnej, ujmujące pomysły muzyczne, fascynujące momenty, a z drugiej brak umiejętności ogarnięcia całości jaką powinien być utwór. Szkoda, że znakomity zespół, jakim jest Les Percussions de Strasbourg nie miał za bardzo możliwości pokazania swoich umiejętności. Przynajmniej tych muzycznych, bo aktorsko byli naprawdę fenomenalni. Wyszłam z koncertu w przeświadczeniu, że nie jestem pewna, czy średni, ale w tej średniości równy i spójny utwór nie jest w gruncie rzeczy lepszy, niż utwór, który jest fantastyczny, ale tylko fragmentarycznie. Może się nie znam, ale wydaje mi się, że kompozycja całości (muzycznej kompozycji) jest równie ważną kompozytorską umiejętnością, jak samo pisanie utworu. A od dawna czuję, że pan Jodlowski jej jeszcze niestety nie posiadł.
No ale to było niczym w porównaniu z koncertem, który był wg mnie absolutnym nieporozumieniem, czyli nocnym występem zespołu Decoder Ensemble. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Pięć fatalnych kompozycji (Munterdorf, Hurt, Koroliov, Hülcker, Schubert), które brzmiały jak prace zaliczeniowe z samego początku studiów. Nie mogłam uwierzyć, że coś tak niedopracowanego i złego jest naprawdę grane na Warszawskiej Jesieni – festiwalu o ogromnej renomie i tradycji. Naprawdę po niemal trzech dekadach uczestnictwa w tym festiwalu i osłuchania – głównie dzięki tacie – z najlepszymi kompozycjami w historii muzyki współczesnej umiem odróżnić, co jest dobre, a co jest ściemą. Oczywiście nie wszystkie dobre utwory mi się podobają, a niektóre złe czasem chwytają mnie za serce, nie mniej jednak nie piszę tu o gustach, tylko o obiektywnej wartości utworów.
Drugi koncert był zbiorem atrakcyjnych dla młodej publiczności miernych kompozycji, w których było pełno odwracania uwagi od defektów kompozytorskich. Jeśli nie mamy pomysłu, a utwór jest zbyt krótki, by go uznać za skończony – ciepnijmy wizualizację ze śmiesznym psem (czy czymkolwiek był główny bohater). Niech do tego muzycy sobie pokrzyczą, pani zza wiolonczeli coś tam sobie pofałszuje à la jazzowo i wszyscy się będą cieszyć. Ok, ale czy serio akurat na 60. WJ?
Żeby oddać jakąś sprawiedliwość, ASMR *contemporary music ensemble* [tapping] [scratching] [brushing] [whispering] Neo Hülcker było dość ciekawe, bo wydarzył się jakiś pomysł. Pomysł się niestety dość szybko rozmył i zostało zjadanie własnego ogona. A szkoda, bo to miało szansę być wybitne. No i ostatni utwór – Sensate Focus Alexandra Schuberta właściwie tak samo. Była i energia i doskonałe wykonanie, synchronizacja, myśl przewodnia, nerw, jednak znowu stało się to samo, co u Hülcker i także to, co się dzieje u Jodlowskiego – brak umiejętności zorganizowania całego czasu i przestrzeni utworu. Dobre pomysły i najgenialniejsze momenty nie sprawią, że cały utwór będzie dobry, jeśli będą tylko małymi pomysłami i małymi momentami. Bardzo to jest wszystko smutne…

20.09.2017 – środa

Żeby tak dużo nie narzekać, chętnie wspomnę też o naprawdę mocnej i znakomitej środzie, podczas której były dwa naprawdę świetne koncerty. Wreszcie bez żadnego wideo i innych przeszkadzaczy, uczciwy, piękny (również, jeśli chodzi o kompozycję programu) koncert w Studiu S1 (Baird, Henrich, Kwieciński, van der Aa, Saunders). (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Bardzo różnorodny, bardzo ciekawy, znakomicie wykonany, pobudzający do refleksji. Każdy utwór zupełnie inny, kompletny, spójny.

Nie do końca rozumiem tylko nową koncepcję organizacyjną, być może dobre maniery w tym sezonie już nie są modne, ale po utworze Tadeusza Bairda, panienka wręczająca muzykom kwiatki, niezwykle z siebie zadowolona, beztrosko zapytała publiczność:
– Przepraszam, czy jest na sali pani Bairdowa?
Zaczęłam się zastanawiać, czy gdyby była (nobliwa wdowa po kompozytorze, lat osiemdziesiąt), to by miała odpowiedzieć:
– Tak, tutaj jestem, już zbiegam!
Czy zapamiętanie, które miejsce się jej przydzieliło na zaproszeniu i wysłanie do tegoż panienki z kwiatkiem przekracza możliwości organizatorów? Może przekracza.

No a na deser, w ramach imprezy towarzyszącej, była prawdziwa uczta dla uszu i oczu, czyli TIS MW2 i Open Music Bogusława Schaeffera. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Pierwszy utwór ma już pięćdziesiąt cztery lata, drugi też nie młodzieniaszek, bo czterdzieści dwa i oba są tak nieprawdopodobnie ponadczasowe, doskonałe, a wręcz w dalszym ciągu niebywale nowoczesne (a MW2 w znakomitej formie!), że zrobiło mi się nawet troszkę przykro. Głównie dlatego, że tegoroczna WJ próbuje nam wmówić, że dziś nie pisze się już rzeczy genialnych, a przecież się pisze. Sama znam genialnych kompozytorów, którzy są albo w tym roku kompletnie pomijani albo grani zbyt mało. No nic, cieszmy się choć z tego wcześniejszego koncertu w Studiu S1, bo był naprawdę dobry! 😉

21.09.2017 – czwartek

W czwartek było jedno z największych wydarzeń tegorocznej WJ, czyli Le Noir de l’étoile Gérarda Grisey’a w Studiu ATM – utwór na sześciu perkusistów rozmieszczonych wokół publiczności, taśmę i retrasmisję sygnałów astronomicznych, wykonany przez fantastycznych Les Percussions de Strasbourg (którzy wreszcie mogli pokazać swoje umiejętności w doskonałym utworze!). (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Okazuje się, że mając do dyspozycji coś tak niesłychanie efektownego, jak kosmiczne dźwięki pulsarów (przetworzone na dźwięki słyszalne dla ludzkich uszu), można napisać utwór tak doskonały, że wspomniane pulsary będą w nim tylko atrakcyjnym dodatkiem, bez którego dzieło nie straci aż tak wiele. Utwór ma już dwadzieścia siedem lat…
Drugim czwartkowym koncertem były trzy utwory na cztery kontrabasy (w ostatnim pojawił się także akordeon ćwierćtonowy) z cyklu Warszawska Jesień Klubowo. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Nikt nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego trzy zamówienia Warszawskiej Jesieni grane są akurat w tym cyklu. Rozumiem ideę grania koncertów w lokalu, ale jej nie lubię, bo w praktyce to wygląda tak, że jeden gada, drugiemu nalewają piwo, trzeciemu robią kawę, a czwarty wchodzi w połowie utworu i słuchacz staje się nadrzędny wobec muzyki, podczas kiedy sama słuchaczem będąc, lubię się czuć niczym wobec wielkości utworu (i właściwie takie utwory, które umieją mnie zdominować, szanuję najbardziej). Być może tu tkwi w ogóle sedno mojego problemu z tegoroczną edycją festiwalu, ale o tym później.
Mamy więc cztery kontrabasy i utwory: Green Grass, yeah! Jana Duszyńskiego, Høstlått Håkona Thelina i Modulor Artura Zagajewskiego. Choć do tej pory nie rozumiem koncepcji akurat wykrzyczenia słów „green grass, yeah” (może się czepiam, ale nie rozumiem), podobało mi się oddanie treści samą formą (warstwa muzyczna naprawdę przywodziła na myśl trawę). Høstlått był niezwykle mroczny i intrygujący, więc bardzo mnie ujął, a Modulorz kolei  zdenerwował, podobnie jak za każdym razem Jodlowski, bo miał po znakomitym początku wszelkie zadatki, by być świetnym, dopóki nie pojawiło się w nim ciało obce w postaci drugiej części zupełnie w żaden sposób nie nawiązującej do pierwszej. Owszem, była chwytliwa, owszem, była łatwiejsza do słuchania przy piwie, ale czy na pewno o to chodzi w dobrej muzyce? No i czy na pewno członek komisji repertuarowej, grany już na inauguracji tegorocznej edycji, rzeczywiście powinien mieć zamówienie Warszawskiej Jesieni, zwłaszcza że nie jest ani Witoldem Lutosławskim ani Tadeuszem Bairdem ani Bogusławem Schaefferem, żeby wymienić tylko kilku członków komisji repertuarowej WJ w historii tego festiwalu? Tym bardziej, że podczas tegorocznego jubileuszowego festiwalu Lutosławskiego zagrano tylko raz i to utwór Fanfare for Los Angeles Philharmonic – niespełna minutowy drobiazg. Za to inny członek komisji repertuarowej, który dołączył do niej dopiero w tym roku, był grany aż dwa razy. I choć twórczość Pawła Hendricha szanuję, uważam, że gdzieś zgubiły się proporcje, dobre obyczaje i smak. Bardzo szkoda, że akurat przy tak ważnej edycji.

22.09.2017 – piątek

Dwa ostatnie dni festiwalu zaoferowały słuchaczom dwa dobre koncerty. W piątek w Studiu S1 usłyszeliśmy następujące utwory: … soft glass … M. Kolomiietsa, Przędzie się nić… IV T. Wieleckiego, Charleston F. Bedrossiana, Rdja M. Djordjević i Pièce concertante I. Yun. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie pierwszy utwór, w którym zaczęły się dziać niebezpiecznie tonalne rzeczy, ale była równocześnie tak wyraźna koncepcja całości i spójność, że sama siebie zaskoczyłam, stwierdzając, że właściwie bardzo mnie urzekł. Dwa utwory, które zdecydowanie podbiły moje serce, to “Rdja” i niesamowity “Charleston”. Cały koncert był bardzo różnorodny i ciekawy, a jednocześnie spójny.

23.09.2017 – sobota

Sobotni koncert finałowy był idealnym podsumowaniem tegorocznej Warszawskiej Jesieni, być może nawet bardziej, niż to zaplanowali organizatorzy. (TUTAJ PROGRAM KONCERTU)
Zaczęła go wspomniana fanfara Lutosławskiego Fanfare for Los Angeles Philharmonic. Skończyła się, zanim na dobre zamknęłam oczy. Potem przepiękne, magiczne In einem anderen Raum Anny Korsun i ciekawe The Cloud River na szeng i orkiestrę Wenchen Qin. Z przedostatnim utworem Fiori di Fiori Francesca Filidei, choć dostał owacje na stojąco (a może właśnie dlatego), miałam spory problem. Tak jak mnie urzekł do połowy, tak zatracanie się kompozytora w cytatach na coraz dłużej poruszyło moje agresywne struny. Ale nadal tak naprawdę nie wiem, co myślę o tej kompozycji. Wydaje mi się, że ją szanuję.
No i utwór zamykający festiwal, czyli Symphonic Piece Piotra Tabakiernika był mistrzowskim wręcz zwieńczeniem tej edycji Warszawskiej Jesieni. Kompozytor bez zadęcia i dopisywania specjalnie zawiłych pseudofilozofii, napisał utwór z jajem, w którym odkrywa przed słuchaczami, że słuchanie muzyki ma oprócz artystycznego, jeszcze jeden aspekt – aspekt rytualny, społeczny. I w kontekście dużo starszego od Tabakiernika kompozytora, granego kilka dni wcześniej – Tadeusza Wieleckiego, który najprawdopodobniej nie zdążył swojego utworu dopracować, a ośmielił się w programie stwierdzić, że niemal odkrył grę słowa, gestu i muzyki (czterdzieści lat po Dróżdżu i ponad pięćdziesiąt po Schaefferze, ale za to nieudolnie), myślę, że jakie czasy, takie odkrycia. Czasy dziadostwa, ściemy, niedouczenia, braku wiedzy, braku umiejętności skupienia. To się oczywiście nie zmieniło z dnia na dzień, ale nigdy wcześniej Warszawska Jesień nie była aż tak na czasie jak w tym roku. Niestety. Bardzo, bardzo wielkie rozczarowanie…

***

Recenzja jest gorzka, bo przelałam na papier cały ból, jaki sprawiła mi większość opisywanych koncertów. Jestem córką człowieka, który wiele lat był członkiem Komisji Repertuarowej WJ, a przez pewien czas pełnił nawet funkcję jej przewodniczącego (1974-79). Wiem jak ważna była dla niego idea kompozycji poszczególnych koncertów, a także całego festiwalu. Jak bardzo pochylał się nad tym, by wszystko do siebie pasowało i było wysmakowane. Przykro mi, że to, na co zwracał tak ogromną uwagę i co stanowiło o jakości tego wydarzenia (zresztą nie tylko przecież on jeden!) nagle przestało być ważne a nawet zauważalne.
Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że Warszawska Jesień ukształtowała moją wrażliwość muzyczną. Myślę, że właśnie dlatego jestem jej to winna – muszę mówić prawdę (że poziom w tym roku dramatycznie spadł), bo jedynie prawda ma siłę i moc sprawczą.

Historia dramatycznej miłości posłanki do agenta CBA

fot. Valantis Nikoloudis

[To opowiadanie powstało na zajęciach z metodyki nauczania. Moje znudzenie i brak umiejętności traktowania tego przedmiotu poważnie sięgnęły zenitu, czemu postanowiłam dać wyraz, pisząc tę właśnie pracę w ramach jakiejś kartkówki na bliżej niezidentyfikowany temat. O dziwo udało mi się w poniższy sposób kartkówkę zaliczyć, co tylko utwierdziło mnie w mojej opinii o tym przedmiocie.]

17.06.2009

–  Jak stoję – kocham go normalnie dramatycznie! – rozmarzyła się Blond Dama.
– Zamknij ryja, głupi posłańcu! – skarcił ją szef.
– Nie jestem posłańcem, tylko posłanką, bucu!
Jej rozdrażnienie spowodowane było wielkim niespełnionym uczuciem do agenta ubezpieczeniowego z Chałturowego Badania Amfibrachów. Był piękny i niedostępny. Spotykali się czasem, jedynie na gruncie zawodowym, czysto profesjonalnie. Ona, jako posłanka, była czasem posyłana z pizzą, czy zupą żółwiową do CBA, on – jako ważny członek wykonujący największej wagi chałturę w państwie – pochłaniał niezliczone ilości jedzenia i jadł, aż mu się uszy trzęsły, do rozpuku.
Pewnego razu Blond Dama nie wytrzymała mnogości motyli i ich larw w swoim żołądku i poszła, jak stała do uroczego agenta wyznać mu swe uczucie.
– Sprywatyzuj się! – poprosiła.
– Ależ jestem w pracy, nie mogę być taki nieprofesjonalny – odparł mądrze, – choć nie wykluczam takiej możliwości, czekaj, tylko wezmę dyktafon.
– Nie jestem pewna, czy będę mogła poprosić cię o to wiedząc, że masz dyktafon.
– Nie bój się, to nie tak że cię nie kocham, a inaczej – kocham cię!
Blond Dama była wniebowzięta. Spełniło się jej marzenie. Trafiła na księcia z bajki. A potem, jak to z każdą wielką miłością bywa, był płacz i zgrzytanie zębów.

Witamy w sieci hipermarketów Carrefour

fot. Valantis Nikoloudis

[To opowiadanie, z tego co pamiętam, nie było już związane z warsztatami, lecz moją głęboką potrzebą podzielenia się ze światem wrażeniami z bycia hostessą w sieci hipermarketów Carrefour.]

08.12.2008

 

– Przepraszam, gdzie jest wejście dla personelu? – pytam ochroniarza przy wózkach. Uprzedzając z reguły głupi komentarz dodaję – Jestem hostessą.- Z zawodu? – jednak nie udało się…
– Nie, z zawodu jestem filologiem polskim.
Dostaję odpowiedź, kieruję się do kolejnej obskurnej nory. Gigantyczna kolejka żywego towaru czeka by dostać się na halę i tam zająć się towarem nieżywym.
Przechodzę przez chłodnie – cholernie tu zimno i pusto. Widzę mężczyznę, proszę o pomoc przy dźwiganiu – patrzy na mnie z pogardą, mówi, że „to lekkie” i odchodzi. W Carrefourze nie wypada mieć problemów z kręgosłupem. Pakuję nieporadnie na paletę potrzebne mi na degustację pudła i zaczynam prowadzić ją tak, że nagle wyrastają przede mną z nieznanej czasoprzestrzeni wszyscy pracownicy Carrefoura z działu warzywnego i wręcz wyrywają mi ją. Raczej chyba z troski o to, co na mojej drodze się pojawia. Rozkładam swoje skromne stoisko. Pracuję przy degustacji kiełków na zimno i ciepło. Skłamałabym mówiąc, że robię to ze szlachetniejszych pobudek, niż potrzeba zarobienia pieniędzy. Jednak znajduję sens i autentyczną przyjemność w karmieniu ludzi. Cieszę się, że to, co przyrządzam z reguły sprawia radość, choć radość zdarzy się, że spowodowana jest błędnym rozpoznaniem produktu:
– O! Ma pani śledzie?
– Nie, to kiełki.
Nie mam czasu myśleć – im mniej mam kanapek, tym więcej przychodzi do mnie po nie chętnych. Ciągle je szykuję, wydaje mi się, że posmarowałam w ciągu tych sześciu godzin tonę chleba.
Nagle, z warzyw, wybiega prosto na mnie, niesamowitym galopem… mysz. Zanim kończę formułować w głowie myśl, chowa się pod lodówką przy moim stoisku.
– Widziała pani? – pyta zachwycona klientka.
– Chyba niestety tak.
Zastanawiam się chwilę co zdegustowało mnie bardziej – czy obecność myszy w warzywach, czy reakcja na ten fakt pracownika sklepu:
– Ee, wiadomo! Jak jest jedzenie, to są i myszy!

„Witamy w Centrum Handlowym Targówek i sieci hipermarketów Carrefour. W trosce o Naszych Klientów informujemy, że jak jest jedzenie, to są i myszy. Dziękujemy i życzymy udanych zakupów.”

Nerwowo smaruję chleb majonezem.
– A czym smaruje pani chleb?
– Majonezem – odpowiadam serdecznie i z uśmiechem. Do klientów trzeba się uśmiechać.
– A co to takiego pod spodem?
– Majonez.
– A no tak! Wiedziałem, że to majonez!
– A ten serek to jaki?
– To majonez – uśmiech.
– MAJONEZ???
– O, pani smaruje może majonezem?
– Tak, majonezem właśnie. – uśmiech, uśmiech, pokrzyczę sobie później.
Jako, że mamy listopad czyli jak najbardziej świąteczny czas, na Wileńskim mordują mi za plecami karpie. Jakaś pani krzyczy na faceta z rybnego, że jest bezduszny i że kroi żywe zwierzę. Coraz bardziej czuję, że nie chcę tu być. Nie mogę tu nie być, bo cisi uczestnicy rzezi zlatują się do moich kiełków, dzierżąc w rękach zakrwawione, śmierdzące siatki i dokonują językowej kastracji brokuŁA.
– O, ma pani kiełki brokuły?
– Nie, to kiełki brokuła.
Rozsadza mi głowę, ale wiem, że radio musi grać. Musi grać głośno. Jeśli jesteś przez przypadek muzykiem, to albo zmień zawód, albo siedź sobie w domu i nie rób zakupów. Przydać się możesz ewentualnie na dwie najbardziej kiczowate uroczystości w życiu – wesele i stypę. Przestań przesadzać, że jakaś tam wolność, przestrzeń dla wyobraźni. Pan musi wyryczeć pani przez głośnik, że to, co tak syczy, to witamina musująca firmy Kruger, a „syczy tak długo, bo jest w dwa razy większym opakowaniu za tę samą cenę”.
– Jakie ładne kanapeczki! – zapowiada się jak zawsze miło. – Jakie ma tu pani rodzaje kiełek?
„Kiełków!!!” – jęczy moja polonistyczna dusza, lecz zakrywam jej w ostatnim momencie jej polonistyczne usta.
– Mam trzy rodzaje KIEŁKÓW: kiełki lucerny, kiełki rzodkiewki i kiełki brokuła.
– A, te są brokuły. No pyszne!! A te, które teraz biorę, to jakie są?
– Te są rzodkiewki.
– A, rzodkiewki. Też dobre, ale te chyba znam. A te ostatnie?
– Te są lucerny.
Teraz zaczyna się to, co zwykle, czyli jakieś niesamowicie rytmiczne podchodzenie ludzi i zadawanie mi tego samego pytania mniej więcej w takich samych odstępach czasowych.
– Co pani pysznego przygotowała?
– Dzień dobry. To kanapki z kiełkami – tu wskazuję – lucerny, rz…
– A jakie kiełki pani tu ma?
– Dzień dobry. Tu są kiełki lucerny, rz…
-A te kiełki, to jakie są???
– Te pierwsze są lucerny, rz… – zaczynam mówić ze sobą w kanonie, część głosów zostaje we mnie w środku, przerywając sobie samej nie kończę utworu, on brzmi w mojej głowie. Troszkę zaczyna przyspieszać. W myślach wirują mi poukładane w takty – lucerna, rzodkiewka i brokuł. Odnoszę jednak wrażenie, że mojego kanonu nie napisał Jan Sebastian, a co najwyżej Krzesimir…

Kiełki lucerny, rzodkiewki, brokuła

                        Kiełki lucerny, rzodkiewki, brokuła

                                               Kiełki lucerny, rzodkiewki, brokuła

Kiełki lucerny, rzodkiewki, brokuła

                                                                                              Kiełki lucerny, rzodkiewki brokuła

                                                                                                                      Kiełki lucerny…

KURWA!!! LUUUDZIE!!!!!

Do – kolejnego już w mojej zmęczonej głowie – głosu dochodzi moja niechlubna specjalizacja nauczycielska – „Pojedynczo, jeśli ktoś już koniecznie musi coś powiedzieć, niech podniesie rękę”.
Na zmianę z przygotowywaniem kanapek podgrzewam małe porcyjki kiełków na patelnię. W całej beznadziei tych rozmów o niczym, tych „kiełek”, „brokuł”, dziadków proponujących bym „wskoczyła do środka” (między kiełki cieciorki, soczewicy i fasoli mung na ciepło) widzę nagle ich. Wstydzą się podejść, więc albo zostawiam im porcje i udaję zajętą czym innym, albo zachęcam ich powoli i spokojnie życzliwym uśmiechem. Nakładam im z premedytacją tak dużo, ile się da. Pamiętam, jak moja szefowa kopie mnie pod stołem w kostkę za pierwszym razem – to porcje „d o  d e g u s t a c j i”. Nie proszą o dokładki. Nie pytają, ile kosztuje opakowanie, co jest zdrowsze, czy smaruję kanapki margaryną, masłem, serkiem, pastą rybną czy majonezem; czy smażę na oleju, oliwie czy może maśle; czy dodałam przyprawy czy one już tam były i co to jest cieciorka.
W koszyku mają jedną, góra dwie rzeczy, których łączna wartość nie przekracza trzech złotych. W ich oczach widzę szczerą radość i wdzięczność i wierzę, że naprawdę mógł być to ich jedyny ciepły posiłek tego dnia.
(- No, ale się najadłem, teraz to już nie będę musiał jeść obiadu!
-Ale nas pani nakarmiła! Może jeszcze jedną porcyjkę, jeśli można i obiad z głowy!
– Przyszliśmy na zakupy, a i obiadek smaczny zjedliśmy niespodziewanie!)

Wracałam do domu zmęczona i często rozgniewana na przede wszystkim brak:

  1. wyobraźni
  2. empatii
  3. myślenia
  4. słuchania.

Siadałam wtedy z kieliszkiem nalewki do fortepianu i chwilę śpiewałam. Potem wpatrywałam się w najukochańszy, wiszący nad fortepianem obraz Medka i myślałam sobie a to o podróży do swojego miejsca na ziemi, które odkryłam trzy miesiące temu i do którego jadę także dzięki kiełkowaniu, a to o piosence, którą mam skończyć.  Z sąsiedniego pokoju puszczał mi oko Stajuda. Hasior przypominał o tym co…  ponadczasowe.

Abraham i Izaak, czyli granice wierności

fot. Valantis Nikoloudis

[W drugim semestrze warsztatów przyszedł czas na moje ulubione – chociaż wymagające – zadanie, czyli pisanie opowiadań nawiązujących do szeroko pojętej mitologii. Konkretne mity były nam z góry narzucane. W tym opowiadaniu próbuję iść dalej drogą, którą odkryłam przy pisaniu o Edypie, czyli nadawać formie właściwą w swoim odczuciu wagę.]

15.05.2007

Powietrze pachnie przeszłością, halibutem, sieją i sandaczem, a także jakby odrobinę marynowanym łososiem i wędzoną makrelą. Silniejszy wiatr raz po raz przywiewa, oprócz  jodu, aromat gofrów z bitą śmietaną. Lodowate fale opluwają jej stopę, łydki, oraz ¼ laski. Xsiężniczka Izaa, patrząc zamglonymi od żalu oczyma w niebieski bezkres, myśli: „ a to skur…l je…y!”.

Tymczasem A-brrr! otworzył lodówkę i przyglądał się dosyć sporej kobiecej stopie ozdobionej bladoniebieskimi tipsami. Powoli zaczęło do niego dochodzić, co mogło się stać. Oparta o ścianę dziwnie brunatna siekiera puszczała mu zalotnie oko. No tak, był na dosyć potężnym haju, musiał złożyć ofiarę ze stopy, ale że aż tak go wzięło, że odrąbał ją konkubinie? Podrapał się po głowie i wybuchnął śmiechem. I śmiał się tak po wszystkie czasy…

Niedługo potem Xsiężniczka Izaa umówi się ze swoim protetykiem na flaki urzeczona jego profesjonalnym podejściem do nowo powstającej stopy. Spotkania w szpitalnym barze wkrótce przybiorą charakter nieco bardziej intymny. Dojdzie wreszcie do wspólnego wyjazdu na piknik za miasto. Tam Xsiężniczka Izaa wraz z protetykiem będą podziwiać zachód słońca, siedząc na wielkim kamieniu. W tej właśnie chwili dostaną wilka, którego oswoją. Im jednak dłużej Xsiężniczka Izaa będzie korzystać z pomocy psychoterapeuty poleconego przez protetyka, tym bardziej nasili się w niej przekonanie, że trzeba zlikwidować przyczynę swoich lęków. Kiedy zatem będzie gotowa, wybierze się wraz z oswojonym wilkiem do A-brr!’a i gdy ujrzy go zwijającego się ze śmiechu – odgryzie mu ucho. Szepnie już po wszystkim do siebie „oko za oko, zub za zub” , gdyż  okaże się, że jest z pochodzenia Czeszką.

czas  teraźniejszy – historia Izaaka: we współczesnym świecie mamy do czynienia z samymi „ofiarami”, dlatego wariację na temat Izaaka przedstawiam w czasie teraźniejszym; każdy w swoim mniemaniu jest pokrzywdzonym przez jakiegoś „złego”, który „złym” jest jedynie do czasu, kiedy stanie się realnym, odrębnym ludzkim istnieniem. Wtedy również zamienia się w ofiarę, w pokrzywdzonego (przeważnie także jedynie w swoim mniemaniu, ale jednak).

czas przeszły – historia Abrahama: w moim odczuciu piękna i niezwykła postawa Abrahama jest tak odległa od współczesnego modelu życia, że nie umiemy o niej mówić; staje się zbyt egzotyczna dla nas. Zakładam więc, że „wyginęła” prawie zupełnie i daję temu wyraz używając czasu przeszłego w  wariacji o Abrahamie (który nota bene w niczym prawdziwego Abrahama nie przypomina, gdyż tamten już dawno przestał istnieć, o czym mowa wyżej).

czas przyszły –  wszelkie domysły,  miejsce na własne refleksje.

Edyp, czyli zło wbrew najlepszym intencjom

fot. Valantis Nikoloudis

[W drugim semestrze warsztatów przyszedł czas na moje ulubione – chociaż wymagające – zadanie, czyli pisanie opowiadań nawiązujących do szeroko pojętej mitologii. Konkretne mity były nam z góry narzucane. W tym konkretnym opowiadaniu po raz pierwszy aż tak mocno skupiłam się na formie, którą już od tamtej pory uważam za nadrzędną wobec treści.]

9.04.2007

Pecha wyssał z mlekiem matki.

Posłowie

Mam zamiar dowieść, że powyższe zdanie, będące moim opowiadaniem o Edypie, jest tylko elementem przedstawienia problemu, z którym mamy do czynienia w dramacie Sofoklesa. Realizuję swój pomysł samym procesem pisania.
Niech historia Edypa będzie sytuacją A, a moje pisanie – sytuacją B. Załóżmy również, że:

E – bohater

z – zło

w – wiedza, że nastąpi z

x – każdy ruch będący konsekwencją nabycia w

y = ~x brak ruchu będącego konsekwencją nabycia w

W moim głębokim przekonaniu popartym analizą historii Edypa poniższy układ równań jest prawdziwy dla x w ( czyli, kiedy jakikolwiek ruch będący konsekwencją nabycia w zostanie wykonany, gdyż wiedza stanowi tutaj wartość stałą i znaną):

w + x = z

w + y = z         v          w + y = ~z

Stanford Cohen, psycholog Uniwersytetu Bostońskiego uważa, że wiedza, że nastąpi z może też doprowadzić do tzw. „kompleksu rezygnacji” (np. osoba cierpiąca na nieuleczalna chorobę może zobojętnieć na swój los i stracić chęć do życia wyłącznie na skutek przekonania o nieuchronności śmierci).  Istnienia „kompleksu rezygnacji” dowodzą badania  Curta Richtera¹. Dopuszcza on zatem możliwość, w której x to świadome zaniechanie walki z z (wg niego bezpośrednim następstwem zdobycia wiedzy, że nastąpi z może być rezygnacja z podjęcia próby przeciwdziałania z ). Wtedy :

E – pacjent

z – śmierć

w – klątwa, w którą wierzy E

x – rezygnacja z podjęcia próby przeciwdziałania z

y = ~x brak rezygnacji z podjęcia próby przeciwdziałania z

Ten przykład potwierdza prawdziwość powyższego równania. Widać zatem wyraźnie, że tam, gdzie występuje x, zło jest nieuniknione. Tam natomiast, gdzie bohater pozostaje bierny po zdobyciu wiedzy, że nastąpi  z, istnieje możliwość, że do z nie dojdzie.

  • Sytuacja A (historia Edypa)

E – Edyp

z – ojcobójstwo i kazirodztwo

w – przepowiednia wyroczni

x – ucieczka od ludzi, których całe życie uważał za rodziców

y =  ~x

Tragedię Edypa spowodowało jego mylne założenie, że :

            w + x = ~z

  • Sytuacja B ( moje pisanie )

E – ja

z – niespełnienie przez opowiadanie wymaganych kryteriów

w – przekonanie, że moje opowiadanie nie spełni wymaganych kryteriów

x – pisanie jak najkrócej tak, by zawrzeć w opowiadaniu równocześnie mit i własną refleksję na jego temat i nie „dopuścić do głosu” zdań, które oddaliłyby mnie od zadanego tematu

y –  ~x

Podstawiając te dane do wzoru, którym opisałam mit o Edypie widzę, że pasują idealnie.

w + x = z

Potwierdza to więc moją tezę, że proces pisania opowiadania będącego zdaniem „Pecha wyssał z mlekiem matki”  jest sam w sobie opowieścią o Edypie, gdyż realizuje schemat, na którym oparta jest historia Edypa.
__________________________________________
¹„Ekipa badawcza ze Szkoły Medycznej Johna Hopkinsa w Baltimore przeprowadziła szereg eksperymentów na szczurach. Grupa kierowana przez Curta Richtera wybrała do badań dziki gatunek szczura, żyjący w Norwegii, znany ze swego instynktu przeżycia. Na początek niektóre szczury zostały uwięzione w żelaznych uchwytach, po czym wypuszczone w naczyniu z ciepłą wodą. Naukowcy odkryli, że nie mogąc znaleźć drogi ucieczki, szczury niemal natychmiast traciły nadzieję i wkrótce zdychały z objawami zahamowania nerwu błędnego. Jest to ten sam proces fizjologiczny, który wywołuje strach zabijający ofiary klątwy. Kiedy jednak szczury uwalniano z uchwytów lub pozwalano im umknąć z naczynia – po czym ponownie wtrącono w sytuacje bez wyjścia – śmierć nie następowała. Zdolność przetrwania zwierząt przypisywano zdobytej przez nie uprzednio wiedzy, że istnieje nadzieja ucieczki. Uznano, że właśnie owa wiedza uodporniała szczury na śmierć ze strachu”.

Adam i Ewa, czyli szukanie winnego

fot. Valantis Nikoloudis

[W drugim semestrze warsztatów przyszedł czas na moje ulubione – chociaż wymagające – zadanie, czyli pisanie opowiadań nawiązujących do szeroko pojętej mitologii. Konkretne mity były nam z góry narzucane. Nigdy nie sądziłam, że w tak bardzo odległych mi szablonach dam radę aż tak się otworzyć.]

28.03.2007

Ojciec Dedi poszedł po fajki do kiosku. Jedynego kiosku w tym zakichanym Dehumanedenie. Uśmiechnął się po drodze do mijającej go Pitch Lady. Charakterystyczne dla Pitch Ladies było to, że przypominały stare drzewa, a każda z nich trzymała w dłoni brzoskwinię. Gdy wyszedł z kiosku i pogrążył się w myślach spowitych oparami dymu, który wydobywał się z jego ust, spostrzegł nagle coś niespodziewanego. Z samej swojej natury duży, chociaż teraz naprawdę  nietypowych rozmiarów, palec u nogi zagrodził mu drogę. Ojciec Dedi nie miał wątpliwości, że  należał on do Boga. Opanowaną do perfekcji mową ciała zdawał się przekazywać taką oto treść: „Otacza cię tu mnóstwo owoców brzoskwini – powiedzmy sobie szczerze, wątpliwej jakości – co nie przeszkadza ci w delektowaniu się nimi  i zubażaniu twej i tak już marnej egzystencji, lecz teraz czeka cię prawdziwa próba posłuszeństwa Moim słowom, albowiem znajdziesz taką brzoskwinię, o jakiej nigdy nawet nie śniłeś, lecz  będzie ona owocem zakazanym dla twoich ust. Próba złamania mojego zakazu zostanie surowo ukarana”.
Ojciec Dedi patrzył z podziwem na znikający bardzo duży palec. Jest przecież sztuką wygłosić zdanie wielokrotnie złożone jedynie mową ciała i to tylko przy pomocy jednego członka. Niestety ciągle sens tej wypowiedzi nie był dla niego jasny. W końcu smakował w życiu niejedną brzoskwinię. Co krok jakaś miła Lady była gotowa do częstowania, więc cóż mogłoby go jeszcze zaskoczyć? Wszystkie te rozważania doprowadziły go pod pobliskie drzewo i wpadły wraz z nim w ramiona Morfeusza.
Gdy otworzył oczy spostrzegł, że leży pod pulchną Pitch Lady. Takie pomyłki zdarzały się Ojcu Dediemu dość często, więc uśmiechnął się do tłustej nieznajomej i wypełznął spod niej, nie zagajając rozmowy. Otrzepując się z ziemi i robactwa, zaczął nucić linię basu pewnej piosenki i nie wiadomo skąd, niczym z pejcza strzelił, wyłoniła się i stanęła przed nim piękna, świetlista istota zupełnie nieprzypominająca drzewa. Nie trzymała w dłoni brzoskwini, lecz maleńką torebeczkę. Była roztkliwiająca w swojej inności. Długie morskozielone  włosy opadały na jej ramiona, a wielkie, zaciekawione, błękitne oczy były teraz wlepione w Ojca Dediego.
– Jesteś jakąś nową, ulepszoną wersją Pitch Lady? – spytał próbując być zabawnym.
– Nie jestem Pitch Lady, jestem Xsiężniczką Cate – odpowiedziała i zamrugała jasnozielonymi rzęsami.
Ogromny, paskudny Pająk Losu zaczął tkać między nimi niewidzialną, lecz bardzo mocną nić przyjaźni. Od tamtej pory rozmawiali właściwie przez cały czas. Xsiężniczka Cate wysłuchiwała andronów, które plótł Ojciec Dedi, by z właściwą sobie delikatnością i wielkim wdziękiem wyprowadzać go z ciemnych zaułków cudzych przekonań. Przestał pamiętać, jak sobie radził bez tej niezwykłej istoty.
Pewnego dnia, gdy słońce wlewało się strumieniami promieni do dusz i serc, a Xsiężniczka Cate siedziała na gałęzi drzewa, machała spuszczonymi nóżkami w powietrzu i pokazywała Ojcu Dediemu najróżniejsze intonacje strasznych stworów (była teraz na podatniku kretynie – „siedzisz w Dehumanedenie za MOJE pieniądze!”), Ojciec Dedi zadał w końcu intrygujące go od pewnego czasu pytanie:
– Co masz w swojej maleńkiej torebeczce?
– Maleńką brzoskwinkę, ale jakiś ogromny paluch zabronił mi jej wyjąć i nią częstować – odpowiedziała zawstydzona spuszczając wzrok.
– Ale to nic złego, takie Pitch Ladies na przykład trzymają swe brzoskwinie w dłoniach, to ładne kogoś poczęstować.
– Nie jestem Pitch Lady, mówiłam ci już, jestem Xsiężniczką Cate, nie wolno mi – była zmieszana i trochę jakby posmutniała.
Ojciec Dedi przypomniał sobie zakaz i słowa, których wtedy nie rozumiał. Teraz stały się niewyobrażalnie jasne. Wiedział, czuł, że musi skosztować TEGO owocu. Równie pewne było dla niego też to, że nie wolno mu tego zrobić. Wspólnie spędzany czas zaczął być dla niego męczarnią. Niezrozumiałe pragnienie spróbowania zakazanego owocu i jakieś niewytłumaczalne przekonanie, że będzie miał on najwspanialszy smak, jaki tylko można sobie wyobrazić, pchały Ojca Dediego w kierunku otwartych ramion najwierniejszej kochanki – Damy Obłędu.
Xsiężniczką Cate też zaczęły miotać obce jej do tej pory emocje – ciekawość, pragnienie obdarowania swoim skarbem tak bardzo bliskiego Ojca Dediego, a nawet pewien żal do dużego palca. Coś w końcu w niej pękło – umarło, lub może się właśnie narodziło…
Kiedy przez Dehumaneden przetaczała się wielka burza niosąca grozę i oczyszczenie, Xsiężniczka Cate niespodziewanie przybiegła do Ojca Dediego. Wyglądała jak syrena. Całkiem przemoczona i dygocząca z zimna niepewnie wyciągnęła smukłą dłoń, na której moknął cudny owoc i rzekła drżącym głosem:
– Proszę, jestem zbyt słaba, żeby ci go nie dać…
Ojciec Dedi zawahał się przez chwilę, patrząc ciągle w jej niezwykłe oczy i otarł spływające po jej policzkach czerwone strużki (nowy tusz okazał się nie być grzechoodporny). Pełen troski o nią, o siebie samego, oraz pragnienia rozsadzającego swoim nurtem tamy zakazu, szepnął:
– Jestem zbyt słaby, żeby go nie wziąć…
Rozkoszna skórka pokryta delikatnym meszkiem była jedynie zapowiedzią tego, czego Dedi nie umiał sobie wyobrazić – soczystego, słodkiego miąższu. W sporadycznych momentach świadomości myślał sobie, że nie znał smaku owocu, którego kosztował przecież prawie codziennie, że podarki wszystkich Pitch Ladies były tak tandetne, nieprawdziwe, częste, na wyciągnięcie ręki i nie mające nic wspólnego z tym, czego doświadczał teraz.
Cate czuła, że właśnie w tej chwili rodzi się naprawdę i nic innego nie ma znaczenia. Chciała, by Dedi był szczęśliwy i syty, on sycił  ją swoim wyborem jej owocu, mimo że nie przypominała drzewa.
Oboje ryzykowali, lecz czuli, że muszą poświęcić się sobie bezgranicznie, że muszą się sobie wzajemnie ofiarować. Ich imiona splotły się w miłosnym uścisku.
Wtem błysnął piorun i znaleźli się z powrotem w burzowym obliczu Dehumenedenu. Nadeszło nieuchronne, wiedzieli o tym obydwoje. Xsiężniczka Cate została wygnana bardzo, bardzo daleko, Ojciec Dedi podobno błagał o to, by nie musieć być w otoczeniu Pitch Ladies, lecz karą za nieposłuszeństwo było dla niego właśnie życie wśród marnych kopii owocu, który spróbował tylko jeden raz, a którego nie zapomni nigdy, lecz też nigdy nie będzie mógł skosztować go po raz drugi.
Nie poznałam swoich rodziców. Ojciec Dedi został w Dehumanedenie, Xsiężniczka Cate zmarła niedługo po urodzeniu mnie, zostawiając mi śmieszny, dziecięcy pamiętnik pokryty rybimi łuskami połyskującymi nienaturalnym lazurem. Opisała w nim wszystko.
Czy którekolwiek z nich czuło jakąś winę, lub obarczało nią kogoś? Nie, bo czy można czuć się winnym stworzenia, na przekór wszystkiemu, nowego życia w nowej, nieznanej rzeczywistości? W nowej, wolnej rzeczywistości. W nowej, lepszej rzeczywistości.

Odys i Nausikaa, czyli pocieszycielka i mężczyzna po przejściach

fot. Valantis Nikoloudis

[W drugim semestrze warsztatów przyszedł czas na moje ulubione – chociaż wymagające – zadanie, czyli pisanie opowiadań nawiązujących do szeroko pojętej mitologii. Konkretne mity były nam z góry narzucane. Nigdy nie sądziłam, że w tak bardzo odległych mi szablonach dam radę aż tak się otworzyć.]

13.03.2007

Sama nie wiem, co pchnęło Xsiężniczkę Now w ramiona Pana Odda. Może troska i potrzeba otoczenia go opieką, może pragnienie bycia ważną za wszelką cenę, choćby na krótki moment, może w końcu łaknienie stopienia się z kimś w jedno ciało i jedną duszę.
Los nagle skrzyżował ich drogi. Wiedzieli obydwoje, że w innym czasie, w innej przestrzeni to nie mogłoby się między nimi wydarzyć. Pan Odd, pogrążony w alkoholowej chorobie, opuścił rodzinę, odsunął się od ludzi. Cierpiał. Każdy jego samotny dzień był walką. Walką o własne życie. Uczuciem, które mu nieustannie towarzyszyło, był lęk zapijany zdradliwą trucizną, byle na chwilę go zagłuszyć, byle przez chwile go nie czuć. Rozchwiany emocjonalnie, przerażony, niezdolny jeszcze do pokonania swoich słabości, znalazł się na rozstaju dróg.
Spotkał tam młodziutką Xsiężniczkę Now, którą – co niewiarygodne –  przepełniał ten sam lęk. Na początku podróży brutalnie napadnięta i pozbawiona najcenniejszych kosztowności: nadziei, pięknych wspomnień i honoru, w strzępach ufności, której nie dała sobie wydrzeć, poraniona i wyczerpana usypiała teraz kwilącą potrzebę zaopiekowania się kimś.
Kiedy otworzyła zmęczone od płaczu oczy i spostrzegła Pana Odda, bez chwili wahania dała mu wszystko, co miała. Było tego niewiele, ale wydawało jej się, że wystarczająco, by Pana Odda choć trochę uszczęśliwić w jego smutnej doli. Wzruszył ją bardzo i wzbudził jej czułość. Spędzili razem kilka chwil, które mogły być zarówno wiekiem, jak i ułamkiem sekundy. Czas zatrzymał się dla nich. Oboje jakby we śnie, upewniając się ciągle, czy na pewno go razem nie śnią, wchodzili w siebie. W swoje dusze, w swoje ciała, w swoje historie.
Xsiężniczka Now wiedziała, że jak niczego innego Pan Odd potrzebuje teraz zrozumienia, wsparcia i czasu na uporządkowanie swojego życia. Wszystko to mogła mu dać, nie pragnąc w zamian nic więcej, niż szacunek i bliskość. Pan Odd ofiarował jej sympatię i bliskość. Gdy wtuleni w siebie chcieli zrobić krok okazało się, że ich drogi się już rozchodzą. Wiedzieli obydwoje, że żadne z nich nie może zmienić wyznaczonej z góry trasy. „Pamiętaj o mnie” – szepnęła Xsiężniczka Now, choć Pan Odd zdawał się nie rozumieć, czemu coś tak oczywistego zostało wypowiedziane.
Zastanawiałam się potem tuląc zagubioną, jakby przebudzoną i przerażoną tym, co się we śnie stało Xsiężniczkę Now, co o tym myśleć, jak o tym myśleć.
Na ile można żałować czegoś, co nieuniknione, na ile można obwinić się za coś, co wytłumaczalne i wcale nie jednoznacznie złe? Chwilowe stracenie szacunku do siebie i odejście od dotychczasowych zasad w moim głębokim przekonaniu dało Xsiężniczce Now mnóstwo siły, gdyż doprowadziło ją do zrozumienia tego, kim jest i co jest dla niej dobre, a co nie. Do przewartościowania wszystkiego jeszcze raz. Poznała dokładnie to, co zawsze odrzucała – choć przez swą niedostępność było dla niej nęcące – by móc silna i pewna odrzucić to tak naprawdę świadomie.
Teraz, w samotnej drodze, Xsiężniczką Now kierowały różne odczucia – tęsknota, gniew, żal, zazdrość, radość, wolność. Wiedziała jednak, że nie wolno jej oglądać się za siebie. Zrozumiała, że opieką można otoczyć również siebie samą, a i tak starczy jej też dla innych.
Pan Odd nigdy nie prosił, by pamiętała o nim, nigdy też nie przyznał, czy coś jej zawdzięcza. Nie oczekiwała tego. Już niczego nie oczekiwała. Pragnęła wzbić się ponad wszystkie swoje ograniczenia i życzyć mu jak najlepiej gdziekolwiek i z kimkolwiek by był. Sama otarła łzy i przyspieszyła kroku. Gdzieś przecież musi czekać Penelop.

W Trzech Króli

fot. Valantis Nikoloudis

[Tym razem opowiadanie okolicznościowe – także związane z warsztatami.]

 

 

     6.01.2006

Warkot maszyny i nieprzyjemne wbicie w fotel oznaczały, że samolot wystartował. W głowie kotłowało mu się tysiąc myśli. Nerwowo przełykając ślinę i walcząc z bezczelnie rozpanoszonym ciśnieniem w uszach, starał się przypomnieć sobie po raz ostatni jej twarz, jej głos, jej uśmiech. Ją całą – cudowną, urokliwą. I zamknąć w pamięci taką, by móc wracać do chwil, które właśnie minęły. Bez szans na dalszy ciąg. Mówiła, że jeszcze wszystko może się odmienić, że zobaczymy, ale on był przecież realistą.
Przygniatanie ustało. Musieli wzbić się już na jakąś wysokość i na niej pozostać. O, dziś był szósty stycznia. Wyleciał w Trzech Króli. Wyjął książkę i wyjrzał raz jeszcze przez okrągłe okienko. Zostawił swoją małą Xsiężniczkę na pastwę dzikich, pożądliwych spojrzeń. Na pewno będą ją zaczepiać. Na pewno, a ona jest taka bezbronna i naiwna. Żeby tylko nie dała się nikomu skrzywdzić. Nie zniósłby tego. Nie zniósłby. Była naprawdę piękna i wiedział dobrze, że nie jest jedynym, który to dostrzegł.
Już miał zamiar otworzyć trzymaną na kolanach książkę i zagłębić się w lekturze, aż tu nagle…
– Czy ty jesteś Gwiazda, którą ujrzeliśmy na Wschodzie? –  spytał Kacper.
– Zamilcz, głupcze! –  przerwał mu Melchior. – Czy przybywasz może z Królestwa Południowego, z Judy, z Betlejem, do którego zmierzamy i jesteś z pokolenia Judy synem Dawida i potomkiem Abrahama?
– A może pochodzisz z Królestwa Północnego, z Izraela, z Samarii, tak gwoli ścisłości? – rzekł Baltazar. –  Bo widzisz, głupia sprawa, ale wyleciałeś prosto w nas. Do Jerozolimy już niedaleko, może tam załatwimy to jakoś?
– ??? CO jakoś załatwimy???
– No wiesz mirra, kadzidło i złoto były ubezpieczone, aczkolwiek nie może zwolnić cię to z cywilnej odpowiedzialności patrzenia w co wylatujesz!
–  Toż to nie ja wyleciałem w was, tylko wy tak idiotycznie weszliście prosto pode mnie. Nie jest to moją winą i absolutnie się nie poczuwam!
– Ale Gwiazda… Gwiazda, którą ujrzeliśmy na Wschodzie… – wyraźnie zmartwił się Kacper.
– Nie wierzę w waszą Gwiazdę i inne podobne dyrdymały! A wieża kontrolna? Czy ktoś dał wam prawo iść? Nie dał. Nie mógł dać. I jeśli komuś należy się jakiekolwiek odszkodowanie, to mnie!
– Ale?
– Tak, mnie – jego żal wymieszany ze zdenerwowaniem wciąż narastał. – Za zszargane nerwy,  za konieczność rozstania z Xsiężniczką, za za każdym razem zbyt długi lot. I nie próbujcie mnie wykiwać na sumę! Gołym okiem widać, że jesteście nadziani!
– Ale skąd pochodzisz? Jeśli można wiedzieć oczywiście. Może drogi nasze są jedną wspólną drogą ku Dziecinie, ku Betlejem i szczęściu naszemu nie będzie końca, gdy?
– …o, szczęścia waszego zaraz nadejdzie koniec! I to rychły –  przerwał zniecierpliwiony Melchiorowi,  – jeśli nie dostanę jakiegoś zadośćuczynienia!
– Mamy tylko…
– …mirrę, kadzidło i złoto. Tak, wiem. Mirra, cóż. Nigdy nie wiem, co to właściwie jest – szepnął nieco zmieszany do siebie. – Kadzidło jest dosyć uciążliwe na dłuższą metę, ale złotem bym nie pogardził.
– Sztabka wystarczy? – spytał Baltazar.
– A pochodzę tak naprawdę z Królestwa Północnego, z Izraela, z Samarii. Dokładniej mówiąc płynie w moich żyłach żydowska krew.
– Nie wystarczy – Baltazar sięgnął niechętnie po trzy następne sztabki. – My też właśnie idziemy z tamtych stron.
– Wiem, ja też z nich podążam, ale przez własne życie, a to w innym kierunku. Sztabka to 202 dolary, o ile się nie mylę, tak? Razy cztery? No to wspaniale się złożyło, bo stać mnie na przyjazd w lutym. Będą grać mój utwór, chciałem to usłyszeć, ale te ceny biletów… Sami rozumiecie.
– Pastuszkowie pięknie grają na fujarkach – ożywił się Kacper.
– Nie, nie, ten utwór jest akurat na zespół kameralny, ale nie będę wam tego tłumaczyć. Przez 2006 lat wiele się zdarzyło w muzyce, ale nie liczcie na wykład. Jeszcze mam wolne. Zajęcia ze studentami zaczynam dopiero za tydzień.
Kacper spojrzał z bezradnością graniczącą z przerażeniem na pozostałych Królów, oni również poczuli się trochę zakłopotani, że nagle zjawia się ktoś, kto nie dość, że na nich wpada, kłóci się, że to oni zawinili oraz wymusza na nich cztery sztabki złota, to jeszcze mówi zupełnie od rzeczy i wzbudza w nich grozę.
– Ile się jeszcze będziecie guzdrać? Jezus trzy razy pójdzie do przedszkola zanim przyjdziecie z pokłonem!!! –  zniecierpliwiła się Gwiazda ze Wschodu.
– Na nas już czas. Nie przemęczaj głowy strach i spustoszenie siejącymi myślami – powiedział Melchior.
Stewardessa, której płeć zdradzała jedynie spódnica roznosiła równie mdłe, jak jej twarz posiłki. Maleńki wycinek bułki, ⅛ kostki masła, serek podobnej wielkości, okruszek ciastka i do wyboru kawa lub herbata potocznie zwane tu śniadaniem, zaczęły zapełniać niewielkie plastikowe blaty, których rozłożenie już niemal całkowicie ograniczało jakikolwiek swobodny ruch.
Pastuszkowie pięknie grają na fujarkach? Ależ tak!!! FUJARKI!!!” – pomyślał zachwycony nową wizją trzeciej części swoich liryk, z którymi się właśnie zmagał i niezadowalającą go partią fletów, w której czuł, że musi coś zmienić, nie wiedział tylko co. Z wielkim trudem wyjął ołówek i zanotował na zakładce książki pomysł.
„Oj, Xsiężniczko, Xsiężniczko. Zdaje się, że mam już skończone pięć minut utworu. Tak się zawsze dopytywałaś, ile zdołałem napisać” – uśmiechnął się do siebie.
Wylot w Trzech Króli był naprawdę szczęśliwym splotem wydarzeń. Jeszcze raz ścisnął sakiewkę z czterema sztabkami złota, ciesząc się na nie tak odległy powrót.
Mówiła, że jeszcze wszystko może się odmienić, że zobaczymy. Była realistką czy też potrafiła w niezwykły sposób wszystkie realia zmieniać jedynie siłą woli?

Warsztaty IV

fot. Valantis Nikoloudis

[Moje pierwsze pisane na warsztaty opowiadania nie miały tytułów. Postanowiłam nie wymyślać ich teraz.]

 

 

20.12.2005  

Skórzany pejcz za każdym razem uderzając o jej nagie jędrne pośladki, wydawał odgłos przypominający mlaśnięcie. Była związana grubym sznurem na tyle mocno, by odczuwać ból, ale równocześnie czerpać z tego przyjemność. Niewolników było pięciu. Pięciu rozpalonych, nagich samców…
– Jak to przyjemnie tak od samego rana zatopić się w marzeniach – szepnęła do siebie Xsiężniczka, zaparzając kawę – spoconych, brudnych – i zatrzepotała rzęsami.
Za oknem wstawał nowy dzień. Promienie słońca zaglądały do kuchni, żeby powiedzieć „dzień dobry”, a ptaszki radośnie świergoliły przy porannej toalecie. W całym domu unosił się zapach pasty do podłogi, świeżej kawy i tostów z domowymi konfiturami Xsiężniczki.
Ten błogi spokój zmącił nagle niski tłusty jegomość. Wchodząc w pośpiechu do kuchni, zawadził teczką o framugę drzwi i utkwił w nich na chwilę, z wyraźnym niezadowoleniem machając cały czas krótkimi rączkami. Gdy się z nich w końcu wydostał, nerwowo poluzował krawat rozjaśniając „purpurowatość” swojej twarzy w zadziwiająco szybkim tempie.
– No tak, zaraz będę spóźniony.
– Dzień dobry, Krasnoludku. Jak spałeś? Poczekaj, jest kawa, tosty też już czekają.
– Dzień dobry! Nie mów do mnie KRRRRRASNOLUDKU!!!!! –  tu z kolei jak na złość teczka zsunęła się na podłogę. – No tak! Jaka kawa, jakie tosty? Czy ty wiesz, kto ja jestem? Ja jestem dyrektor i założyciel poważnej firmy, a dyrektor i założyciel poważnej firmy nie może, nie może w żadnym wypadku się do tej firmy spóźniać!
– Dyrektor i założyciel nogi na nogę, jak mawiał mój dziadek – roześmiała się perliście Xsiężniczka. –  Żadna firma nie jest poważna, a szczególnie kiedy jej założyciel jest równocześnie dyrektorem.
– Eeech –  niski jegomość machnął ręką. Skąd niby taka prosta Xsiężniczka może cokolwiek wiedzieć, skoro jej  w głowie tylko konfitury i tych pięciu, pożal się Boże, niewolników…
– I jeszcze czytać lubię! Nabokova – wtrąciła Xsiężniczka.
– Milcz, kiedy myślę! – no tak, oprócz tego wszystkiego była przecież Xsiężniczką i bez pardonu wchodziła w cudze myśli, które nie były dla niej zagadką. Jakże mógł o tym zapomnieć!?
W końcu wyszedł. Xsiężniczka zjadła w samotności pyszne śniadanie, pozmywała naczynia i jak zwykle pełna radości i optymizmu siadła do komputera, dokończyć kolejny rozdział swojej książki.
– Ale ćwok z tego mojego krasnoludka, ale cóż… Trudno wyżyć z pisania.

Warsztaty I

fot. Valantis Nikoloudis

[Tym maleńkim opowiadaniem zaczęłam aktywne uczestnictwo w warsztatach Twórcze pisanie. Prawdopodobnie zadaniem dla nas było uwzględnienie realistycznie brzmiących dialogów.]

 

  17.10.2005

Właśnie zasiadał do kolacji. Sam. Przeżuwał w swej samotności każdy kęs ze wzrokiem utkwionym w niewidzialny punkt na ścianie. Od kiedy odeszła, życie stało się puste i bezsensowne, a kolacje –  niedobre. Brakowało im świec, napięcia i wartości odżywczych.
Siedział taki zmęczony bólem istnienia, aż nagle wyrwało go z zadumy głośne, energiczne pukanie do drzwi. Dziwne, nie spodziewał się nikogo. Odczekał chwilę, ale pukający najwyraźniej się nie zniechęcił.
Wstał od posiłku, otworzył drzwi i zdumiony spostrzegł na wycieraczce małe pudełko. Wybiegł na schody, ale nikogo już tam nie było. Zaintrygowany spojrzał jeszcze raz na pudełko. Było wielkości pudełek, w jakie w sklepach zoologicznych pakuje się tarantule. Wziął je, zaintrygowany, do mieszkania. Powoli, delikatnie otworzył i ku swemu zdumieniu spostrzegł maleńką Śmierć. Ta, widząc jego zdziwienie, machnęła rączką i uspokoiła go, mówiąc:
– Nic się nie bój, ja po chomika!
– Trawa mnie kiedyś zgubi… – mruknął do siebie, nerwowo przygotowując skręta. Następnie zakleił pudełko i odniósł je z powrotem na wycieraczkę, ale Śmierć nie dawała za wygraną. Zaczęła mocować się z kartonem od środka swą maleńka kosą.
Przerażony postanowił zachować zimną krew, wziąć Śmierć do siebie i wyjaśnić to nieporozumienie raz, a dobrze. Postawił pakunek na stole, a Śmierć wygramoliła się przez wycięty kosą otwór, otrzepała się z kawałków kartonu i rzekła znów machając rączką:
– Nic się nie bój, ja po chomika!
– Masz dosyć nie najlepszą pamięć jak na Śmierć, więc może dobrze, że
przychodzisz tylko po chomika, ale widzisz, jest jeden mały, maleńki problem – ja  NIE MAM chomika!!!!
– Ale…? – zasmuciła się śmierć.
– Bardzo mi przykro, może pomyliłaś adres?
– Ależ skąd! Ten mi podano, spójrz – tutaj Śmierć wyciągnęła pognieciony świstek papieru, a na nim jego adres. Faktycznie, wszystko się zgadzało. Nie chciał jej bardziej zasmucać, ale trudno było też jej akurat skłamać, że chomik umarł…
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta zwłaszcza, że Śmierć zdawała się być bardzo przejęta swoim zadaniem i sprawiała teraz wrażenie wyjątkowo przygnębionej.
Zaproponował jej kroplę herbaty i okruszek ciastka. Po dwóch godzinach dosyć drętwej rozmowy spytał w końcu:
– Czy coś w zaistniałej sytuacji mogę zaproponować? Chomika nigdy nie
miałem. Niestety. Tak więc?
– …tak więc – przerwała mu Śmierć z poważną miną – nie pozostaje nam nic innego, jak poczekać tu na następne warsztaty Twórcze pisanie. Zawsze jest minimalna szansa na to, że w ostatecznym rozrachunku zrezygnują z tej sceny.